Przeciwnicy zmian nazw twierdzą, że skoro ludzie się do nich przyzwyczaili, najlepiej zostawić je po staremu. Komu w końcu przeszkadza Nowotko czy Świerczewski?

Są nawet tacy radni, którzy dowodzą, że lepiej pieniądze przeznaczyć na coś bardziej pożytecznego niż wymiana tablic i dowodów. Ot, choćby na zasadzenie drzewek czy budowę huśtawek. Właściwie mnie to nie dziwi. Obojętność wobec symboli ma przecież poparcie znaczącej grupy polskich intelektualistów. Z uporem godnym lepszej sprawy dowodzą, że państwo nie ma prawa ingerować w pamięć o przeszłości. Dla nich pojęcie polityki historycznej, czyli świadomie kształtowanej przez państwo pamięci o dziejach, o tym, co godne pochwały, i tym, co trzeba potępić, zdaje się wyrazem, jak to ujął w „GW” Andrzej Romanowski, postawy paternalistycznej. Państwu wara od historii – ostrzegają – bo obywatele wychowają się sami.

Takie podejście zakłada jednak, że państwo jest tworem całkowicie narodowi obcym. Pojawia się – wraz ze swymi symbolami, bohaterami i pamięcią – mniej więcej tak jak wielki koncern. I tak jak nie ma sensu ingerować w to, czy ktoś woli pić pepsi czy coca-colę, tak nie ma sensu decydować, co należy pielęgnować – bohaterstwo powstańców warszawskich – a co odrzucać – akcje zbrojne Świerczewskiego. Z punktu widzenia menedżera nie istnieje tradycja i obowiązujące zbiorowość wartości. Są tylko jednostkowe przyzwyczajenia, które można zmienić za pomocą skutecznej kampanii promocyjnej.

Problem w tym, że państwo to nie firma, a naród to nie zbiór potencjalnych klientów. W końcu dla coli nikt ani życia, ani nawet zdrowia nie zaryzykuje.