Ksiądz Jan Kaczkowski zmarł w świąteczny poniedziałek, 28 marca, we własnym domu w Sopocie, nie w Puckim Hospicjum pw. św. Ojca Pio, które przed laty stworzył i do końca prowadził. To było dzieło jego życia, niebawem chciał tu zbudować jeszcze oddział geriatryczny, dlatego powtarzał, żeby po wszystkim bardziej niż o nim pamiętać właśnie o hospicjum, które wymaga zachodu, uwagi i pieniędzy.
Księdza pokonał – o ile to właściwe słowo – glejak mózgu, z którym walczył od kilku lat, mimo że przy pierwszej diagnozie lekarze dawali mu pół roku życia. To była fascynująca potyczka, o której ksiądz opowiadał mi w długim wywiadzie dla tygodnika „Do Rzeczy”. Na rozmowę zgodził się bez oporów, choć pismo jest prawicowe, a on lewicujący – na takie dictum obruszył się zresztą, bo „ksiądz przede wszystkim powinien być katolicki”! Podobnych bon motów w trakcie naszego wywiadu – w innych było podobnie – znalazło się wiele: ksiądz Kaczkowski porażał błyskotliwością, wiedzą i humorem.
Umówiliśmy się w jego rodzinnym mieszkaniu w Sopocie – zielona brama z okuciami, drewniane schody i stropy – by po szybkiej kawie ruszyć samochodem do Pucka. Prowadził ksiądz. – Nie boi się pan ze mną jechać? – zapytał. Popatrzyłem na niesprawną lewą rękę i okulary jak denka od słoików, ale byłem dziwnie spokojny. Podczas jazdy prosił tylko, by odbierać za niego telefon. O, znów dzwoni. To zastępczyni z hospicjum opowiada o rodzicach młodego chłopaka w beznadziejnym stanie, z którymi trzeba się spotkać i porozmawiać. Damy radę? Ksiądz zawsze dawał, bo taki był też jego ślub, żeby nikomu nie odmawiać pomocy i dzięki temu zbliżyć się do Boga.
Wreszcie – Puck. Hospicjum wygląda pięknie i nie różni się od domków jednorodzinnych, więc samemu trudno byłoby trafić. Na księdza czeka już tysiąc spraw: tu sprawdzić, tam podpisać, o czymś zdecydować, coś potwierdzić. I jeszcze oprowadzić rodzinę, która właśnie zostawia w Pucku swojego bliskiego, więc zróbmy przerwę w rozmowie, choć właściwie jeszcze jej nie zaczęliśmy! Zresztą potem towarzyszy nam sterta książek „Życie na pełnej petardzie”, którą ksiądz podpisuje w ofierze dla darczyńców hospicjum (zamiast podpisu – chybotliwy wężyk); ktoś przyniósł też stos faktur do akceptacji; prócz tego dyktuje e-maila i rozmawia z pracownikami. – Tak się u nas pracuje – śmiał się.
Po rozmowie zaprosił na zwiedzenie hospicjum, gdzie już przed rokiem wybrał salę, w której będzie leżał i umierał. Mówił o tym pogodnie i bez strachu, przecież śmierć jest nieunikniona i stanowi tylko bramę po drodze do domu Ojca, więc czego się bać? A może teraz mam ochotę na obiad? W końcu, po całym dniu spędzonym w Pucku, wracamy i znowu gadamy: tym razem o kościelnej hierarchii, z którą często brał się za bary, choć zawsze ulegał, na czym również polegała jego mądrość i wielkość.