Niebywale drobiazgowi, umieją wyłowić i wytknąć każdy błąd, nieprecyzyjne słowo, każdą mieliznę umysłową. Krytykują, drwią, znęcają się w setkach postów i komentarzy. Niekiedy są tak zdeterminowani, że piszą tasiemcowe e-maile, a nawet listy. Znęcają się również wtedy, a może przede wszystkim wtedy, gdy gazeta nie trafia w ich poglądy, jakby można było trafić w poglądy każdego.
Ileż razy mi wymyślano, obrażano czy dorabiano nowy życiorys. I tyle razy mnie korciło, by nie otwierać tych ryzykownych plików, nie zaglądać w posty. Ale przecież w ten sposób gubi się kontakt z czytelnikiem, coś, co w tej robocie jest fundamentalnie ważne.
Jednak jest i inna, całkiem odwrotna reakcja, pewien rodzaj znieczulenia, który coraz częściej towarzyszy pracy dziennikarza. Ma się wtedy poczucie grubiejącej z roku na rok skóry, po której spływają, nie zostawiając śladów, emocje czytelników. Właśnie przed tym znacznie trudniej się obronić, a bronić się trzeba, bo z taką postawą w naturalny sposób wiążą się cynizm, sarkazm, a nawet szyderstwo, wszystko, niestety, barwy duchowego zdziczenia. Może w istocie refleksja o tym, że jest się już po przeciwnej stronie, winna być tym momentem w życiu dziennikarza, w którym – by posłużyć się piękną metaforą – należy odłożyć pióro i poszukać sobie nowej roboty? To jednak trudne: i chwila takiej samorefleksji, i to, co potem, kiedy zderzasz się z pytaniami: Co ja właściwie innego potrafię? Czym jeszcze w życiu mógłbym sobie samemu i światu zaimponować, co robić?
Tak, to wyjątkowo trudne i dlatego w naszym zawodzie jest tylu frustratów i tyle bezinteresownej niechęci. Odbiorcy to świetnie widzą, choć nie do końca rozumieją, dlaczego redaktor X – na przykład – jest aż tak agresywny. Owszem, można mieć poglądy, można nawet w tej profesji ścigać się w lojalności partyjnej z zawodowymi politykami, taki standard właściwie już zaakceptowano, ale tyle zajadłej agresji? Skąd się to bierze? – pytają. Tak, stąd właśnie, z naturalnej śmierci życzliwej ciekawości świata, która jest, zawsze była i będzie pierwotnym instynktem ludzi pchających się przed mikrofon czy chwytających za pióro. Co więcej, coraz częściej zastępuje ją gniew, a nawet wściekłość na świat. Wewnętrzne rozjuszenie, którego efektem są potem mocne słowa i rozbuchane emocje.
Czy można to opanować? Strasznie ciężko, a jeszcze ciężej próbować ten rozedrgany świat uspokoić. Czy istnieje szansa na normalność w polskich mediach? – co chwila słyszę to samo pytanie. – Przecież pewien poziom powściągliwości jest warunkiem przetrwania waszego środowiska. Inaczej niczym się nie będziecie różnili od waszych anonimowych komentatorów, zamienicie się w hejterów. Tak, to prawda, jeszcze chwila, a gotów zalśnić magicznym światłem tzw. fake news, bo jeśli przede wszystkim chce się przeciwnikowi dokopać, to przecież prawda jest trudniejszym narzędziem od nieprawdy. Kłamstwo bije mocniej i zostawia bardziej bolesne ślady. Ale czy to jeszcze będzie dziennikarstwo, czy będzie miało z nim cokolwiek wspólnego? Niewątpliwie będzie to obecność w mediach, może nawet okraszona jakimś korporacyjnym statusem, ale nie chciałbym tego nigdy nazywać dziennikarstwem.