Dwa tygodnie temu byłem we Wrocławiu na recitalu Eliny Garančy i to był szok. Nawet nie recital, bo łotewska mezzosopranistka to światowa klasa, lecz miejsce. Wstyd przyznać, ale po raz pierwszy byłem w Narodowym Forum Muzyki. Było to tym bardziej bolesne, że wykorzystałem akurat przerwę między etapami Konkursu Chopinowskiego, a więc czasu, kiedy i poranki, i popołudnia spędzałem w Filharmonii Narodowej. Trudno nawet znaleźć między tymi salami jakieś różnice, bo żeby je znaleźć, musiałyby być wpierw jakiekolwiek podobieństwa, inaczej porównujemy jętkę jednodniówkę ze słoniem. To są dwa światy, które łączy tylko nazwa, ale to jak porównywać krzesło z krzesłem elektrycznym.
To charakterystyczne, że trzy największe miasta Polski: Warszawa, Kraków i Łódź, nie mają żadnej większej sali koncertowej z prawdziwego zdarzenia. Niedoinwestowane filharmonie mogą się starać utrzymać jakiś poziom – co udaje się zresztą tylko jednej z nich – i nic więcej. Można je nawet remontować, lecz nie wszystko da się zmienić, tu trzeba po prostu sal nowych, ale o czym ja piszę, skoro tego typu inwestycje w kulturę w ciągu ostatnich 30 lat można policzyć na palcach. Poza Wrocławiem jest jeszcze siedziba NOSPR w Katowicach, bodaj dwie filharmonie – w Szczecinie i łącząca wszystkie funkcje w jednym w Białymstoku – oraz bydgoska opera. I już. Dwa duże i trzy mniejsze obiekty na 40 milionów ludzi.
Czytaj więcej
Wielka spółka Skarbu Państwa zostaje poproszona o sponsorowanie Teatru Wielkiego. „Ja do opery nie chodzę" – kręci głową prezes, a wiceprezes rechocze, że niezłe balety to on lubi.
Ktoś mi powie, bym zszedł na ziemię, bo nawet w istniejących filharmoniach tłumów nie ma. Tak, ale nowość przyciąga, co oczywiście można zmarnować – w tym jesteśmy mistrzami – ale można też ludzi w kulturę wciągnąć. Nie wiecie jak, jedźcie do Szczecina, gdzie niezmordowana Dorota Serwa, szefowa filharmonii, ma tłumy na koncertach i tłumy na zajęciach – od kilkumiesięcznych bobasów do seniorów, którzy stworzyli zespół o wdzięczne nazwie Seniorita. Ale to trzeba umieć, a przede wszystkim chcieć.
Równo sześć lat temu sprzedawałem każdemu z nowej, dobrozmianowej ekipy pomysł cyklu koncertów „Chopin w trampkach". Pomysł prosty jak konstrukcja cepa – zgarniamy kilkunastu uczestników Konkursu Chopinowskiego i wysyłamy ich do kilkudziesięciu miast w Polsce, nie tylko do Wrocławia czy Katowic, ale do Grudziądza, Koszalina, Łomży. Tam na dobrym instrumencie dają szeroko rozreklamowany recital. Żadnych biletów – to ważne – tylko same ultrademokratyczne wejściówki, po 10, dziś bym powiedział: 20, złotych i już. Nie ma, że ą, ę i bułkę przez bibułkę, tylko najwyższej klasy koncert bez zadęcia. Polacy – jak dowodzą badania i szef Rossmanna – uwielbiają eventy, waliliby na to drzwiami i oknami. Zresztą przykład Nocy Muzeów pokazuje, że jak specjalna akcja, to będą po nocach stali, by wejść do muzeum, do którego za dnia kijem by ich nie zapędził.