Nie wszystko było złe. Albo inaczej – w tym złym też można doszukać się dobrych rzeczy. Ojciec prowadzał mnie na treningi, szukał dla mnie odpowiedniego sportu, nie chciał, żebym tylko chodził po podwórkach i skakał, ale żebym jakoś ten swój żywioł ukierunkował. Zmobilizował mnie do sportu, trzeba mu za to podziękować. Sam trenował boks, nauczył mnie więc zawziętości, wytrwałości. Ojciec biegał maratony, wspólnie pobiegliśmy kiedyś w Otwocku. Nauczył mnie też, że trzeba walczyć o swoje, że niczego nie dostaje się za darmo, że na boisku nie ma przyjaciół.
Jest pan teraz w trzecim małżeństwie. Długo się pan musiał przygotowywać do dojrzałego związku?
Ciężko jest zbudować dobrą relację, jeśli w ciągu tygodnia w domu jest się gościem, a w weekendy nie ma cię w ogóle. Kiedy pojawia się tydzień czy dwa między obozami, kiedy wyjeżdża się na urlop – wtedy wszystko jest pięknie, ale potem wraca się do pracy, a tam czeka codzienność. Dojrzałem do prawdziwego związku, kiedy już ledwo chodziłem. Dały o sobie znać kontuzje. Poznałem Ewę, a ona pokazała mi, jak można funkcjonować w normalnej rodzinie. Nie będę się użalał, szukał winy we wszystkich, tylko nie w sobie, bo sam też mam wiele za uszami, ale dopiero teraz zrozumiałem, że warto się przeprogramować na normalne życie. Nie było to łatwe.
Trudno zbudować coś trwałego, kiedy pamięta się dom z drewnianą łyżką, w którym chowa się noże i kije?
Powiedziałem sobie, że nigdy nie uderzę dziecka. Nie ma siły, żebym choćby dał klapsa, bo pamiętam, co sam przeżywałem. I nigdy klapsa nie dałem, cieszę się, że nawet wyprowadzony z równowagi, potrafię dotrzymać danego sobie słowa. Wychowuję swoje dziecko na zasadzie odwrotności. Kiedy coś się dzieje, zastanawiam się, jakby to było u mnie w domu i robię zupełnie inaczej. Żeby nie przeżywało tego, co ja musiałem przeżyć.
Jak to się stało, że podobno nigdy nie uciekł pan w alkohol?
Nie mówiłem, że nigdy nie piłem, ale wszystko było w normie. Ewa się ze mnie śmieje, kiedy tłumaczę jej, że swoje w życiu wypiłem i teraz, kiedy jesteśmy gdzieś zapraszani, chętnie jadę samochodem jako kierowca. Oczywiście kiedy jest okazja i dobre towarzystwo, napiję się whisky, ale nie ciągnie mnie przesadnie do alkoholu, a papierosy rzuciłem dwa lata temu. To duży postęp, jestem z tego bardzo zadowolony.
Palił pan w trakcie kariery?
Zacząłem w wieku 21 lat, chociaż wcześniej byłem największym przeciwnikiem papierosów. Przyszedł jednak stres, pierwsze problemy w małżeństwie. Mieszkałem wtedy z Wadimem Rogowskojem, taki Rosjanin, lewonożny. On palił, wziąłem bucha i od tego momentu się zaczęło. Alkoholu też spróbowałem pierwszy raz po 20. urodzinach. Jakieś piwko okazyjnie piłem. Ale później nauczyli mnie więcej, człowieka można nauczyć wszystkiego. Nigdy jednak nie byłem alkofanatykiem, nie musiałem się upić, żeby dobrze się bawić.
W kasynach się pan bawił dobrze?
Nigdy nie byłem.
Nie wierzę.
Przepraszam, raz byłem. Z dwoma reprezentantami Niemiec, którzy poprosili mnie, żebym był ich kierowcą. Dali mi swoją gotówkę i karty kredytowe, powiedzieli, że wychodzimy, kiedy przegrają określoną kwotę. Pojechaliśmy do Holandii, o trzeciej w nocy zawinąłem ich do samochodu i wróciliśmy do Leverkusen. Mnie hazard nigdy nie pociągał. Kiedy grałem w Jagiellonii, wrzuciłem do automatu 20 złotych, nawet nie wiem, jak się nazywa taki automat. Dwa razy zakręciłem i poszedłem, ktoś za mnie dokończył. Nie widziałem przyjemności w naciskaniu jakichś guzików, bez wpływu na przebieg gry, ponaciskać to jak mogłem sobie przyjemniejsze rzeczy.
Niektórzy trenerzy uważają, że dla piłkarza najlepiej jest jak najszybciej się ożenić. Zgadza się pan?
Absolutnie nie. Tak szybkie małżeństwo było jednym z moich większych błędów. Miałem 18 lat i czekałem na dziecko. Wie pan – dzieciak zrobił dziecko. Trzeba było zmężnieć, ale nie wiedziało się jak. Całą noc kołysałem syna, miałem kołyskę przyczepioną do nogi i próbowałem spać. Udawało się trzy, może cztery godziny, a później jechałem na trening. Odbijało się to na mojej formie, chudłem w oczach. Oczywiście warto mieć jakąś stabilizację, dobrze mieć gdzie wrócić, ale u mnie to wyglądało inaczej. Na 18. urodziny dostałem od ojca torbę i... wio, do życia. Kazał mi się wynosić. Szukałem czegoś, co mogło zastąpić mi dom, czyli czegoś, o czym nie miałem pojęcia, jak powinno wyglądać.
I szukał pan dalej.
Kochliwy byłem. I znałem za dużo lokali. Ale tak na poważnie, to jak ktoś jest szczęśliwy, to nie szuka.
Podobno rozwód kosztował pana 6 milionów złotych.
Ciągnął się 12 lat. Nie ma już z czego zabierać, można byłoby ze mnie jeszcze skórę ściągnąć i położyć na stole... Zegarka z ręki chyba mi nie zabiorą.
Z pierwszego małżeństwa ma pan syna, z drugiego w Niemczech dwie córki. Macie kontakt?
Ewa starała się spotkać z mamą moich córek, ale dowiedziała się, że nie chcą mieć żadnego kontaktu. No i trudno. Nie wiem nawet, co u nich. Jak dojrzeją, może same będą chciały poznać ojca. Nie panikuję. Wiem, że Ewa regularnie pisze także do Dawida, który mieszka w Polsce. Dawid dostał zaproszenie, by poznał swoją siostrę, naszą Biankę, ale na razie nie skorzystał. Teraz to on musi zrobić krok, a nie my, musi wiedzieć na pewno, że chce zbudować jakieś relacje. Czekam, aż to wszystko jakoś się poukłada. Jeśli się nie uda, to też się nie zabiję. Nie ułożyło się i tyle. Ale brak kontaktu z dziećmi jest teraz moim największym zmartwieniem i boli mnie najbardziej.
Większość sportowców, z którymi rozmawiam, niczego nie żałuje, niczego by nie zmieniła. Z panem jest inaczej.
Ja bym zmienił wiele rzeczy. Inaczej bym pokierował swoim życiem prywatnym, wiele rzeczy zrobiłbym zupełnie inaczej, jednak niekoniecznie w sporcie. Może gdybym nie przeszedł tego wszystkiego, nie wyrobiłbym w sobie charakteru na Bundesligę, nie zagrał w reprezentacji Polski. Możemy teraz gdybać. Na boisku byłem sukinsynem i może dlatego tak daleko zaszedłem. Jestem chłopakiem z małej miejscowości, ze wsi pod Lubinem, musiałem szarpać, żeby się stamtąd wyrwać. Gdybym był inny, pewnie w piłce bym nie zaistniał.
Nie ma pan wrażenia, że ludzie się pana boją?
Oczywiście, że się mnie boją i oczywiście dlatego, że mnie nie znają. Na boisku i prywatnie byłem i jestem zupełnie kimś innym, ale wielu osobom wygodniej jest uwierzyć w to, co się o mnie pisało. Byłem „złym chłopcem" i w czasie kariery mi to odpowiadało. Po co miałem komentować kolejne bzdury na swój temat, wiedziałem, że ludzie i tak nie będą chcieli zrozumieć. Przylepiono mi łatkę, że jestem zły, że piję i biję. Wszystko mi jedno, pogodziłem się z tym. Gorzej, jak moja córka za kilkanaście lat to wszystko przeczyta, pewnie włosy jej się zjeżą, ale przecież sama będzie znała swojego tatę lepiej.
Potrafi pan przytulać?
Już tak. Żona mnie nauczyła. Straszna z niej przytulanka. Wcześniej przytulał mnie tylko dziadek. Jak jechaliśmy na ryby, to mnie głaskał i zasypiałem mu na kolanach. Później nikomu nie potrafiłem oddać ciepła, bo zwyczajnie go nie dostałem w domu. To była dla mnie nowość, wcześniej po prostu tego nie miałem. Łapię się czasami na tym, że za mało żonę przytulam. Mówię do niej: „Chodź, Ewa, nie jesteśmy jeszcze tak starzy, żeby się nie przytulać". Z córką jest inaczej, sama wdrapie się na kolana i trzeba głaskać i całować. To fajne i przyjemne.
Okazało się, że jest pan domatorem. Przez 20 lat robił pan coś wbrew sobie?
Nie powiedziałbym tak. Robiłem to, co wtedy sprawiało mi przyjemność i pozwalało zarabiać pieniądze. To była dla mnie wolność. Teraz rzeczywiście najchętniej nie ruszałbym się z domu. Jak dostajemy jakieś zaproszenie, najchętniej wysłałbym tam Ewę i Biankę, a sam został w fotelu. Czasami coś mi podpowiada, że może by pojechać tu, a może tam, ale później dochodzę do wniosku, że mi się nie chce. Całe życie gdzieś jechałem, ciągle na walizkach, cały czas coś za sobą ciągnąłem, a teraz chciałbym po prostu pobyć w domu, zająć się córką, zaprowadzić ją do przedszkola.
Żona to akceptuje?
Nie zawsze jest tak pięknie, czasami się na mnie wścieknie i krzyknie, żebym w końcu ruszył dupę. Za mało z domu wychodzę, ale jak się 20 lat mieszkało jak Cygan, to teraz cieszy dom. Kiedyś bywałem w nim kilkanaście godzin w tygodniu, teraz o odpowiedni balans dba Ewa. Czasami uznaje, że jestem „zasiedziany" i zarządza wyjście.
Tej Ewie to pan pomniczek może postawić. Choćby z brązu.
Nie, ze złota. To moje wielkie wsparcie, rozmawiamy na każdy temat, wreszcie widzę sens. Ona jest jak Matka Teresa, aż za dobra. Potrzebowałem dwóch nieudanych małżeństw, by spotkać taką kobietę. Wynagradza mi wszystko, co się wydarzyło wcześniej. Dostałem mocno od życia, ale dostałem też skarb. Ewa wie o wszystkim, wie, co robiłem w życiu, tłumaczy mi, dlaczego pewne rzeczy się działy, dlaczego nie byłem szczęśliwy. Na książkę też mnie namówiła, bo nie chciałem się zgodzić. Powiedziała, że tyle już o mnie napisano, że warto byłoby się troszeczkę obronić. Ale przez dwa lata od publikacji ani ja, ani Ewa tej książki nie przeczytaliśmy.
Dlaczego?
Ja nie pamiętam, co mówiłem, a Ewa twierdzi, że nie jest gotowa, że musi mieć nastrój. O sobie też nie lubi czytać, więc pewnie moje słowa o tym pomniku ze złota w domu przejdą bez echa. To skromna dziewczyna. Nie podnieca jej to, że ktoś powie o niej coś miłego. Czasami mówi mi, że żałuje, że nie poznała mnie, kiedy byłem na topie. Tłumaczę jej i sobie: tak widocznie musiało być. Nie jestem idealny – ma ze mną przechlapane, bo potrafię krzyknąć, zdenerwować się. Ale Ewa potrafi mnie rozładować, ma na mnie bardzo dobry wpływ. To kobieta, która wzięła faceta z wielkim bagażem i straszną opinią, ale jesteśmy ze sobą już 11 lat i nie wyobrażam sobie, by coś się zmieniło.
Wie pan, dlaczego kilka lat temu, gdy pojawiło się pana zdjęcie jako pracownika firmy transportowej w Anglii, w Polsce zrobiła się sensacja?
Pisali o mnie, kiedy grałem w reprezentacji, to pisali także, kiedy pracowałem w DHL. Zabolało mnie, długo się zastanawiałem, po co wchodzi się w czyjeś życie, ale tak wygląda świat i trzeba się z tym pogodzić. Długo mnie nie było w mediach, zszedłem z tapety, aż nagle jakiś pajacyk wysłał do Polski zdjęcie, chcąc zarobić 50 funtów albo 200. Zrobiła się afera, bo Kałużny pojechał do roboty. Żona dzwoniła i płakała, bo odezwały się do niej koleżanki, które przez lata milczały. Tłumaczyłem, że dwa tygodnie będą pisać, jechać po mnie, a później się uciszą. Bolało mnie to, bo Ewa miała niepotrzebny stres, mała córeczka także, widząc zapłakaną mamę.
Co jest złego w pracy w firmie przewozowej?
Pewnie lepiej byłoby, gdybym pił i kradł. Wolałem wyjechać z Polski, ale nie wiedziałem, że większość naszych rodaków na Zachodzie czeka tylko, by wbić kosę w plecy rodakowi. Doświadczyłem tego, sukinsyny są wszędzie, ale szybko się odnalazłem, bo jestem nieprzyjemnym człowiekiem, kiedy ktoś mnie zdenerwuje. Oni pójdą po trupach do celu, za stówkę do portfela. Później pracowałem u Wojtka, mojego szwagra, na budowie. Dziękuję mu, bo pomógł mi w trudnych momentach. Teraz mam już inną pracę, nie powiem gdzie, żeby firma nie miała najazdu fotoreporterów.
Jest pan zmęczony piłką?
Mecze reprezentacji oglądam regularnie, chociaż nie zawsze mam czas. Z ekstraklasy wystarczą mi skróty z każdej kolejki. Bardzo rzadko chodzę na mecze. Żonę zabrałem na urodziny do Warszawy na spotkanie Polska – Rumunia, ale myślę, że raz w roku wystarczy.
Jest pan szczęśliwszy niż w trakcie gry w piłkę?
Tak. Mam dom i mogę w końcu wychować dzieci. Mój pasierb Kuba jest już dorosły, ale Bianka jest mała, codziennie prowadzę ją do przedszkola, odbieram, chodzę z nią do dentysty. To dla mnie nowość, bo wcześniej po treningach w domu najczęściej szukałem łóżka, żeby szybko zasnąć i mieć siłę na kolejny dzień. Nie znałem codzienności, nie wiedziałem, jak się funkcjonuje, wszystko było oparte na kobietach, które wówczas ze mną były. Potrzebowałem takiej odmiany, wreszcie nie muszę nigdzie latać, wyjeżdżać. Nie narzekam, nie marudzę, robię swoje i jest mi dobrze.
Nie ma już złych myśli?
Zadawałem sobie pytania: Dlaczego ja? Dlaczego mam pod górę? Czy miałem takie wspaniałe dzieciństwo, że teraz dla równowagi muszę dostać w skórę? Czułem bezradność, zmęczenie wszystkim dookoła. Zastanawiałem się, czy jeśli popełnię samobójstwo, to będzie lepiej. Ewa mi powiedziała, że to tchórzostwo, że myślą tak ludzie, którzy uciekają. A ja miałem w życiu różne role, ale tchórzem nigdy nie byłem. Jej słowa uświadomiły mi, że będę walczył. To, co było – zamykamy. Nikt nie powiedział, że teraz będzie łatwo, może być jeszcze gorzej, ale jesteśmy razem i możemy decydować o tym, co będziemy mieli i co będziemy robili. Widzi pan, był moment, kiedy ja, twardy facet – odpuściłem, a kobieta obiecała mi, że będziemy razem walczyć. Uwierzyłem jej i się opłacało.
rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95