Radosław Kałużny: Byłem „złym chłopcem”

Zastanawiałem się, czy jeśli popełnię samobójstwo, to będzie lepiej. Żona powiedziała mi, że to tchórzostwo, że tak myślą ludzie, którzy uciekają. A ja miałem w życiu różne role, ale tchórzem nigdy nie byłem – mówi Michałowi Kołodziejczykowi Radosław Kałużny, były reprezentant Polski w piłce nożnej.

Aktualizacja: 18.05.2018 17:18 Publikacja: 17.05.2018 15:50

Radosław Kałużny: Byłem „złym chłopcem”

Foto: Reporter/ Andrzej Iwańczuk

Plus Minus: Leo Beenhakker powiedział kiedyś: „Dajcie mi jedenastu sukinsynów, a zdobędę mistrzostwo świata". Zgadza się pan?

Radosław Kałużny: Nie. Myślę, że Beenhakker trochę przesadził. Wystarczy pięciu, maksymalnie sześciu, potrzebni są też chłopcy, którzy zwyczajnie potrafią grać w piłkę.

Na boisku jest się sobą czy udaje kogoś innego?

Można rozładować wszystkie stresy, wyrzucić z siebie złość. Mnie to bardzo pomagało, w trakcie meczu myśli się tylko o grze, o piłce. Lubiłem wyszumieć się na boisku, na codziennych treningach. Myślę, że to mnie oswobadzało i czułem się wolny. Problemy życia codziennego znikały, czyściłem głowę, wyrzucałem z siebie agresję.

No to cytat z innego trenera. Bill Shankly powiedział, że z drużyną piłkarską jest jak z fortepianem – potrzeba ośmiu, by go przenieść, i wystarczy trzech do grania.

Pamiętam swój debiut w Zagłębiu Lubin, cieszyłem się, że trener wreszcie na mnie postawił. To było chyba spotkanie z Motorem Lublin, grał tam taki jeden malutki, niewywrotny zawodnik. Przed meczem dostałem dość jasno sprecyzowane zadanie: „Widzisz go? Ten ma nie grać" – powiedział do mnie trener. Wiedziałem, co mam robić, w pierwszym wejściu trzeba było się przywitać i wybić mu z głowy grę w piłkę. Miałem problemy z takimi niskimi zawodnikami, bo sam byłem wysoki. Jakby mnie mały wziął w obroty, to mogłem sobie kolana powykrzywiać w różne strony. Wszedłem, zameldowałem się i już uciekał na drugą stronę, jak tylko mnie zobaczył. Mnie też było łatwiej, bo nie musiałem się z nim męczyć. Często byłem od takich zadań specjalnych. Gdyby człowiek, którego pilnowałem, poszedł do toalety, poszedłbym za nim.

Czyli na pianinie pan nie grał.

Nie byłem wirtuozem. Posłusznie wykonywałem polecenia. Miałem za to wielkie serce do gry i charakter. Jeden z kolegów powiedział mi kiedyś, że na boisku to ze mnie straszne bydlę. Przyznałem mu rację. „Coś w życiu trzeba robić" – odpowiedziałem.

Ale 11 goli w 41 meczach reprezentacji Polski samym wielkim sercem się raczej nie strzela...

Któryś z trenerów poinformował mnie, że skoro nauczył konia gwizdać na palcach, to mnie nauczy grać w piłkę. Tyle lat trenowałem, że kilku rzeczy się dowiedziałem i byłem coraz lepszy. Wiedziałem, że jak przejmuje się przeciwnika z piłką, to na linii środkowej, a nie na linii pola karnego. Miałem też dużo szczęścia – bez niego pewnie by mi się nie udało przez tyle lat grać na wysokim poziomie.

Czyli szczęście i serce do walki. Talentu pan naprawdę nie miał?

Miałem, ale o wszystkim decydował charakter. Zawsze było ze mną dużo problemów, bo mówiłem to, co miałem na myśli, nigdy nie liczyłem się z konsekwencjami. Niektórzy trenerzy to lubili, inni nie, ale zawsze mieli gwarancje, że kiedy wyjdę na boisko, to nie ustąpię. Nienawidziłem przegrywać, miałem duszę sportowca, kochałem rywalizację. A te gole w reprezentacji czy w klubach? Kiedyś żartowałem, że strzelałem tylko wtedy, kiedy nie miałem już siły biegać.

W sporcie o sukces łatwiej ludziom, którzy nie dostają wszystkiego od życia na tacy?

Podpisuję się pod tym. Nie chcę obrażać ani rodziców, którzy wożą swoje dzieci kilka razy w tygodniu na treningi, ani dzieciaków, które mają codziennie czysty i uprany najnowszy sprzęt. Uważam jednak, że lepszymi sportowcami są ci, którzy musieli sobie coś wywalczyć sami i pokonać wiele przeciwności. Jak ktoś jest zagłaskany na starcie, to może nie dobiec do mety. Dzieciaki z biednych rodzin walczą pazurami o swoje, dla nich piłka to często jedyna szansa na lepsze życie. Nie chcę generalizować, ale tak jest w większości dyscyplin. Sport to konkurs charakterów.

Pan startował w wielu takich konkursach.

Trenowałem wszystko, co się dało. Biegałem maratony, grałem w koszykówkę i siatkówkę, jeździłem na rowerze. Na kolarstwo byłem jednak trochę za duży i nie mogłem zrobić kariery. Takie wszechstronne przygotowanie okazało się bardzo przydatne. Kiedy zaczynałem swoją przygodę ze sportem, wychodziłem z domu o 7 rano i wracałem o 23. Później już tylko dostawałem lanie za to, że tak późno wróciłem. Ale w domu i tak nie miałem co robić, tam czekała na mnie tylko drewniana łyżka.

Jak to drewniana łyżka?

W sporcie niczego nie szukałem, po prostu uciekałem od rodziców, od ojca, który mnie bił. Nie chciałem dawać mu okazji, by znowu coś się wydarzyło, żeby znowu mnie palnął. Uprawianie wszystkich sportów świata dało mi swobodę. Skakałem po drzewach i czułem się wolny.

Dwa lata temu opowiedział pan o swoim dorastaniu Mateuszowi Karoniowi. Książka „Powrót Taty" była formą terapii?

Tak. Wykrzyczałem wszystko i próbowałem się uwolnić. Trzydzieści lat dusiłem się z tym sam. Powrót do wspomnień nie był miły, bo nikt nie wiedział, przez co przeszedłem. Tylko z dziadkiem mogłem o tym porozmawiać, ale jego już zabrakło. Nie jestem osobą, która się uzewnętrznia, nie chciałem tłumaczyć swoich emocji, bo chyba tak naprawdę nie potrafiłem ich nawet nazwać. Nie umiałem się tulić i prosić o współczucie, zresztą nigdy tego nie oczekiwałem. Książka była moją wersją, bo różnie o mnie mówiono i pisano, ale nikt nie znał prawdy.

Dlaczego tyle lat trzymał pan to w sobie?

Najpierw pewnie był wstyd. Bo czym tu się chwalić, że ojciec w szale złamał mi nos, albo że chowałem noże i kije, kiedy wpadał we wściekłość, bo bałem się o siebie. Milczałem, wolałem się dusić. Czasem, kiedy ktoś mnie krytykował za grę, miałem ochotę powiedzieć mu w twarz, że nie ma prawa, ale jakoś dawałem sobie radę. To też była próba charakteru, inni by się załamali. Z krytyką moich występów nigdy zresztą nie miałem problemów, sam wiedziałem, kiedy byłem w słabej formie. Nie rozumiałem jednak wchodzenia w życie prywatne. Do tego trzeba większej wiedzy, taktu i wyczucia.

Powiedział pan: „Mentalnie byłem sierotą". Da się w takiej sytuacji uprawiać sport na wysokim poziomie?

Oczywiście, że samotność doskwierała, ale jestem zawzięty. Zaciskałem zęby. Zresztą trudno tęsknić za czymś, jeśli się tego czegoś nigdy nie miało. Mówiłem sobie w duszy, że udowodnię wszystkim, że coś potrafię. Takie podejście miało dobre przełożenie na sport. W Bayerze Leverkusen rywalizowałem o miejsce w składzie z Lucio, Jensem Nowotnym, Juanem czy Karstenem Ramelowem – trudno mi było z nimi wygrać. Ale nigdy nie powiedziałem o nich złego słowa, doceniałem klasę rywali. Kiedy chciałem odejść z klubu i poinformowałem o tym trenera, nie pozwolił mi na transfer. „Widzę, jak ciężko trenujesz, widzę, że nie marudzisz, potrzebuję cię" – powiedział. Pytał mnie, kogo ma wyrzucić ze składu, skoro to sami reprezentanci. Szczerość za szczerość.

Na trzy, cztery mecze przed końcem rozgrywek dostałem jednak swoją szansę, wywalczyliśmy wicemistrzostwo Niemiec i miejsce w Lidze Mistrzów. Spotkała mnie nagroda za wytrwałość. Podobnie było w reprezentacji Polski.

Czyli jak?

Ciężko się było do niej dostać. Śmieję się, że dzisiaj wystarczy trzy razy dobrze kopnąć piłkę, by zaistnieć w kadrze, a kiedyś trzeba było jeszcze swoje przeżyć. Fala była jak w wojsku. Dużo zniosłem, żeby zostać zaakceptowanym przez grupę. Nie doskwierała mi samotność, bo szumiałem na boisku. Wychodziłem z szatni, w której zostawały wszystkie problemy, mobilizowały mnie drobiazgi, choćby pochwała od trenera, nawet proste: „dobrze trenowałeś".

Kiedy po jednym z meczów przy płocie odgradzającym boisko od trybun zobaczył pan tatę, mamę i brata, odwrócił się pan na pięcie i pierwszy zszedł do szatni.

Przed niczym się nie broniłem. To był czas, kiedy nie mieliśmy kontaktu przez osiem czy dziewięć lat. Nie interesowało ich, co robię. Może śledzili moje transfery, ale nie mieli potrzeby się odezwać. Wtedy miałem już swoją rodzinę i doszedłem do wniosku, że nie ma sensu szukać na siłę czegoś, czego już nigdy nie będzie.

Był i jest pan nieufny?

Byłem właśnie zbyt ufny. Każdy miał u mnie kredyt, z każdym chciałem dobrze żyć. Ale kilka razy dostałem tak po tyłku, że musiałem się nad tym zastanowić. Żona nauczyła mnie być trochę mniej fajnym dla obcych.

Jest w ogóle coś pozytywnego, co wyniósł pan z domu?

Nie wszystko było złe. Albo inaczej – w tym złym też można doszukać się dobrych rzeczy. Ojciec prowadzał mnie na treningi, szukał dla mnie odpowiedniego sportu, nie chciał, żebym tylko chodził po podwórkach i skakał, ale żebym jakoś ten swój żywioł ukierunkował. Zmobilizował mnie do sportu, trzeba mu za to podziękować. Sam trenował boks, nauczył mnie więc zawziętości, wytrwałości. Ojciec biegał maratony, wspólnie pobiegliśmy kiedyś w Otwocku. Nauczył mnie też, że trzeba walczyć o swoje, że niczego nie dostaje się za darmo, że na boisku nie ma przyjaciół.

Jest pan teraz w trzecim małżeństwie. Długo się pan musiał przygotowywać do dojrzałego związku?

Ciężko jest zbudować dobrą relację, jeśli w ciągu tygodnia w domu jest się gościem, a w weekendy nie ma cię w ogóle. Kiedy pojawia się tydzień czy dwa między obozami, kiedy wyjeżdża się na urlop – wtedy wszystko jest pięknie, ale potem wraca się do pracy, a tam czeka codzienność. Dojrzałem do prawdziwego związku, kiedy już ledwo chodziłem. Dały o sobie znać kontuzje. Poznałem Ewę, a ona pokazała mi, jak można funkcjonować w normalnej rodzinie. Nie będę się użalał, szukał winy we wszystkich, tylko nie w sobie, bo sam też mam wiele za uszami, ale dopiero teraz zrozumiałem, że warto się przeprogramować na normalne życie. Nie było to łatwe.

Trudno zbudować coś trwałego, kiedy pamięta się dom z drewnianą łyżką, w którym chowa się noże i kije?

Powiedziałem sobie, że nigdy nie uderzę dziecka. Nie ma siły, żebym choćby dał klapsa, bo pamiętam, co sam przeżywałem. I nigdy klapsa nie dałem, cieszę się, że nawet wyprowadzony z równowagi, potrafię dotrzymać danego sobie słowa. Wychowuję swoje dziecko na zasadzie odwrotności. Kiedy coś się dzieje, zastanawiam się, jakby to było u mnie w domu i robię zupełnie inaczej. Żeby nie przeżywało tego, co ja musiałem przeżyć.

Jak to się stało, że podobno nigdy nie uciekł pan w alkohol?

Nie mówiłem, że nigdy nie piłem, ale wszystko było w normie. Ewa się ze mnie śmieje, kiedy tłumaczę jej, że swoje w życiu wypiłem i teraz, kiedy jesteśmy gdzieś zapraszani, chętnie jadę samochodem jako kierowca. Oczywiście kiedy jest okazja i dobre towarzystwo, napiję się whisky, ale nie ciągnie mnie przesadnie do alkoholu, a papierosy rzuciłem dwa lata temu. To duży postęp, jestem z tego bardzo zadowolony.

Palił pan w trakcie kariery?

Zacząłem w wieku 21 lat, chociaż wcześniej byłem największym przeciwnikiem papierosów. Przyszedł jednak stres, pierwsze problemy w małżeństwie. Mieszkałem wtedy z Wadimem Rogowskojem, taki Rosjanin, lewonożny. On palił, wziąłem bucha i od tego momentu się zaczęło. Alkoholu też spróbowałem pierwszy raz po 20. urodzinach. Jakieś piwko okazyjnie piłem. Ale później nauczyli mnie więcej, człowieka można nauczyć wszystkiego. Nigdy jednak nie byłem alkofanatykiem, nie musiałem się upić, żeby dobrze się bawić.

W kasynach się pan bawił dobrze?

Nigdy nie byłem.

Nie wierzę.

Przepraszam, raz byłem. Z dwoma reprezentantami Niemiec, którzy poprosili mnie, żebym był ich kierowcą. Dali mi swoją gotówkę i karty kredytowe, powiedzieli, że wychodzimy, kiedy przegrają określoną kwotę. Pojechaliśmy do Holandii, o trzeciej w nocy zawinąłem ich do samochodu i wróciliśmy do Leverkusen. Mnie hazard nigdy nie pociągał. Kiedy grałem w Jagiellonii, wrzuciłem do automatu 20 złotych, nawet nie wiem, jak się nazywa taki automat. Dwa razy zakręciłem i poszedłem, ktoś za mnie dokończył. Nie widziałem przyjemności w naciskaniu jakichś guzików, bez wpływu na przebieg gry, ponaciskać to jak mogłem sobie przyjemniejsze rzeczy.

Niektórzy trenerzy uważają, że dla piłkarza najlepiej jest jak najszybciej się ożenić. Zgadza się pan?

Absolutnie nie. Tak szybkie małżeństwo było jednym z moich większych błędów. Miałem 18 lat i czekałem na dziecko. Wie pan – dzieciak zrobił dziecko. Trzeba było zmężnieć, ale nie wiedziało się jak. Całą noc kołysałem syna, miałem kołyskę przyczepioną do nogi i próbowałem spać. Udawało się trzy, może cztery godziny, a później jechałem na trening. Odbijało się to na mojej formie, chudłem w oczach. Oczywiście warto mieć jakąś stabilizację, dobrze mieć gdzie wrócić, ale u mnie to wyglądało inaczej. Na 18. urodziny dostałem od ojca torbę i... wio, do życia. Kazał mi się wynosić. Szukałem czegoś, co mogło zastąpić mi dom, czyli czegoś, o czym nie miałem pojęcia, jak powinno wyglądać.

I szukał pan dalej.

Kochliwy byłem. I znałem za dużo lokali. Ale tak na poważnie, to jak ktoś jest szczęśliwy, to nie szuka.

Podobno rozwód kosztował pana 6 milionów złotych.

Ciągnął się 12 lat. Nie ma już z czego zabierać, można byłoby ze mnie jeszcze skórę ściągnąć i położyć na stole... Zegarka z ręki chyba mi nie zabiorą.

Z pierwszego małżeństwa ma pan syna, z drugiego w Niemczech dwie córki. Macie kontakt?

Ewa starała się spotkać z mamą moich córek, ale dowiedziała się, że nie chcą mieć żadnego kontaktu. No i trudno. Nie wiem nawet, co u nich. Jak dojrzeją, może same będą chciały poznać ojca. Nie panikuję. Wiem, że Ewa regularnie pisze także do Dawida, który mieszka w Polsce. Dawid dostał zaproszenie, by poznał swoją siostrę, naszą Biankę, ale na razie nie skorzystał. Teraz to on musi zrobić krok, a nie my, musi wiedzieć na pewno, że chce zbudować jakieś relacje. Czekam, aż to wszystko jakoś się poukłada. Jeśli się nie uda, to też się nie zabiję. Nie ułożyło się i tyle. Ale brak kontaktu z dziećmi jest teraz moim największym zmartwieniem i boli mnie najbardziej.

Większość sportowców, z którymi rozmawiam, niczego nie żałuje, niczego by nie zmieniła. Z panem jest inaczej.

Ja bym zmienił wiele rzeczy. Inaczej bym pokierował swoim życiem prywatnym, wiele rzeczy zrobiłbym zupełnie inaczej, jednak niekoniecznie w sporcie. Może gdybym nie przeszedł tego wszystkiego, nie wyrobiłbym w sobie charakteru na Bundesligę, nie zagrał w reprezentacji Polski. Możemy teraz gdybać. Na boisku byłem sukinsynem i może dlatego tak daleko zaszedłem. Jestem chłopakiem z małej miejscowości, ze wsi pod Lubinem, musiałem szarpać, żeby się stamtąd wyrwać. Gdybym był inny, pewnie w piłce bym nie zaistniał.

Nie ma pan wrażenia, że ludzie się pana boją?

Oczywiście, że się mnie boją i oczywiście dlatego, że mnie nie znają. Na boisku i prywatnie byłem i jestem zupełnie kimś innym, ale wielu osobom wygodniej jest uwierzyć w to, co się o mnie pisało. Byłem „złym chłopcem" i w czasie kariery mi to odpowiadało. Po co miałem komentować kolejne bzdury na swój temat, wiedziałem, że ludzie i tak nie będą chcieli zrozumieć. Przylepiono mi łatkę, że jestem zły, że piję i biję. Wszystko mi jedno, pogodziłem się z tym. Gorzej, jak moja córka za kilkanaście lat to wszystko przeczyta, pewnie włosy jej się zjeżą, ale przecież sama będzie znała swojego tatę lepiej.

Potrafi pan przytulać?

Już tak. Żona mnie nauczyła. Straszna z niej przytulanka. Wcześniej przytulał mnie tylko dziadek. Jak jechaliśmy na ryby, to mnie głaskał i zasypiałem mu na kolanach. Później nikomu nie potrafiłem oddać ciepła, bo zwyczajnie go nie dostałem w domu. To była dla mnie nowość, wcześniej po prostu tego nie miałem. Łapię się czasami na tym, że za mało żonę przytulam. Mówię do niej: „Chodź, Ewa, nie jesteśmy jeszcze tak starzy, żeby się nie przytulać". Z córką jest inaczej, sama wdrapie się na kolana i trzeba głaskać i całować. To fajne i przyjemne.

Okazało się, że jest pan domatorem. Przez 20 lat robił pan coś wbrew sobie?

Nie powiedziałbym tak. Robiłem to, co wtedy sprawiało mi przyjemność i pozwalało zarabiać pieniądze. To była dla mnie wolność. Teraz rzeczywiście najchętniej nie ruszałbym się z domu. Jak dostajemy jakieś zaproszenie, najchętniej wysłałbym tam Ewę i Biankę, a sam został w fotelu. Czasami coś mi podpowiada, że może by pojechać tu, a może tam, ale później dochodzę do wniosku, że mi się nie chce. Całe życie gdzieś jechałem, ciągle na walizkach, cały czas coś za sobą ciągnąłem, a teraz chciałbym po prostu pobyć w domu, zająć się córką, zaprowadzić ją do przedszkola.

Żona to akceptuje?

Nie zawsze jest tak pięknie, czasami się na mnie wścieknie i krzyknie, żebym w końcu ruszył dupę. Za mało z domu wychodzę, ale jak się 20 lat mieszkało jak Cygan, to teraz cieszy dom. Kiedyś bywałem w nim kilkanaście godzin w tygodniu, teraz o odpowiedni balans dba Ewa. Czasami uznaje, że jestem „zasiedziany" i zarządza wyjście.

Tej Ewie to pan pomniczek może postawić. Choćby z brązu.

Nie, ze złota. To moje wielkie wsparcie, rozmawiamy na każdy temat, wreszcie widzę sens. Ona jest jak Matka Teresa, aż za dobra. Potrzebowałem dwóch nieudanych małżeństw, by spotkać taką kobietę. Wynagradza mi wszystko, co się wydarzyło wcześniej. Dostałem mocno od życia, ale dostałem też skarb. Ewa wie o wszystkim, wie, co robiłem w życiu, tłumaczy mi, dlaczego pewne rzeczy się działy, dlaczego nie byłem szczęśliwy. Na książkę też mnie namówiła, bo nie chciałem się zgodzić. Powiedziała, że tyle już o mnie napisano, że warto byłoby się troszeczkę obronić. Ale przez dwa lata od publikacji ani ja, ani Ewa tej książki nie przeczytaliśmy.

Dlaczego?

Ja nie pamiętam, co mówiłem, a Ewa twierdzi, że nie jest gotowa, że musi mieć nastrój. O sobie też nie lubi czytać, więc pewnie moje słowa o tym pomniku ze złota w domu przejdą bez echa. To skromna dziewczyna. Nie podnieca jej to, że ktoś powie o niej coś miłego. Czasami mówi mi, że żałuje, że nie poznała mnie, kiedy byłem na topie. Tłumaczę jej i sobie: tak widocznie musiało być. Nie jestem idealny – ma ze mną przechlapane, bo potrafię krzyknąć, zdenerwować się. Ale Ewa potrafi mnie rozładować, ma na mnie bardzo dobry wpływ. To kobieta, która wzięła faceta z wielkim bagażem i straszną opinią, ale jesteśmy ze sobą już 11 lat i nie wyobrażam sobie, by coś się zmieniło.

Wie pan, dlaczego kilka lat temu, gdy pojawiło się pana zdjęcie jako pracownika firmy transportowej w Anglii, w Polsce zrobiła się sensacja?

Pisali o mnie, kiedy grałem w reprezentacji, to pisali także, kiedy pracowałem w DHL. Zabolało mnie, długo się zastanawiałem, po co wchodzi się w czyjeś życie, ale tak wygląda świat i trzeba się z tym pogodzić. Długo mnie nie było w mediach, zszedłem z tapety, aż nagle jakiś pajacyk wysłał do Polski zdjęcie, chcąc zarobić 50 funtów albo 200. Zrobiła się afera, bo Kałużny pojechał do roboty. Żona dzwoniła i płakała, bo odezwały się do niej koleżanki, które przez lata milczały. Tłumaczyłem, że dwa tygodnie będą pisać, jechać po mnie, a później się uciszą. Bolało mnie to, bo Ewa miała niepotrzebny stres, mała córeczka także, widząc zapłakaną mamę.

Co jest złego w pracy w firmie przewozowej?

Pewnie lepiej byłoby, gdybym pił i kradł. Wolałem wyjechać z Polski, ale nie wiedziałem, że większość naszych rodaków na Zachodzie czeka tylko, by wbić kosę w plecy rodakowi. Doświadczyłem tego, sukinsyny są wszędzie, ale szybko się odnalazłem, bo jestem nieprzyjemnym człowiekiem, kiedy ktoś mnie zdenerwuje. Oni pójdą po trupach do celu, za stówkę do portfela. Później pracowałem u Wojtka, mojego szwagra, na budowie. Dziękuję mu, bo pomógł mi w trudnych momentach. Teraz mam już inną pracę, nie powiem gdzie, żeby firma nie miała najazdu fotoreporterów.

Jest pan zmęczony piłką?

Mecze reprezentacji oglądam regularnie, chociaż nie zawsze mam czas. Z ekstraklasy wystarczą mi skróty z każdej kolejki. Bardzo rzadko chodzę na mecze. Żonę zabrałem na urodziny do Warszawy na spotkanie Polska – Rumunia, ale myślę, że raz w roku wystarczy.

Jest pan szczęśliwszy niż w trakcie gry w piłkę?

Tak. Mam dom i mogę w końcu wychować dzieci. Mój pasierb Kuba jest już dorosły, ale Bianka jest mała, codziennie prowadzę ją do przedszkola, odbieram, chodzę z nią do dentysty. To dla mnie nowość, bo wcześniej po treningach w domu najczęściej szukałem łóżka, żeby szybko zasnąć i mieć siłę na kolejny dzień. Nie znałem codzienności, nie wiedziałem, jak się funkcjonuje, wszystko było oparte na kobietach, które wówczas ze mną były. Potrzebowałem takiej odmiany, wreszcie nie muszę nigdzie latać, wyjeżdżać. Nie narzekam, nie marudzę, robię swoje i jest mi dobrze.

Nie ma już złych myśli?

Zadawałem sobie pytania: Dlaczego ja? Dlaczego mam pod górę? Czy miałem takie wspaniałe dzieciństwo, że teraz dla równowagi muszę dostać w skórę? Czułem bezradność, zmęczenie wszystkim dookoła. Zastanawiałem się, czy jeśli popełnię samobójstwo, to będzie lepiej. Ewa mi powiedziała, że to tchórzostwo, że myślą tak ludzie, którzy uciekają. A ja miałem w życiu różne role, ale tchórzem nigdy nie byłem. Jej słowa uświadomiły mi, że będę walczył. To, co było – zamykamy. Nikt nie powiedział, że teraz będzie łatwo, może być jeszcze gorzej, ale jesteśmy razem i możemy decydować o tym, co będziemy mieli i co będziemy robili. Widzi pan, był moment, kiedy ja, twardy facet – odpuściłem, a kobieta obiecała mi, że będziemy razem walczyć. Uwierzyłem jej i się opłacało.

rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Leo Beenhakker powiedział kiedyś: „Dajcie mi jedenastu sukinsynów, a zdobędę mistrzostwo świata". Zgadza się pan?

Radosław Kałużny: Nie. Myślę, że Beenhakker trochę przesadził. Wystarczy pięciu, maksymalnie sześciu, potrzebni są też chłopcy, którzy zwyczajnie potrafią grać w piłkę.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Menedżerowie są zmęczeni
Plus Minus
Konrad Szymański: Cztery bomby tykają pod członkostwem Polski w UE
Plus Minus
Polexit albo śmierć
Plus Minus
„Fallout”: Kolejna udana serialowa adaptacja gry po „The Last of Us”
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Kaczyński. Demiurg polityki i strażnik partyjnego żłobu