Z jednej strony było w niej od samego początku. Już w pierwszych wiekach wierzono, że Maryja została wzięta do nieba dosłownie, razem z ciałem. Było to pierwsze „Jej" święto. Dlatego też katolicy zdążyli podzielić się tym przekonaniem (czego nie można powiedzieć o kilku innych tyczących się Matki Jezusa) z prawosławnymi. Którzy swoją drogą ze sprawy wybrnęli kompromisowo, o wniebowzięciu wyrażając się per „zaśnięcie". Ale jest to też jednocześnie ostatni z ogłoszonych dotychczas przez Rzym dogmatów. Dopiero Pius XII w 1950 r. zobowiązał wszystkich katolików do tego, by weń uwierzyli. Coś najbardziej intuicyjnego okazało się najtrudniejsze do wypowiedzenia oficjalnie i wprost.

Dopiero brudne stopy Niepokalanej na obrazie Caravaggia naprowadzają na właściwy trop. Wniebowzięcie jest czymś naturalnym, tyle że w stopniu daleko przekraczającym nasze pojmowanie natury. Tak jak zerwanie kwiatu i umieszczenie go w bukiecie jest naturalnym spełnieniem jego losu. Czymś, co z perspektywy korzenia, od którego odcina się łodygę, jest nie tylko nie do pojęcia, ale i zaakceptowania. Jak z punktu widzenia błota i kurzu na stopach Maryi nieakceptowalne może się wydawać wniebowzięcie. Ale przecież gdyby ten kwiat nie tkwił w ziemi, nie dałby rady urosnąć. Tak jak rosły, wypuszczały pąki i rozkwitały kolejne maryjne dogmaty. Z jakąś nieubłaganą logiką i uporczywością. Zaskakująco i naturalnie zarazem. I tak jak w kwiecie wszystko tu było odpowiedzią. Każda barwa, zapach i anatomiczny szczegół tego rozkwitającego dogmatu jest po coś. Odpowiada już nie na wiatr, zmiany temperatury i inne kaprysy pogody, lecz na kolejne felery ludzkiej natury i wyobraźni. Swoim zapachem wabi nie owady, tylko wygłodniałe dusze. Kwiat, aby mógł przetrwać, musi pozostać inteligentny. Czujny w każdym szczególe swojego istnienia. By świat mógł przetrwać, potrzebuje kwiatu maryjnego dogmatu. Inaczej ugrzęźnie w błocie, z którego kwiat ten wyrósł. Brudząc sobie stopy i wspinając się tak wysoko, że aż został wzięty do nieba.

W starym, wspaniałym świecie, mniej więcej do wybuchu reformacji, czas żniw dawał tego nieba mały, ale za to szumiący w głowie przedsmak. Gdy bawiono się na ich zakończenie, znikały wszelkie podziały. Panowie prosili do tańca służące, chłopi przepijali do arystokratów. To było coś więcej niż ulga po wykonaniu zadania. Ta chwila, w której oddzielano korzenie od łodyg, ścinano to wszystko, co zdążyło przez ostatni rok urosnąć, przerywano cykl, dając mu sens i spełnienie – to było jak dźwięk trąb anielskich unoszący się nad skoszonymi polami. Nie mogło być lepszej pory roku do świętowania Wniebowzięcia Najświętszej. Chwili, w której zerwano ten kwiat tylko po to, żeby nigdy nie przestał kwitnąć.

Wśród skoszonych pól upijano się wtedy nie tyle alkoholem, ile nadzieją. Taką, która zrównuje pozycje i stany – nikogo nie poniżając, wywyższając każdego. Żniwa – najbardziej pachnąca i żywa z odmian śmierci. To, co my czujemy, patrząc na skoszone łąki, musi wiedzieć Bóg, widząc nas w chwili umierania. Z Jego piersi dobywa się wtedy to samo „nareszcie". I wie to też Ta, którą od samego w zasadzie początku nazywano Kwietną, na której wspomnienie do dzisiaj święci się „płody ziemi". Matka Boska Wniebowzięta.