"Wesele" Wojciecha Smarzowskiego - film, który boli

„Wesele" Wojciecha Smarzowskiego rozpięte jest między współczesnością a latami 40. XX wieku. To opowieść o wyparciu narodowych win. Bolesny obraz rodaków skłóconych, podzielonych, skorumpowanych i nawzajem się nienawidzących.

Aktualizacja: 08.10.2021 16:39 Publikacja: 08.10.2021 10:00

Scena z „Wesela” Wojciecha Smarzowskiego. Na zdjęciu Arkadiusz Jakubik w roli wodzireja  oraz młodzi

Scena z „Wesela” Wojciecha Smarzowskiego

Scena z „Wesela” Wojciecha Smarzowskiego. Na zdjęciu Arkadiusz Jakubik w roli wodzireja oraz młodzi: Przemysław Przestrzelski i Michalina Łabacz

Foto: Marcin Szpak

Ten film mógł zrobić tylko Wojciech Smarzowski. Artysta chory na Polskę, który wciąż pyta, kim jesteśmy, skąd przyszliśmy, co nas uformowało. Ale nie szuka odpowiedzi w polemice z romantyczną tradycją jak Andrzej Wajda, twórca „Kanału", „Popiołu i diamentu", „Człowieka z marmuru" i „Człowieka z żelaza". Smarzowski próbuje zrozumieć, skąd wzięły się nasza mentalność, nasze przyzwolenie na nieuczciwość, nasz strach przed innością, nietolerancja. Dlaczego jesteśmy dziś tak podzieleni, dlaczego wciąż szukamy w społeczeństwie wrogów, dlaczego w czasie Marszu Niepodległości ktoś może wrzucić płonącą racę w okno, na którym powiewa tęczowa flaga LGBT?

Jego filmy bolą. „Wesele" AD 2021 boli potwornie. To ogromnie ważny film o rodzeniu się nienawiści. I o pamięci czy, jak mówi sam reżyser, o niepamięci – o tym, że historia niczego nas nie nauczyła.

Ukrywana tajemnica rodzinna

Noc. Młoda dziewczyna (Michalina Łabacz) patrzy na telefon, nie może zasnąć. Z pokoju obok dochodzi komentarz z idącego w telewizji dokumentalnego filmu o obozach koncentracyjnych w Auschwitz, Majdanku, Treblince. Dziewczyna wstaje. Jest w zaawansowanej ciąży. Wchodzi do sypialni dziadka Antoniego (Ryszard Ronczewski) – blisko stuletniego, zamkniętego we własnym świecie. Tę dwójkę łączy prawdziwa więź. I dziadek pamięta, że następnego dnia ma być ślub Kaśki. „Kochasz go?" – pyta. „Bo ja twojej babki nie kochałem...". A wskazując na brzuch wnuczki, dodaje: „A wiesz, że on jest Żydem?". I gdy dziewczyna wyłącza telewizor i wychodzi, rzuca za nią: „Żydem jest".

Jeszcze przed uroczystościami do domu Wilków zapukają dwaj mężczyźni w jarmułkach: bo dziadkowi Antoniemu przyznano tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Dla Ryśka (Robert Więckiewicz), ojca panny młodej, to problem: nie chce, by po wsi rozeszło się, że jego ojciec Żydów ratował. Ale w dziadku obudzą się wspomnienia. Tym bardziej że nieznajomi dadzą mu list, który przed śmiercią napisała do niego Lea Fisz, jego wielka młodzieńcza miłość. Dziewczyna, którą kochał wbrew nienawiści rozsiewanej przez miejscowego księdza i ONR.

To oczami starego człowieka Smarzowski patrzy na historię. Antoni cierpi na demencję i alzheimera, nie wie, co przed chwilą jadł na obiad, ale pamięta obrazy sprzed sześćdziesięciu lat. A Smarzowski odwołuje się do najbardziej traumatycznych wydarzeń.

7 lipca 1941 roku w Radziłowie doszło do mordu ponad 500 Żydów. Polscy mieszkańcy miasteczka i okolicznych wsi wywlekli z domów swoich żydowskich sąsiadów, spędzili ich na rynek. Tam – mszcząc się również za współpracę części z nich z Rosjanami w wywożeniu Polaków na Syberię – pastwili się nad nimi. A potem wszystkich zagnali do stodoły. Mężczyzn, kobiety, dzieci. Stodołę oblali naftą i podpalili. Niemców wówczas w miasteczku nie było. Trzy dni później, 10 lipca 1941 roku, wszystko powtórzyło się w pobliskim Jedwabnem. W płonącej stodole zginęło kolejnych kilkaset osób.

Zachowały się zbierane potem, nawet jeszcze na początku XXI wieku, relacje świadków. Opowieści o krzykach i modlitwach dochodzących z płonącej stodoły, o grzebaniu spopielałych ciał. O kilkuletnim dziecku, które wydostało się ze stodoły, a jeden z chłopów złapał je, zakręcił nad głową i wrzucił w ogień. O wyłapywaniu potem tych, którzy nie zginęli w ogniu.

W „Weselu" powracają obrazy tamtego czasu. Pikiety pod żydowskimi sklepami, zakazy kupowania w nich towarów przez innych mieszkańców. Jest miłość Antka i Lei nieakceptowana przez obie rodziny. Jest przymierze żydowskich mieszkańców miasta z Rosjanami, narastająca nienawiść i pogarda. Mężczyźni z kijami pilnujący na rynku ludzi zbitych w tłumie, przestraszonych, potem idących w milczeniu na śmierć. I potworny widok popalonych kości osób złączonych ze sobą w ostatnim uścisku. Jest też Antek, który ratuje z pogromu kilka osób, przede wszystkim Leę, bo nigdy nie przestał jej kochać. Potem patrzy, jak najwyższą cenę płaci za to jego brat. I wie, że już zawsze będzie musiał z tym żyć. To wszystko wraca w pamięci starego człowieka.

Rzeczywistość coraz bardziej brutalna

Dzisiaj filmowcy na całym świecie rozliczają się z historią, skrzętnie ukrywaną przez wiele narodów, bo bez tego nie można pójść dalej. W 2018 roku Mike Leigh pokazał „Peterloo" o masakrze, jaka dwa wieki temu wydarzyła się w Manchesterze, gdzie kawaleria wjechała w tłum ludzi pokojowo domagających się rozszerzenia praw wyborczych. Powstały wstrząsające filmy o ludobójstwie w Rwandzie, o tragedii Srebrenicy. Nawet Pedro Almodóvar upomina się w „Matkach równoległych" o odkrycie zbiorowych grobów i rozliczenie się ze zbrodniami z czasów hiszpańskiej wojny domowej.

W Polsce do tragedii Jedwabnego wrócił Władysław Pasikowski w „Pokłosiu". Scenariusz miał gotowy niedługo po ukazaniu się „Sąsiadów" Jana Tomasza Grossa, ale producenci nie byli wówczas w stanie zebrać funduszy. Padały argumenty, że temat jest „antypolski". Szansa na realizację filmu pojawiła sześć lat później. Reżyser mówił, że zrobił go „ze wstydu". Posypały się na niego gromy, atak przyjął na siebie odtwórca głównej roli Maciej Stuhr.

Do pogromów Żydów wraca Wojciech Smarzowski. Opowiada historię w retrospekcjach. Jak to on: bez znieczulenia

Były i wcześniej próby opowiedzenia o pogromach Żydów. W dokumencie „Obcy VI" Borysa Lankosza – o poczuciu winy i o pamięci – młody Żyd trafiał do wsi, z której zniknęli jego przodkowie. W „Miejscu urodzenia" Pawła Łozińskiego z 1992 roku pisarz i eseista żydowskiego pochodzenia Henryk Grynberg wracał w rodzinne strony, do wsi Radoszyna. Chodził od domu do domu, rozmawiał z ludźmi. Odkrywał wojenny dramat swojej rodziny. Historię małego brata ze strachu wydanego Niemcom na śmierć i ojca zabitego przez wieśniaków, którzy przywłaszczyli sobie jego krowy. Grynberg odnajduje szczątki ojca zakopane na polu. Opiera głowę o przydrożny płot. Bezgłośnie płacze. Wieś patrzy na to w ciszy. Pasikowski w „Pokłosiu" odniósł się do tego filmu, zacytował nawet niektóre sceny.

Nawiązywali do tych wydarzeń również Anka i Wilhelm Sasnalowie („Z daleka widok jest piękny") czy Przemysław Wojcieszek („Sekret"), Borys Lankosz w „Ziarnie prawdy" czy wcześniej Piotr Łazarkiewicz w „W środku Europy". Ale oni zadawali trudne pytania, zostawiali niedopowiedzenia, kazali widzowi domyślać się prawdy. Podobnie jak Tadeusz Konwicki w kilku dawnych onirycznych filmach, m.in. „Salcie" i „Jak daleko stąd, jak blisko", czy Wojciech Has w „Sanatorium pod Klepsydrą". Pasikowski walił widza w głowę obuchem.

Teraz wraca do pogromów Żydów Wojciech Smarzowski. Opowiada historię w retrospekcjach. Jak to on: bez znieczulenia. Choć – jak twierdzą znawcy tematu – i tak oszczędza widzom wielu potwornych obrazów. Jednak dla niego samo cofnięcie się do przeszłości byłoby zbyt proste. Smarzowski proponuje widzowi znacznie więcej: Polskę roku 2021.

W pierwszym „Weselu", które nakręcił na początku wieku, pokazał kraj schamiały, skorumpowany, rządzony przez pieniądze. Dziś ten obraz jest znacznie bardziej drastyczny. W kulturze ślubnej zmieniło się niewiele: wódka leje się strumieniami, zabawy ze ściąganiem staników czy opróżnianiem butelek kwitną, hiphopowa muzyka rodem z remizy dodaje animuszu, choć wesele odbywa się w pałacu. Przekręty, lewe interesy, szantaż? Dalej są. Choć teraz mamy do czynienia z nowym obliczem biznesu, w którym prosiaki mają być zagazowywane automatycznie, taśmowo. Ryszard, który zastawił zarówno dom, jak i rzeźnię, jest gotowy na wszystko, żeby zmusić do podpisania kontraktu Niemców zgłaszających zastrzeżenia do umowy.

Układy na prowincji też niewiele się zmieniły. Kiedy świnia z chlewni Ryszarda wpada na szosę, powodując wypadek, właściciel zwierzęcia załatwia sprawę szybko: „Prosiaka zapakujcie do radiowozu, w raporcie napiszcie, że to dzik. A po służbie zapraszam na wesele" – mówi do znajomych policjantów, dorzucając im jeszcze kilka setek. Księdzu, świetnie poinformowanemu o jego problemach finansowych, w zastaw za pożyczenie pieniędzy oferuje luksusowe auto. A proboszcz? Przyjmuje, wsiada do czerwonego cacka z zagranicznym gościem i odjeżdża.

Takie sceny mogłyby wejść do pierwszego „Wesela". Jednak drugie odbywa się już w innej Polsce. Podzielonej, gdzie podsyca się wzajemne niechęci. Antysemityzm, wciąż silny, to już za mało. Pojawiają się więc inni „wrogowie", a samorządy uchwalają strefy wolne od LGBT. Smarzowski pokazuje niechlubną rolę Kościoła w kształtowaniu świadomości Polaków. Ksiądz udzielający ślubu Kaśce i jej prymitywnemu, liczącemu na wsparcie teścia narzeczonemu przypomina o „cnotach niewieścich", posłuszeństwie, jakie żona jest winna mężowi. I co więcej, na tym nie poprzestaje.

W pamięci starego Antoniego została msza, jaka odbyła się ponad 60 lat wcześniej, gdy ksiądz z kazalnicy nawoływał, by omijać sklepy Żydów. „Siłą, która ożywia żydostwo, jest nienawiść do Chrystusa. Dlatego jutro, na bojkotach, chcę widzieć kwiat polskiej młodzieży. Albowiem grzechem jest zanoszenie pieniędzy do Żydów, wrogów katolickiego Kościoła i propagatorów komunizmu" – grzmiał i dalej perorował o konieczności wyplenienia zła. A dziś na ślubie Kaśki ksiądz mówi: „Nie tak dawno, trzydzieści lat temu, w Polsce panowała czerwona zaraza. Czerwona zaraza już po naszej ziemi nie chodzi, co nie znaczy, że nie ma nowej, która chce opanować nasze serca, dusze i umysły. Nie bolszewicka, nie marksistowska, nie czerwona. Ale zaraza tęczowa".

Relacje polsko-żydowskie dokumentował w swoich książkach Jan Tomasz Gross, ale kino ma nieporównywalnie większą siłę oddziaływania niż literatura. „Wesele" jest jak bomba. Także, a może przede wszystkim dlatego, że łączy przeszłość z dniem dzisiejszym. Nie da się obok tego filmu przejść obojętnie.

Bohaterowie z przeszłością

Wojciech Smarzowski nie robi filmów błahych. „Trzeba wiedzieć, po co wyciąga się kamerę z robura"– powiedział mi kiedyś. Więc wciąż przypomina, że niełatwo zmienić mentalność narodu. I że obok wszystkiego, co piękne, co pozwoliło nam przetrwać i wyrwać się do wolności, kołacze się w nas ciągle to, co wynieśliśmy z komunizmu – przyzwolenie na nieprawość, nieuczciwość, chciwość. W rozliczeniach Smarzowskiego z PRL-em nigdy nie było miejsca na śmiech z barów mlecznych ze sztućcami przywiązanymi do stolików czy z organizujących gry i zabawy kaowców, nie ma też inteligenckich dylematów, opozycji i książek drukowanych w drugim obiegu. Jest groza. Siermiężna, często brutalna codzienność rządząca się swoimi prawami, a może swoim bezprawiem. I mentalność, którą trudniej zmienić niż samochód, styl ubierania się i sposób spędzania urlopów.

Chcąc opowiedzieć o podwalinach socjalistycznej Polski, reżyser pojechał na Mazury. Bohaterami jego osadzonej w 1946 roku „Róży" byli ludzie, którzy przestali wierzyć w cokolwiek. To powstaniec warszawski, ze wspomnieniami żony bestialsko zabijanej przez Niemców oraz niszczonej przez nich stolicy. I Mazurka Róża, wdowa po żołnierzu Wehrmachtu, która przeszła przez piekło, stale gwałcona przez Rosjan.

Czytaj więcej

„Wesele 2”. Dwie stodoły, dwie Polski

Tuż po II wojnie światowej na mazurskiej ziemi wszystko miesza się jak w tyglu. Autochtoni zmuszani są do opuszczenia własnych domów i wysiedlani z Polski. Swojego miejsca na ziemi szukają tu przesiedleńcy ze Wschodu, traktowani jak intruzi zajmujący cudze mienie. Resztki żołnierzy z oddziałów Armii Czerwonej plądrują i palą wsie, gwałcą kobiety, zabijają mężczyzn. A swoje porządki krwawo i bezwzględnie zaprowadza nowa, ludowa władza. Róża nie umie uwierzyć w przyszłość, Tadeusz, inteligent, były AK-owiec, staje się wrogiem klasowym. Dla niego wojna się nie skończyła. Smarzowski nie uznaje środków znieczulających. Nie było jeszcze w polskim kinie tak werystycznie zarejestrowanych wojennych gwałtów na kobietach czy butnego chamstwa przedstawicieli władzy ludowej, a sceny esbeckich tortur bestialstwem przewyższają nawet drastyczne obrazy z „Przesłuchania" Bugajskiego. Nikt tak boleśnie nie pokazywał fundamentów, na których zbudowany został PRL.

W znakomitym „Domu złym" osadzonym w realiach końca „gierkowskiej dekady" w małej wiosce w Bieszczadach w samotnym domu zostaje popełniona zbrodnia. Cztery lata później milicjanci przeprowadzają wizję lokalną z podejrzanym o morderstwo mężczyzną. Smarzowski pokazał moralne błoto: wódkę lejącą się strumieniami, skorumpowaną władzę, przekręty i lewe interesy, donosicielstwo, szantaż. Klimat filmu tworzyły drobne obserwacje, sceny wzięte prosto z życia: pijany prokurator śpi w nysce z policzkiem przyklejonym do szyby, porucznik w wiejskim GS-ie zbiera zeznania za papierosy rozdawane z plastikowego worka, ksiądz słucha w garażu Wolnej Europy. A jeszcze dochodzi do tego dyrektywa stanu wojennego: „Bandytów trzeba wyrzucać z kraju, mieszać z emigracją polityczną. Po pierwsze, upaprzemy na Zachodzie obraz Solidarności. Po drugie, pozbędziemy się elementu".

Równie dramatyczne są rozliczenia Smarzowskiego z Polską współczesną: w pierwszym „Weselu", w „Pod Mocnym Aniołem", w „Drogówce". Trzeba umieć spojrzeć prawdzie w oczy. W filmach Smarzowskiego wódka leje się strumieniami. Piją weselni biesiadnicy, księża, politycy i policjanci. Mężczyźni i kobiety. Pijani bohaterowie kochają i nienawidzą, kradną, zabijają i podejmują najważniejsze życiowe decyzje. Albo wódka podejmuje je za nich. W nakręconym na podstawie prozy Jerzego Pilcha „Pod Mocnym Aniołem" na dno stacza się inteligent, wciąż oszukując siebie samego.

Wojciech Smarzowski myśli już o następnym filmie – historii Słowian, sięgającej czasu sprzed chrztu Polski

Hektolitry wódki leją się w „Drogówce", gdzie policjanci stale chodzą nawaleni, co jakiś czas urywa się któremuś z nich film. I to nie jest jeszcze ich grzech główny. Smarzowski portretuje Polskę, w której nikt się nie wstydzi. Poseł na rauszu – zatrzymany za szybką jazdę – grozi policjantowi i wymachuje legitymacją dającą immunitet, ksiądz proponuje gotówkę, bo „zawsze można się jakoś dogadać", obywatel z „malucha" mamrocze: „Mam 40 złotych...". Nie wstydzą się ci, którym biały lizak daje poczucie władzy i bezkarności. Nikt tu nie przebiera w słowach, poczucie wyższości, rasizm są na porządku dziennym.

Wstydu nie mają też bohaterowie „Kleru". Smarzowski portretuje ludzi, którzy podczas kazań mają usta pełne frazesów o Bożej miłości i czynieniu dobra, ale ich plebanie kryją niejeden grzech. Wybujałą ambicję, chciwość, z jaką biorą od niezamożnych parafian pieniądze za pogrzeby, romanse z gospodyniami, poczucie bezkarności. I nierzadko pedofilię.

Ma też Wojciech Smarzowski w dorobku inny film o pogromie – o rzezi wołyńskiej w 1943 roku. W „Wołyniu" pokazał całą złożoność historii, ale najważniejsza była w jego filmie chwila, w której chłopi ukraińscy chwytają siekiery, by w ślad za banderowcami zabijać własnych sąsiadów. W pełnym podziałów i frustracji świecie czasem wystarczy iskra, by wszystko wymknęło się spod kontroli. Potwornie tu dużo okrucieństwa. A reżyser patrzy na to oczami przerażonej młodej kobiety, która z pożogi próbuje uratować siebie i małego syna.

Smarzowski osadził „Wołyń" w kresowych realiach, ale zrobił film uniwersalny. Przeciw nacjonalizmowi. Pokazał mechanizmy wzniecania nienawiści. Od nich mogło się zacząć ludobójstwo Ormian, rzeź miliona osób z plemienia Tutsi w Rwandzie, tragedia bratobójczej wojny na Bałkanach, polskie Jedwabne. W czasach, gdy na świecie do głosu dochodzi skrajna prawica i wzmacniają się ruchy narodowe, ten film był niesłychanie ważny. Dziś do filmografii artysty dochodzi „Wesele". Znów pogrom, znów eskalacja nienawiści prowadząca do tragedii. A wszystko wpisane we współczesną podzieloną Polskę.

Domyślam się, że po „Weselu" posypią się na Wojciecha Smarzowskiego gromy. Jego film, który powstał zresztą bez dofinansowania rządowego, nie wpisuje się w politykę historyczną rządu, który chce w Polakach zasiać dumę. Mamy wiele momentów historii, z których możemy być dumni. Ale patriotyzm nie polega na tym, by Polaków przekonywać, że są mesjaszem narodów. Nie pójdziemy dalej, jeśli nie rozliczymy się z momentów trudnych, wstydliwych. Nie zrozumiemy tych mechanizmów historii, które prowadzą do tragedii. To ważne, zwłaszcza dzisiaj, gdy na polskie ulice wychodzą bojówki narodowców, a politycy podsycają wzajemną nienawiść różnych społecznych grup.

Filmy Smarzowskiego pieką jak otwarte rany. On sam zresztą je odchorowuje, bo nigdy nie mówi w nich „oni". Mówi „my" i na tym też polega jego siła.

A nadzieja? Niemal przed każdą premierą reżyser powtarza, że zrobił film o miłości. Sponiewierana Róża i powstaniec, który stracił w życiu wszystko, rozpaczliwe chwytają się rodzącego się między nimi uczucia. W Zosi z „Wołynia" zostaje tęsknota do ukraińskiego chłopca, który kiedyś ją zauroczył. Dziadek z „Wesela" i Lea do końca życia będą w sobie nosili niemożliwą, młodzieńczą miłość.

Wojciech Smarzowski myśli już o następnym filmie – historii Słowian, sięgającej czasu sprzed chrztu Polski. I nie mam wątpliwości, że też będzie chciał powiedzieć coś ważnego o polskości.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy