Sprawą żył przez kilka dni internet, schadenfreude zdążyli też już doświadczyć ideologiczni przeciwnicy redaktorów wyborcza.pl i „Krytyki Politycznej". „Hipokryzja lewicy!" – krzyczeli jedni; „A co z domniemaniem niewinności?" – pytali, już dużo ciszej, inni; „Zawieszamy współpracę" – powiedzieli wreszcie pracodawcy bohaterów skandalu.
I to w zasadzie wszystko, co można by na temat tej historii napisać, gdyby nie fakt, że jest ona skrajnym przykładem działania „syndromu intelektualisty". Najbardziej wpływowy intelektualista w dziejach Jean-Jacques Rousseau nazywał sam siebie największym przyjacielem ludzkości, co nie przeszkodziło mu oddać własnych dzieci do przytułku, ponieważ nie mógłby osiągnąć spokoju umysłu niezbędnego przy jego pracy, gdyby otaczał go ich hałas. „Zostałbym zmuszony do zajęcia się poniżającą pracą, wszystkimi tymi niecnymi czynami, które słusznie napełniają mnie przerażeniem" – wyznawał.
Dzieje intelektualistów nie są prostą opowieścią o hipokryzji. Raczej o jasnym i konsekwentnie przez nich przestrzeganym podziale na życie prywatne i publiczne, na to, o co się walczy i według jakich zasad się żyje. Są oni w końcu następcami kapłanów i wróżbitów, współczesnymi uczonymi w piśmie. Narodzili się po to, by przewodzić społeczeństwu, sprawować rząd dusz. Rozliczać ich z tego, co robią po godzinach pracy dla ludzkości i postępu, byłoby nie tylko małe, ale i nierozsądne. To właśnie dzięki temu, że nie muszą sobie zawracać głowy takimi drobiazgami, mogą przemawiać do nas pewnym głosem, ich sądy są zawsze jednoznaczne i nieskażone wątpliwościami. Nigdy się nie mylą, to najwyżej rzeczywistość nie jest w stanie sprostać ich oczekiwaniom. Ale to tym gorzej dla niej, jeszcze nie wie, z kim zadarła.
Niektórym mogłoby się wydawać, że intelektualiści nie wychodzą z bibliotek i całymi nocami szlifują umysł lekturą i subtelnymi przemyśleniami. Ale nie bądźmy wobec nich aż tak wymagający. Ich żywiołem jest przede wszystkim słowo mówione, oczywiście najlepiej w telewizyjnym studiu, ale kiedy akurat nie nadarza się ku temu okazja, wystarcza im skromniejsze, kawiarniane audytorium.
Zresztą to nie przenikliwości intelektu zawdzięczają swoją pozycję, tylko tej jedynej w swoim rodzaju aurze, jaką wokół siebie tworzą. Mieszance osobistego uroku, intuicji podpowiadającej, kiedy mówić mętnie, a kiedy walnąć prosto z mostu, umiejętności niepostrzeżonego wplecenia w wypowiedź niezrozumiałego dla zwykłego zjadacza chleba słowa. Kilka dekad temu życie intelektualne we Francji zdominował spór Raymonda Arona z Jeanem-Paulem Sartre'em. Aron wyglądał, mówił i pisał jak urzędnik, z kolei Sartre był intelektualistą z krwi i kości – charyzmatycznym, pewnym siebie, tym głębiej przekonanym o prawdziwości swoich poglądów, im bardziej były one niejasne lub negatywnie weryfikowane przez rzeczywistość. Z nich dwóch to Aron zdecydowanie częściej stawiał trafniejsze tezy. Ale w tej dyscyplinie liczą się przede wszystkim punkty za styl. „Lepiej mylić się z Sartre'em, niż mieć rację z Aronem" – odpowiadała na te pyrrusowe zwycięstwa Francja.