Rok 1949 obfitował w niecodzienne przypadki. W sierpniu Związek Radziecki przeprowadził test swojej pierwszej bomby atomowej. Od Japonii po Nowy Meksyk i w innych miejscach świata zaobserwowano UFO. Na początku roku w Los Angeles po niespotykanej śnieżycy – największej w znanej historii miasta – plaże przez trzy dni pokrywała gruba warstwa bieli. A w Niemczech Zachodnich uparcie krążyły apokaliptyczne pogłoski.
Z tym że niespodziewanie objawiła się ich zupełnie nowa odmiana. W marcu – tego samego miesiąca, a nawet niemal tego samego dnia, który popularna plotka ogłosiła datą końca świata – w westfalskim miasteczku Herford pewnego chłopca, który nie mógł chodzić o własnych siłach, odwiedził osobliwy nieznajomy. Chociaż nikt – nawet rodzice chłopca – do końca nie rozumiał, co takiego zaszło, po spotkaniu z owym człowiekiem dziecko po raz pierwszy od kilku miesięcy wstało z łóżka i wolniutko zaczęło stawiać niepewne kroki.
Ten pojedynczy incydent zadziałał jak grom z jasnego nieba. Wkrótce dziesiątki tysięcy ludzi będą tygodniami wystawały na deszczu, żeby choć przelotnie spojrzeć na mężczyznę najwyraźniej odpowiedzialnego za wyleczenie chłopca: tajemniczego długowłosego uzdrowiciela, noszącego się w atramentowych niebiesko-czarnych odcieniach. Poszukujący remedium będą błagalnie padali przed nim na twarz lub proponowali, że kupią od niego wodę po kąpieli. Niektórzy uwierzą, że potrafi wskrzeszać zmarłych. Stanie się pierwszym niemieckim celebrytą czasów powojennych, jego zdjęcia pojawią się w gazetach i tabloidach wydawanych we wszystkich częściach kraju. Paparazzi, policja, a w końcu też ekipa telewizyjna, kręcąca film dokumentalny, będą śledzili jego każdy krok. Jedni nazwą go cudownym lekarzem (Wunderdoktor), cudownym uzdrowicielem (Wunderheiler), cudotwórcą (Wundertäter), niosącym uleczenie (Heilspender), a nawet zbawicielem (Heiland). Dla innych pozostanie szarlatanem, demonem, zboczeńcem seksualnym, niebezpiecznym szaleńcem, człowiekiem wzniecającym masową histerię. Dla jeszcze innych będzie „dobrym Synem Bożym", a dla przyjaciół – Gustavem. Naprawdę nazywał się Bruno Bernhard Gröning.
Nagłówek jednego z pierwszych poświęconych mu artykułów w prasie krajowej daje nam pewne pojęcie, o jaką stawkę – w oczach ludzi – toczyła się wtedy gra: „Zesłał mnie Bóg: Cała prawda o »mesjaszu z Herfordu«". W ciągu następnych miesięcy Gröning udzielił wywiadu w radiu i zawitał do kroniki filmowej. Wystarczyła plotka, że może się pojawić, by korki zaczopowały ruch drogowy w całym mieście. Wysoko postawieni urzędnicy państwowi wychwalali jego zdolności przed ogromnymi tłumami. Arystokraci, gwiazdy sportu i telewizji – wszyscy chcieli się z nim zaprzyjaźnić.
Kim był ów Wunderdoktor Gröning i co takiego miał do powiedzenia? Co sprawiło, że tysiące, jeśli nie miliony ludzi czytały o nim, słuchały go, odbywały długie pielgrzymki, żeby tylko go poznać? Częściowa odpowiedź brzmi: widziano w nim narzędzie jakiejś opatrznościowej mocy. Geograficznie Herford mieścił się w obszarze badań Alfreda Diecka nad apokaliptycznymi pogłoskami, w ramach których rejestrował on złowieszcze przewidywania nieuchronnego końca świata i proroctwa o śniegu pokrywającym całą planetę. A tu chaos zaowocował czymś nieoczekiwanym: uzdrawianiem. Poszukiwacze znaków nareszcie się jakiegoś doczekali.