Pamiętam, jak Sylwia Pusz po tamtych wyborach samorządowych w 2002 roku wyliczała, że partia w rok, czyli od wyborów parlamentarnych, straciła 5 mln wyborców, bo tyle ludzi mniej głosowało na przedstawicieli SLD do samorządów.
Tylko że to są nieporównywalne wybory, bo na poziomie gmin startują w nich ludzie pod lokalnymi, a nie partyjnymi szyldami. To już było pierwsze uderzenie we mnie, bo za bardzo urosłem w siłę. Później obraził się na mnie Leszek Miller, gdy powiedziałem, że pod rządami SLD Kościół ciągnie pieniądze z budżetu, a on akurat z prymasem Józefem Glempem negocjował różne sprawy dotyczące Unii Europejskiej. Był taki wściekły, że na mieście opowiadał, jak to mnie wyrzuci z partii. Użył grubszego słowa, ale gdy doszło do kongresu, to dostałem lepszy wynik od niego.
Zapisał się pan też weryfikacją członków SLD, w wyniku której połowa partii zniknęła.
Około 70 tys. ludzi na 150 tys. zarejestrowanych członków. Ci działacze nie zniknęli z powodu weryfikacji. Oni już wcześniej podjęli decyzję o odejściu z SLD, tylko szukali pretekstu. Gdy Sojusz szedł do wyborów w 2001 roku, to zapisywało się do nas bardzo dużo ludzi z administracji i innych takich miejsc, którzy liczyli, że dzięki temu awansują, dostaną funkcję czy w ogóle pracę. W 2004 roku, gdy Sojusz znalazł się w głębokim kryzysie, zaczął się exodus. Na moje biurko trafiało codziennie po kilkanaście legitymacji, które działacze wysyłali mi pocztą. Dlatego lepiej, że ci ludzie odeszli w wyniku weryfikacji, niż gdyby media co tydzień informowały o ucieczce kolejnych kilku tysięcy naszych członków. Ale w wyniku weryfikacji odeszło też ok. 3 tys. naprawdę ideowych działaczy, którzy uznali, że rząd nie spełnia ich oczekiwań, że nie załatwia problemów socjalnych. I tych ludzi żałowałem. Poza tym nie ja wymyśliłem weryfikację, tylko moi koledzy, których nazwisk nie wymienię
Ale wina za skurczenie się partii spadła na pana.
To była intryga wymierzona we mnie. Miałem wtedy bardzo silną pozycję w Sojuszu, więc wielu czuło potrzebę, żeby to zmienić, na moją niekorzyść.
A jakie inne intrygi polityczne pana dotknęły?
Było ich wiele, ale naprawdę przeżyłem wyeliminowanie mnie w 2007 roku z list wyborczych SLD bez podania przyczyny. Gotów byłem przyjąć dowolne miejsce na liście i prosiłem, żeby Rada Krajowa zagłosowała, czy mam do tego prawo. Wojtek Olejniczak, ówczesny przewodniczący partii, nie dopuścił do tego głosowania. To było zachowanie sekciarskie. Olejniczak dostał polecenie, by mnie i Millera wyeliminować z list. Parę lat później publicznie mnie za to przeprosił.
Kto wydał to polecenie?
Wyszło z kręgów Aleksandra Kwaśniewskiego, ale nikt nie zaprotestował. Krzysiek Janik był na mnie wkurzony i zainteresowany utrąceniem mnie.
Dlaczego Janik był na pana zły?
Z powodu wypowiedzi odnoszącej się do pani artykułu. W 2005 roku, tuż przed konwencją, na której Olejniczak został liderem partii, zadzwoniła pani do mnie, a ja w ferworze walki powiedziałem, że za kłopoty SLD odpowiedzialni są Kwaśniewski, Janik i Marek Borowski. Wielcy się wkurzyli. Na ostatnim posiedzeniu klubu Janik do mnie podszedł, poklepał mnie po ramieniu i powiedział: „My ci tego nie wybaczymy".
To było małostkowe. W rezultacie wszyscy poszli na dno.
Takich małostkowych zachowań było wiele. Najpierw Olejniczak wyeliminował mnie i Millera, potem Grzegorz Napieralski skasował Olejniczaka, a na końcu Miller wyeliminował Napieralskiego. I nikt nie wyciągnął z tego wniosków. Te intrygi też zabijały SLD, choć kluczowe było oczywiście odejście Borowskiego, który rozbił SLD z przyczyn osobistych, bo chciał być kandydatem na prezydenta, a w Sojuszu by tego nie wywalczył. Postawił osobisty interes ponad interes SLD i dorobił do tego ideologię.
Co było dla pana największym przeżyciem z kadencji 2001–2005?
Afera Rywina, a właściwie reakcja naszych działaczy. Nie było w partii zrozumienia, że musimy dogłębnie przedyskutować, co się naprawdę wydarzyło, co było intrygą polityczną na wielką skalę, a później trzymać jednolity front w tej sprawie. Przecież tam nic nie było dziełem przypadku. Adam Michnik zaraz po zwycięstwie SLD w 2001 roku napisał, że Sojusz jest zagrożeniem dla Polski, że mniej nam wolno, a rok później jego gazeta wywala wielki artykuł o aferze Rywina. Nasi działacze tego nie rozumieli albo nie chcieli rozumieć.
Dlaczego?
Wielu liczyło, że jeżeli ktoś z wielkich pójdzie na dno, to przy tej okazji sami awansują. Rozpoczął się negatywny ferment w partii, a media rozjeżdżały nas jak chciały. To samo było z aferą starachowicką, rozdmuchaną do nieprawdopodobnych rozmiarów. Na początku media pisały o narkotykach, broni, mafii, a później się okazało, że rzecz dotyczyła nadużyć na 2 tys. zł.
Przecież wasz wiceminister spraw wewnętrznych Zbigniew Sobotka został skazany przez sąd za tę aferę, za przeciek o planowanej akcji policji do osób podejrzanych o kontakty z przestępcami.
W poszlakowym procesie, w którym główny oskarżony, generał policji, po wielu latach został uniewinniony, ponieważ nie było żadnych dowodów na to, że przekazał informację o akcji służb Sobotce. A Sobotkę skazano za to, że rzekomo przekazał tę informację działaczom w regionie. Zresztą którego polityka z SLD sąd nie skazał? Jeden z naszych kolegów podpisywał koalicję w powiecie i umawiał stanowiska do podziału. Sąd go skazał za nepotyzm na dwa i pół roku więzienia w zawieszeniu, a każdego dnia to samo się dzieje w każdej gminie. Każdy sędzia i prokurator nabierał odwagi, gdy miał na ławie oskarżonych kogoś z SLD, a tracił ją, gdy miał kogoś z PiS.
Mariusz Kamiński z PiS został skazany na bezwzględne więzienie za akcję CBA.
Tak, ale działo się to za rządów Platformy.
Uważa pan, że nasz wymiar sprawiedliwości jest do tego stopnia dyspozycyjny, że trzyma sztamę z każdą aktualną władzą?
Oczywiście. Tak jak jest wielu dyspozycyjnych dziennikarzy, tak samo jest wielu dyspozycyjnych sędziów i prokuratorów. Cały system jest zepsuty. Włodzimierz Cimoszewicz został utrącony przez służby, bo był groźnym konkurentem w wyborach prezydenckich. Służby złamały karierę Józefa Oleksego, preparując aferę Olina. Być może skrócono mu wtedy życie o kilka lat. Afera Rywina została wymyślona po to, żeby osłabić Millera.
O to, jak pamiętam, zawsze oskarżał pan Aleksandra Kwaśniewskiego.
Nie obwiniałem go o aferę Rywina, tylko mówiłem, że wykluła się u niego w gabinecie. Do dzisiaj tak uważam, chociaż nie jestem w stanie tego udowodnić. Aleksander Kwaśniewski nieraz osłabiał SLD. To on wymyślił odmłodzenie kierownictwa SLD, on wypchnął Millera i mnie z partii, a wcześniej kilkakrotnie próbował zmusić Millera, żeby albo odszedł ze stanowiska premiera, albo ustąpił z kierowania partią. Doradzałem zresztą Millerowi, żeby odszedł z rządu, a zatrzymał sobie partię, bo jak ogarnie struktury, to wróci na stanowisko premiera, a jeżeli odpuści partię, to szybko straci i stanowisko premiera. Nie posłuchał mnie.
Wielu waszych polityków uważało, że Miller jest obciążeniem dla SLD.
Skoro prezydent Kwaśniewski powiedział publicznie, że Miller powinien zrezygnować z funkcji premiera, to następnego dnia Miller stał się obciążeniem, bo cała Polska tylko o tym mówiła. Zabiła nas rywalizacja dwóch silnych liderów.
Pan niezbyt lubi Kwaśniewskiego?
Nieprawda, wciąż mam z nim dobre relacje. Po prostu zupełnie inaczej patrzyliśmy na lewicę. Żałuję, że z powodu drobnostek, które do dzisiaj są mu wyciągane, zaprzepaścił szansę na zapisanie się w historii jako mąż stanu. Ale pomysły dotyczące lewicy miał nie najszczęśliwsze. Pamiętam, jak w 2004 roku razem z Millerem ogłosili wcześniejsze wybory, tylko nie skonsultowali tego z zapleczem politycznym. Przyszedłem wtedy do naszej siedziby na Rozbrat, przywitał mnie tłum dziennikarzy, pytają o te wcześniejsze wybory, a ja im mówię, że żadnych wcześniejszych wyborów nie będzie. Jako sekretarz generalny żyłem ze strukturami i wiedziałem, jaka atmosfera panuje w partii. Dziennikarze zaczęli się śmiać, że chyba nie wiem, co się dzieje. Dwie godziny później zebrał się klub i zdecydował, że nie będzie wcześniejszych wyborów. Ani Kwaśniewski, ani Miller nie mieli takiej siły, żeby narzucić to rozwiązanie działaczom, a szczególnie posłom i senatorom.
W rezultacie powstał rząd Marka Belki, który dobił Sojusz.
Marek Belka był bardzo dobrym premierem, tylko nie liczył się z realiami politycznymi. W sierpniu 2005 roku Jerzy Hausner wprowadzał zasadę, że waloryzacja rent i emerytur jest przeprowadzana dopiero gdy inflacja przekroczy 5 proc. To oznaczało, że odbywałaby się raz na dwa, trzy lata. Partyjny rząd by tego nie zrobił na dwa miesiące przed wyborami. Ale Belka z Hausnerem byli nastawieni tylko na to, żeby zostawić państwo w jak najlepszym stanie. Tyle że po nich nastał PiS i rozdał ludziom becikowe, a my przegraliśmy wybory. Również z powodu takich działań.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Marek Dyduch był sekretarzem generalnym SLD, wiceministrem skarbu w rządzie Leszka Millera
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95