Okazało się, że Clinton bardzo lubi banany. Dowiedzieliśmy się o tym, gdy 26 października 1994 roku to on z kolei miał przyjechać do Izraela, by uczestniczyć w podpisaniu porozumienia między Izraelem i Jordanią. I przygotowaliśmy mu z żoną te banany. Piękny kosz bananów, które zamówiłem w kibucu koło Jeziora Tyberiadzkiego. Tam rosną najlepsze banany w Izraelu.
Porozumienie podpisaliśmy w porze obiadowej na pustyni Arava koło Eliatu, na granicy izraelsko-jordańskiej. Król Jordanii Husajn miał niedaleko swój pałac. Tam postanowiliśmy przenieść nasze dalsze rozmowy o pokoju. I nagle podjeżdżają dwa jeepy. Jeden prowadzi sam Husajn, drugi jego brat Hassan. Jedziemy: Clintonowie, Weissowie, Rabinowie, Peres, ówczesny sekretarz stanu USA Christopher Warren i prezydent Izraela Ezer Weitzman. Zjedliśmy tam przepyszny, orientalny obiad.
Potem rozmawiamy, rozmawiamy... I nagle widzę, że Clinton przebiera nogami. Właśnie mówił Peres – pięknie, ale trochę za długo. – Szymon, wydaje mi się, że on się śpieszy – szepnąłem.
I rzeczywiście tak było, bo wieczorem miał wygłosić przemowę w Jerozolimie. – Panie prezydencie, my czekamy na pokój dwa i pół tysiąca lat. Niech nam pan da jeszcze pięć minut – powiedział Weitzman.
Clinton zaśmiał się i powiedział: – Masz siedem.
W tym czasie moja żona zapoznawała się z Hillary, która tego dnia miała urodziny. Ester przygotowała dla niej ciasto. Kupiliśmy też w antykwariacie w starej Jerozolimie książkę Marka Twaina, który w 1867 roku odwiedził Palestynę i o niej pisał. Przeczytałem fragment, w którym Twain opisuje, dlaczego Jezus przeszedł na piechotę Jezioro Tyberiadzkie: „Byłem tam. Rybacy powiedzieli mi, ile biorą za pożyczenie łódki. Teraz rozumiem, dlaczego przeszedł na piechotę”. Ależ się śmiali.
Ponad rok później przyjechali na pogrzeb Rabina. – Szalom Haver, żegnam Cię, przyjacielu – powiedział wtedy Clinton. I płakał. Jestem pewien, że każdy z nas pamiętał tamtą kolację u Husajna. I tamtą nadzieję na pokój.
[srodtytul]Aleksander Dubczek[/srodtytul]
Nie mówił po angielsku, ale się dogadaliśmy. On po słowacku, ja po polsku. – Uwielbiamy pana. I w pełni solidaryzujemy się z narodem Czechosłowacji – powiedziałem mu. Byłem wtedy posłem obserwatorem przy Radzie Europy. On był przewodniczącym Zgromadzenia Narodowej Czeskiej i Słowackiej Republiki Federacyjnej. W Radzie Europy miał wygłosić przemowę i wszyscy bardzo na ten dzień czekali. Ja przygotowałem się do niego już wcześniej i wziąłem ze sobą płytę Arika Einsteina. To jeden z naszych najsłynniejszych piosenkarzy. Taki izraelski Ives Montand, pochodzi z rodziny polskich Żydów. I on – solidaryzując się z Czechosłowacją – napisał pieśń, która w Izraelu stała się tak popularna jak „Nie płacz, Argentyno”. I Praga w niej była, i Dubczek.
W 1968 roku w Izraelu wytworzyła się nienawiść do polskiego rządu i polskiego narodu. Ale z Czechosłowacją było zupełnie odwrotnie. Z naszego punktu widzenia Praga była symbolem demokracji w Europie Środkowej i Wschodniej. Ale potem zapanowały tam tak dziki komunizm i totalna dyktatura, że nawet izraelskie partie socjalistyczne zaczęły zmieniać nurt – byle dalej od komunizmu. Dlatego Dubczek, który chciał zreformować komunizm, który był przywódcą Czechosłowacji podczas praskiej wiosny, stał się w Izraelu legendą.
Bardzo solidaryzowaliśmy się z Czechosłowacją, ale i ona zawsze była do nas przyjacielsko nastawiona.
Do dziś pamiętam, jak Dubczek wszedł wtedy na salę obrad Rady Europy. Po jego przemowie podszedłem do niego i dałem mu płytę Arika Einsteina. Nie znał jej i bardzo się zdziwił, ale wziął ją do domu. – Podczas wojny o niepodległość Czechosłowacja bardzo nam pomogła, bo sprzedawała nam karabiny, które stały się symbolem naszej niepodległości. Sprzedawali nam też niemieckie meserszmity – powiedziałem mu. To było nasze jedyne spotkanie. Zmarł w 1992 roku.
Do dziś relacje Izraela z Czechami są bardzo dobre. Podobnie jak z Polską. Ale ze Słowacją już nie.
[srodtytul]Marek Edelman[/srodtytul]
Raz, jako ambasador w Polsce, zaprosiłem go do mojej rezydencji na Mokotowie. Moja żona przygotowała żydowski obiad: rosół, domowe makarony, pierogi, barszcz po żydowsku, czulent. Ale najważniejsze było to, że Edelman z moją żoną rozmawiali w jidysz – języku większości Żydów w Polsce, który był o wiele popularniejszy niż język hebrajski. Rozmawiali przez trzy godziny, na mnie nie zwracając uwagi. Moja żona spytała go m.in., dlaczego nie był dowódcą podczas powstania w getcie. – Bo Mordechaj chciał nim być – powiedział.
Edelman był dla mnie legendą, choć w Izraelu nie był oficjalnie uwielbiany, gdyż nie był syjonistą. Od dzieciństwa mnie to denerwowało. Taki bohater! Taki człowiek świata! To, co zrobił, to dla mnie szczyt odwagi, której ja nie mam. Edelman przyjeżdżał do Izraela, do swojego kibucu im. Bohaterów Getta. Ale ja poznałem go dopiero w Polsce w 1993 roku, gdy jako przewodniczący Knesetu przyjechałem z delegacją premiera Icchaka Rabina. Spotkaliśmy się na obiedzie u prezydenta Lecha Wałęsy. To było bardzo wzruszające spotkanie. Potem wydarzyło się coś niezwykłego. Edelman nie był syjonistą i krytykował Państwo Izrael, ale Lech Wałęsa postanowił, że będzie jednym z mówców, który wystąpi podczas uroczystości z okazji 50. rocznicy powstania w getcie warszawskim. To nie spodobało się syjonistom. Lech Wałęsa zrobił zatem coś innego. Idąc złożyć wieniec, wziął za rękę Edelmana, a za drugą – jego wnuczkę. To był wspaniały widok. Byłem taki szczęśliwy. Podszedłem do Wałęsy i bardzo mu za to podziękowałem. Potem, będąc już ambasadorem w Warszawie, postanowiłem, że za każdym razem, jak pojadę do Łodzi, to spotkam się z Markiem Edelmanem. Żył w skromnym mieszkaniu. Trzy, cztery pokoje. Bałagan typowy dla intelektualistów, ale czysto. Miło było z nim rozmawiać przy kieliszku koniaku. To były takie filozoficzne rozmowy. Był trochę snobem, bo mówił, że BenGurion był z małego miasteczka Płońska, a on pochodził z Łodzi. Do przeszłości wracał tylko wtedy, gdy go o to pytałem. Był bardzo zainteresowany teraźniejszością. Z ogromnym smutkiem przyjąłem niedawną wiadomość o jego śmierci.
[srodtytul]Jack Fliderbaum[/srodtytul]
Ma ponad 80 lat i sam prowadzi samochód. Zawsze elegancko ubrany. W Izraelu gorąco, a on w krawacie! To polski konsul honorowy w Tel Awiwie. Podczas II wojny światowej był pilotem w Wielkiej Brytanii. Prawdziwy bohater, bo jest jednym z tych Żydów, którzy walczyli i pokazali, że Żydzi wcale nie szli jak barany na śmierć, co latami nam wytykano.
W czasie wojny walczyło ponad milion Żydów. W armii radzieckiej – 450 tysięcy. W polskich armiach – 80 tysięcy. W amerykańskiej – 150 tys. W australijskiej – 20 tys....
Jack był jednym z nich. Jest też jednym z tych, który nigdy nie zapomniał pięknej polszczyzny. I jednym z tych, dzięki którym odkryłem Polskę. Poznaliśmy się, gdy byłem ambasadorem w Polsce. Ale był tak skromny, że nawet nie wspomniał o swojej przeszłości.
To on stworzył na UW Centrum Badania i Nauczania Dziejów i Kultury Żydów w Polsce im. Mordechaja Anielewicza. Do dziś jest strażnikiem polskiej kultury. Popiera każdą inicjatywę z nią związaną, wspomaga Instytut Polski w Izraelu, pomaga organizować wystawy.
Ja, gdy wyjechałem z Polski, miałem 11 lat i nie mówiłem po polsku. Nigdy nie chodziłem do polskiej szkoły. W Borysławiu przez rok byłem w ukraińskiej. W Wałbrzychu, dokąd wyjechaliśmy po wojnie, do szkoły chodziłem tylko przez dwa tygodnie. Dlatego jak wyjechałem z Polski, mówiłem po ukraińsku i w jidysz. Szybko nauczyłem się hebrajskiego. Polskiego jednak nie znałem. Fliderbaum stał się dla mnie przykładem szlachetnej kultury polskiej. Do dziś jest moim przyjacielem i traktuję go jak brata. Kilka razy w roku spotykamy się w polskiej ambasadzie z okazji różnych świąt. Mamy tam taki nieformalny klub polski, którego nieoficjalnym szefem jest właśnie Jack. Ambasada zawsze zaprasza kilkuset Żydów pochodzących z Polski. Spotykamy się tam i rozmawiamy po polsku. Plotkujemy, opowiadamy dowcipy, załatwiamy interesy. Wszyscy bardzo lubią być razem. Lubią mówić po polsku i lubią wrócić do polskiego jedzenia – bigosu, żurku, barszczu, żubrówki. To taka nasza nieoficjalna polska kolonia.
[srodtytul]Bronisław Geremek[/srodtytul]
W 2003 roku, na zakończenie mojej służby ambasadorskiej w Warszawie, pani ambasador Słowacji postanowiła zrobić niespodziankę. Magda Vasaryova była wtedy szefową klubu ambasadorów mówiących po polsku i zaprosiła na obiad do swojego mieszkania mnie, ówczesnego ministra spraw zagranicznych Włodzimierza Cimoszewicza oraz byłych szefów dyplomacji Władysława Bartoszewskiego i Bronisława Geremka.
Siadamy do stołu, a ona wchodzi w fartuchu i mówi, że sama ugotowała obiad.
– Przygotowałam coś specjalnego. Specjalną zupę – podkreśla.
– Jaką zupę? – pyta Geremek.
– Farfałki.
Na co Geremek szybko: – Jakie farfałki! Ferfalach!
To taka typowa zupa polskich Żydów. W jidysz nazywa się ferfalach.
Bartoszewski spojrzał na niego rozbawiony. – I ty mówisz, że nie jesteś Żydem? – zaśmiał się.
– Ja nigdy tego nie powiedziałem – odpowiedział Geremek.
To było piękne.
Geremek był bardzo znany w Izraelu jako historyk i wybitny naukowiec. Jeszcze przed czasami „Solidarności” był zapraszany do Izraela na wykłady. Bywałem na nich i wtedy się poznaliśmy.
W 1990 roku przyjechałem do Warszawy na spotkanie Rady Europy. Byłem w polskim Sejmie i poczułem, że łapie mnie grypa, podszedłem do Geremka i mówię: – Panie profesorze, źle się czuję.
Natychmiast zaprowadził mnie do lekarza sejmowego. – Spotka pan kogoś ciekawego – powiedział. I co się okazało? Lekarz pyta, skąd jestem. Jak mówię, że z Izraela, on reaguje natychmiast: – To możemy mówić w jidysz.
Polski Sejm, a ja rozmawiam w jidysz!
Z Geremkiem prowadziliśmy też takie rozmowy filozoficzne. Jak ta w 2001 roku, gdy do Polski przyjechał izraelski teatr Hakameri z „Requiem”. Siedzimy obok siebie, a on cały czas powtarza: – To nie jest żydowskie. To polskie. To taka polska melancholia.
– Nie, to żydowskie – przekonywałem. I tak sobie rozmawialiśmy o melancholii.
Został pochowany na cmentarzu chrześcijańskim, ale to mi nie przeszkadza. Jestem dumny, że z pochodzenia był Żydem. Ale religię każdy może sobie wybrać.
[srodtytul]Hirohito[/srodtytul]
Jego pałac był ogromny. I ogromna była też sala, do której nas wprowadzono. Może sto na sto metrów. Przepiękny zielony dywan i przepiękne zielone firany, ale ciemniejsze. I nic poza tym. Gdzieś na końcu stał tylko mały stolik i pięć krzeseł. Byłem z żoną Ester. Gdy podeszliśmy bliżej, wszedł cesarz z małżonką. I jego wujek, profesor hebraistyki i starożytnej historii żydowskiej. – Cesarz chce się spotkać, bo czytał twój życiorys. A jego wujek czytał, że twoja żona jest profesorem starej historii żydowskiej i chce z nią porozmawiać na tematy naukowe – powiedział mi wcześniej izraelski ambasador w Tokio. Był 1998 rok. Ester rzeczywiście napisała doktorat o stworzeniu państwowości w tamtych czasach. O tym, jak z plemion powstawało państwo.
Zanim jednak pojawiliśmy się w pałacu, przeszliśmy szkolenie, jak się zachowywać, jak wchodzić do sali, jak się ubrać. Miało być klasycznie, skromnie i naturalnie.
Ta skromność bardzo mi się podobała. Na stole stała woda. Nie było żadnego poczęstunku, żadnego obiadu. Nie wolno było fotografować. Żadnych żartów.
Spotkanie zaplanowano na 15 minut, a trwało 55! Rozmawialiśmy po angielsku. Cesarz pytał o mój życiorys, o Izrael. Jego małżonka prawie się nie odzywała. Powiedziała tylko kilka słów do Ester, ale bardzo cicho. Za to jaka była rozmowa między Ester a profesorem! Rozmawiali większość czasu, a i cesarz bardzo się tym ciekawił. Ester była bardzo religijna. Profesor też. Dlatego ich rozmowa była bardziej wartościowa niż moja z cesarzem.
Ale to nie Hirohito zaprosił mnie do Japonii. Pojechałem tam, by w imieniu Yad Vashem wręczyć nagrodę Sprawiedliwy wśród Narodów Świata żonie dawnego konsula Japonii na Litwie. Wystawiając dla nich wizy, Chiune Sugihara uratował w Wilnie kilka tysięcy polskich i litewskich Żydów, którzy wyjechali m.in. do Japonii i USA. I odwiedziłem też Hiroszimę. To było niezwykłe przeżycie. Ja dziecko Holokaustu stoję w miejscu, gdzie zginęło 150 – 200 tysięcy niewinnych ludzi.
[srodtytul]Martin Indyk[/srodtytul]
W 1998 roku przebywałem w Australii na zaproszenie organizacji żydowskich. I nagle podchodzi do mnie przystojny mężczyzna. Wyciąga rękę.
– Jestem Indyk – mówi.
– A ja jestem kura – odpowiadam, bo zrobiło się dość zabawnie. Na co on odpowiada: – Według Darwina wszyscy jesteśmy małpami.
Okazało się, że to ojciec amerykańskiego ambasadora w Izraelu Martina Indyka (1995 – 1997). Pochodzi z Radomia. Uratowany z Holokaustu, wyjechał do Londynu. Tam urodził się jego syn. Potem cała rodzina wyjechała do Australii, ale Martin w latach 90. wyemigrował do USA, tam osiadł i dostał amerykańskie obywatelstwo.
Natychmiast przeszliśmy na jidysz.
Jego syn był bardzo dobrym ambasadorem. A w relacjach izraelsko-amerykańskich to bardzo ważne stanowisko. Zazwyczaj ambasador USA ma osobiste kontakty z premierem i prezydentem. I tak było w tym przypadku.
Jako przewodniczący Knesetu uczestniczyłem we wszystkich spotkaniach z Indykiem. Rabin zawsze rozmawiał z nim po angielsku. Ale był problem z dowcipami w jidysz. Kiedy Martin chciał jakiś opowiedzieć, zawsze byłem tłumaczem na hebrajski. Pamiętam jeden do dziś. Rozmawialiśmy o tym, kiedy wreszcie będzie pokój. I wtedy Martin powiedział, że czas i stosunek do niego jest względny. – Ja ci opowiem coś o czasie – powiedział do Rabina: dwóch znanych izraelskich satyryków Dzigan i Szumacher przyjechało do Londynu. Jadą autobusem. I Dzigan mówi do Szumachera: „Wiesz, kiedy ostatni raz jechaliśmy na tej linii, w autobusie był William Szekspir”. Na co Szumacher: „Co ty, on zmarł 400 lat temu”. Dzigan: „Ależ ten czas szybko leci”.
A pokoju w Izraelu nie ma od ponad 2 tysięcy lat.
[srodtytul]Jan Paweł II[/srodtytul]
Miał bardzo silny uścisk dłoni. Wiedziałem, że kiedyś był sportowcem. Spytał, skąd jestem.
– Ach, Borysław. Tam jest nafta, niedaleko rafineria w Drohobyczu. A w Truskawcu jest woda mineralna Naftusia. To dość daleko. Prawie 500 kilometrów od Wadowic – powiedział.
Wieczorem sprawdziłem na mapie. Dokładnie 524 kilometry! To było niesamowite.
Gdy w 2000 roku przybył z pielgrzymką do Izraela, czekał na niego cały naród. Wszyscy go kochaliśmy. To był papież, który robił wszystko na rzecz zbliżenia Żydów, chrześcijan, Polaków. Zawsze podkreślał, że jesteśmy starsi bracia.
Pamiętam, jak przybył na lotnisko im. Dawida Ben Guriona – Żyda pochodzącego z Płońska. Powitał go premier Ehud Barak, którego rodzina wywodzi się z Polski, a także ówczesny rabin naczelny Izraela Meir Lau pochodzący z Piotrkowa Trybunalskiego oraz przewodniczący Yad Vashem i były przewodniczący Knesetu Szewach Weiss – również pochodzący z Polski.
W Yad Vashem spędziliśmy razem cztery godziny. Ramię w ramię. Byliśmy tak blisko siebie. Widziałem łzy w jego oczach, gdy przechodziliśmy obok mapy śmierci, na której widnieją nazwy obozów zagłady. Wiedziałem, co wtedy czuł. Ogromny ból i wstyd za to, że taka tragedia mogła wydarzyć się w chrześcijańskiej Europie. Kilka minut trzymał moje ręce w swoich.
Pamiętam nieoficjalne spotkanie z Barakiem. Premier powiedział Janowi Pawłowi II, że wysyła mnie na służbę dyplomatyczną do Polski.
– O fajnie, fajnie – odpowiedział papież. Wtedy Barak spytał, jak papież ocenia moją znajomość polskiego. – Dość dobrze, ale będzie lepiej – odpowiedział Jan Paweł II.
Trzy dni trwało wtedy święto papieża w Izraelu. Naród go uwielbiał. Gdyby wtedy były wybory w Izraelu i papież by kandydował, to Jan Paweł II otrzymałby wynik stalinowski – 99 procent poparcia. Do dziś jest to najpopularniejszy Polak w Izraelu.
Podczas tamtej pielgrzymki ktoś wyjął karteczkę, którą Jan Paweł II zostawił w Ścianie Płaczu. Nieładnie się stało. Na karteczce była napisana modlitwa o pokój. Po wizycie w Jerozolimie jeszcze bardziej urósł w naszych oczach.
[srodtytul]Jan Karski[/srodtytul]
Bez problemu pokonał 64 schody prowadzące na drugie piętro do mojego mieszkania w Hajfie. Swobodnie wchodził co dwa stopnie, a ja tylko co jeden. A miał już 80 lat.
– Czy mogę pomóc? – spytałem.
– Nie, nie. Nie trzeba – odpowiedział.
Wyglądał jak amerykański aktor. Był niezwykle przystojnym, wysokim, pięknie i elegancko ubranym mężczyzną.
Do Izraela przyjechał w 1994 roku. Był moim gościem w Knesecie, potem miał też odwiedzić kibuc stworzony przez powstańców z getta warszawskiego, Lochamey Hagatot położony na północy Izraela. Ale po drodze wstąpił do mnie. Ekipa telewizyjna nagrała wtedy naszą rozmowę.
Karski robił niezwykłe wrażenie. Siedziałem obok człowieka, który chciał mnie uratować! Nas, Żydów! To człowiek, który powiedział Zachodowi o eksterminacji żydowskiego narodu. Został dopuszczony do prezydenta USA Franklina Delano Roosevelta, by osobiście opowiedzieć mu o tym, jak systematycznie dokonywana jest zagłada Żydów.
Bardzo byłem ciekaw tego spotkania z Rooseveltem. Karski opowiedział mi, że Roosevelt nie słuchał go zbyt uważnie i raczej był zniecierpliwiony. Próbował przechodzić na inne tematy. Na przykład spytał, czy ludzie w Polsce nadal jeżdżą furmankami. – Jako Polak czułem się obrażony i poniżony – powiedział Karski.
Bo to ze strony Roosevelta nie była tylko wulgarna próba odwrócenia uwagi. On po prostu obrażał polski naród. On nie zapytał, czy jeszcze używają furmanek we Francji, choć tam używali ich jeszcze więcej niż w Polsce. Ja też jako Żyd i Polak poczułem się urażony.
Karski opowiedział również o spotkaniu z Winstonem Churchillem. I niestety, brytyjski przywódca też nie słuchał go cierpliwie.
Po śmierci Karskiego w 2000 roku byłem w Kielcach, gdzie wystawiono mu pomnik. Od niedawna pomnik Karskiego stoi też w Tel Awiwie. To zasługa Jacka Fliderbauma, który był w nim zakochany. Cały czas starał się o to, żeby w Izraelu powstał i pomnik, i ulica imienia Karskiego. Z tym drugim jest jednak większy problem, bo nikt nie chce zmieniać nazw obecnych ulic. Ale ulica Jana Karskiego jest w planie. Władze miasta czekają tylko na powstanie nowej dzielnicy.
[srodtytul]Julia Lasotowa[/srodtytul]
Była naszą ukraińską sąsiadką w Borysławiu, która uratowała nam życie. Po pierwszym pogromie Żydów mój ojciec na wszelki wypadek przygotował kryjówkę, w której spędziliśmy osiem miesięcy, między ścianą naszego sklepu a ścianą magazynu. Pomieszczenie było bardzo wysokie, ale wąskie na 60 centymetrów. Ojciec zrobił tam prycze, jedna nad drugą. Miejsca było tak mało, że można było tylko leżeć. A ukrywało się nas tam dziewięć osób: ja, moi rodzice, brat, siostra, siostra mojej mamy z mężem i synem oraz nasz sąsiad.
A pani Julia Lasotowa zamieszkała wtedy w naszym domu i przez takie małe, uchylne drzwiczki dostarczała nam chleb, kartofle, herbatę. Czasem zupę.
Nikt oprócz niej nie wiedział, że tam się chowamy. Z wyjątkiem pani Potężnej i jej syna Tadka, którzy też nam pomagali. Tadek wynosił np. nasze nieczystości.
Potem, gdy przenieśliśmy się do piwnicy, w której spędziliśmy 21 miesięcy praktycznie na kolanach, bo nie sposób było stać, tak była niska, Tadek przynosił nam chleb. Właściwie wrzucał przez małe okienko.
Pani Lasotowa pracowała wtedy w sklepie i dawała mu kartki na chleb. Ale i ona sama podchodziła pod okienko, śpiewała i wtedy wiedzieliśmy, że to ona. Przynosiła jedzenie, gazety. Do dziś pamiętam okładkę jednej z nich, na której było zdjęcie miss Turcji. Pamiętam też twarz tej Turczynki.
Z tamtych czasów ocalała jedna z karteczek, które ojciec przekazywał pani Lasotowej. Prosił w niej o 10 – 12 bochenków chleba, 40 kg ziemniaków i 4 litry benzyny.
Pani Julia miała syna Józka, który był ukraińskim żandarmem i współpracował z Niemcami. Nie mam pojęcia, czy wiedział, że ona nas ukrywa. Czasami widzieliśmy przez to okienko, jak wraca w mundurze, czasem na koszuli miał ślady krwi.
W sierpniu 1944 roku, gdy Armia Czerwona wkroczyła do Borysławia, wyszliśmy z piwnicy brudni i zawszeni. Wyglądaliśmy jak szkielety. Pani Lasotowa przygotowała ciepłą wodę w balii i nas umyła. Pamiętam, jak mnie głaskała, jak śpiewała ukraińskie piosenki, jak się nami opiekowała.
Ale w tej samej godzinie, gdy my wyszliśmy z piwnicy, ona schowała do niej Józka z kochanką. I to ja potem nosiłem mu chleb. Miałem 9 lat, ale bardzo się wahałem – wydać go, czy nie. I nie zrobiłem tego, bo przecież pani Lasotowa nas uratowała.
Tymczasem Rosjanie go szukali. Na pewno by go zastrzelili. Tak, jak co sobotę koło poczty rozstrzeliwali innych.
Dwa tygodnie po wyzwoleniu przyszło do nas dwóch z NKWD i pytali o Józka i panią Lasotową. Pani Julia była w naszym domu, ale mama powiedziała, że jej nie ma. Gdy uparli się i chcieli jej szukać, powiedziała, że ich nie wpuści. – Jak ją weźmiecie, ja też pójdę, i cała moja rodzina. Ona nam uratowała życie – powiedziała. Odeszli i już nie wrócili. A mój ojciec powiedział wtedy: – Jak nie wracają, to pewnie jeden z nich jest Żydem. A może i obaj.
Zostawiliśmy pani Lasotowej nasz dom. Nie wiemy, co stało się z Józkiem. Do 1968 roku – kiedy prawdopodobnie zmarła – wysyłaliśmy jej paczki. A w nich m.in. pomarańcze, do których ojciec wkładał dolary.
[srodtytul]Bogdan Łoszewski[/srodtytul]
W listopadzie 2000 roku razem pojechaliśmy do Borysławia. On – reżyser. I ja, bohater jego filmu pt. „Kto zna człowieka ukrytego w ścianie”. Jest jedyną osobą, która po latach weszła ze mną do tamtej piwnicy, w której z rodziną ukrywaliśmy się przez 21 miesięcy. Nikt przez lata do niej nie wchodził. Dziś trudno wytrzymać tam nawet godzinę. Bodzio wszedł tam razem ze mną.
W tej piwnicy opowiadałem mu o moich zabawach z kuzynem Szmilem. Ja miałem sześć lat, on siedem. Mieliśmy bardzo długie włosy i wszy. Byliśmy bardzo głodni i wychudzeni, a wszy tłuste, bo jadły nas. I my z nich formowaliśmy armie. Moje wszy były armią radziecką. Szmila – armią aliantów. Mieliśmy starą mapę i encyklopedie, które mój ojciec ściągnął do piwnicy. Graliśmy o to,która armia pierwsza wkroczy do Berlina. Czołgi robiliśmy z gliny.
W piwnicy znalazłem kubek, ale jeszcze nie mówiłem dobrze po polsku, więc pokazałem go Bodziowi, a on powiedział: – Kubek. Potem znalazłem talerz, a on powiedział: – Talerz. A potem znalazłem obcas jednego buta mojej cioci i Bodzio powiedział: – Obcas. Uczył mnie podstawowych polskich słów. Znalazłem jeszcze złamany nóż, ołówek, którym zapewne mój ojciec pisał karteczki do pani Lasotowej, sznurek od naszej bielizny, resztki okładek z książek. Wszystkie te pamiątki przekazałem muzeum Yad Vashem.
Nad naszą kryjówką była ochronka, do której chodziłem w latach 1939 – 1941. Miałem tam śliczną koleżankę,
5-letnią Bellę, którą zamordowali w pierwszym pogromie. Gdy ukrywaliśmy się w piwnicy, ochronka nadal działała i słyszeliśmy, jak dzieci śpiewają. Jak weszliśmy tam z Bodziem, miałem ze sobą organki i zagrałem kilka piosenek, które pamiętałem z przedszkola.
W Borysławiu spędziliśmy półtora dnia. Nocowaliśmy w Przemyślu, bo mówiono nam, żeby w Borysławiu nie zostawiać dobrego samochodu, a my byliśmy jeepem. I tak jechaliśmy przez wsie, przez Truskawiec, Sambor – przez wszystkie miejsca, o których opowiadał mi ojciec. I cały czas rozmawialiśmy.
Odwiedziliśmy też mój stary dom, który nadal stoi w Borysławiu. Dziś mieszka w nim inna rodzina. Opowiadałem mu o pokoju, w którym się urodziłem, i który pamiętam jako sypialnię moich rodziców. Przy oknie stało moje łóżeczko. I patrząc przez to okno, czułem tęsknotę do utraconego dzieciństwa. Byliśmy też w lesie, gdzie z ojcem robiliśmy pikniki.
Bardzo się wtedy z Bodziem zbliżyliśmy. Opowiedziałem mu wszystko. Nas w tamtej piwnicy było ośmioro: ja, ojciec Meir Wolf, matka Gienia, brat Lonek, siostra Mila śp., kuzyn Szmil, który dziś żyje w Kanadzie, jego mamusia Hinda śp. i sąsiad Bachman. Kiedy 14 sierpnia 1944 roku wyszliśmy z piwnicy, pan Bachman szukał swojej żony i dwóch córeczek, ale nie znalazł i popełnił samobójstwo.
Bodzio stał się dziewiątym z nas. Gdy byłem ambasadorem w Warszawie zapraszałem go z żoną do mnie na pierożki, barszcz i smalec. Takie pierożki, jak robiła moja mama i o których mu opowiadałem.
Co ciekawe, po tym filmie piwnica stała się atrakcją turystyczną. Ludzie płacą nowemu właścicielowi 20 dolarów i wchodzą. Ale mi wcale to nie przeszkadza.
[srodtytul]Katarzyna Chałasińska-Macukow[/srodtytul]
Wspaniała pani rektor Uniwersytetu Warszawskiego. Opowiadała mi o swoim ojcu, który był jednym z najwybitniejszych socjologów w Polsce. I on miał przyjaciela – Shmuela Noaha Eisenstadta, z którym się spotykał i pił wódeczkę, a który był moim profesorem na uniwersytecie w Jerozolimie! Był nawet moim sąsiadem. Miałem wtedy 21 lat, zakończyłem służbę w armii, wynająłem mieszkanie w Jerozolimie. I miałem taki mały samochód Seat 500. Mogłem sobie na niego pozwolić, bo pracowałem w radiu, byłem konferansjerem, wydawałem książki dla dzieci. To była połowa lat 50. i wtedy na parkingu przed uniwersytetem nie stało zbyt wiele samochodów.
Z profesorem Eisenstadtem mieliśmy wtedy umowę. On nie miał samochodu, więc to ja podwoziłem go na uniwersytet. Profesor był tak potężny, że jak wsiadł do środka, to był większy od tego małego samochodu!
Opowiedziałem tę historię podczas obiadu, gdy Uniwersytet Warszawski pod rządami pani rektor Macukow postanowił w 2005 roku przyznać profesorowi tytuł doktora honoris causa.
Pani rektor osobiście zaprosiła mnie na tę uroczystość. Profesor Eisenstadt przybył z Izraela i wygłosił wykład. Początkowo mówił po polsku, ale potem przeszedł na angielski, mówiąc, że jego polszczyzna nie jest dobra. Ale daj Boże taką polszczyznę! Ona była piękna.
Spotykaliśmy się często z panią rektor, która jest fizykiem, i prof. Bogusławem Węgleńskim, genetykiem. I ja, który ukończyłem nauki polityczne. Zawsze podkreślałem, że to takie spotkania między fizyką i metafizyką. Mój tata powtarzał: – Nie idź na te nauki polityczne. Nic nie będziesz z tego miał. Może fizyka? Chemia? Może zostaniesz dentystą?
Dopiero jak zostałem przewodniczącym Knesetu zobaczyli, że z nauk politycznych też można coś w życiu skorzystać.
A gdy kończyłem służbę ambasadorską, profesor Węgleński, który wtedy był rektorem, i powiedział: – Ty, Szewach, zostajesz w Polsce. Będziesz profesorem na UW.
– Ale moja polszczyzna taka słaba, studenci będą się śmiać – mówiłem. Przekonał mnie, że będzie dobrze i zmusił do wyrażenia zgody. Profesor Macukow była wtedy jego zastępcą. Dziś jest świetną panią rektor.
[srodtytul]Benjamin Netanjahu[/srodtytul]
Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak on, który zawsze robił wrażenie dżentelmena, mógł godzić się na taką okrutną propagandę wymierzoną w Icchaka Rabina. Ale się godził. I sam, jako lider prawicowego Likudu, stał na czele wymierzonych w niego demonstracji. Pamiętam, jak szedł na przedzie, a za nim niesiono trumnę, na której napisano: „Pokój z Fatahem oznacza dla Izraela śmierć”. Było to bardzo przykre i byłem na niego wściekły, bo wcześniej byliśmy w przyjacielskich stosunkach.
Poznaliśmy się w 1983 roku, gdy pracował w ambasadzie izraelskiej w Waszyngtonie. Potem został jednym z naszych najlepszych ambasadorów przy ONZ. Razem – on w USA, a ja w Izraelu – prowadziliśmy kampanię przeciwko Austrii, gdy się okazało, że ówczesny prezydent Austrii i były sekeratrz generalny ONZ Kurt Waldheim miał swój udział w Zagładzie Żydów.
I nagle taka nienawiść do Rabina, który chciał pokoju z Palestyńczykami! Zaczęliśmy się kłócić, gdy Netanjahu stanął na czele Likudu.
W październiku 1995 roku, kiedy w Knesecie trwało burzliwe głosowanie w sprawie przyjęcia umów z Palestyńczykami podpisanych w Oslo, w centrum Jerozolimy odbywała się wielka demonstracja. – Rabin morderca! Rabin zdrajca! – krzyczeli ludzie. Nieśli plakaty, na których Rabin był w mundurze gestapo. I wtedy na tarasie jednego z budynków pojawił się Netanjahu i inni przywódcy Likudu, po czym zaczęli wygłaszać ostre mowy.
Netanjahu specjalnie wyszedł wtedy z Knesetu. Jak wrócił ,chciał zabrać głos jako lider opozycji. – Nie daj mu mówić! On stoi na czele tych demonstracji! – wołano.
A jednak udzieliłem mu głosu, bo nie mogłem odmówić liderowi opozycji. Rabin był na mnie bardzo zły. O 4.30 w nocy – po głosowaniu, w którym koalicja zwyciężyła – zadzwoniłem, by go przeprosić. – Szewach, jestem na ciebie wściekły. Ale jako przewodniczący nie miałeś wyboru – powiedział.
Netanjahu nie przeprosił wtedy w Knesecie. I nagle miesiąc później spotkaliśmy się w samolocie. Zupełnie przypadkowo. To był czwartek. Poleciałem do USA na zaproszenie ówczesnego przewodniczącego Izby Reprezentantów Newta Gingritcha, z okazji odsłonięcia pomnika Raula Waldenberga, który uratował wielu Żydów. Chciałem zaraz wracać do Izraela, bo w sobotę miała się odbyć pokojowa demonstracja i pragnąłem w niej uczestniczyć razem z Rabinem. Wsiadam do samolotu i kogo spotykam? Netanjahu! Razem z żoną Sarą, dwójką dzieci, opiekunką. Siedzieliśmy ramię w ramię – tuż przy przejściu. W ręku trzymał właśnie wydaną książkę swojego ojca o historii Żydów hiszpańskich, a także „The Times” z piękną recenzją tejże książki. Był dumny z ojca. – Co ty robisz? – pytałem. – Zmierzacie ku katastrofie demokracji izraelskiej. Dążycie do przemocy.
Rozmawialiśmy wtedy pięć, może sześć godzin. Próbowałem go przekonać, by wpłynął na swoich ludzi. – Szewach, to kwestia egzystencji Izraela – mówił.
W sobotę, 4 listopada, Icchak Rabin został zamordowany. Razem zdążyliśmy jeszcze pojawić się na tej pokojowej demonstracji.
Tydzień później w Knesecie odbyła się uroczystość żałobna. Żona Rabina Lea zgodziła się, by udzielić głosu opozycji. Próbowałem przekonać Netanjahu, by przemawiał ktoś inny, nie on. Ale on odparł: – Nie zgadzam się, bo to wskazywałoby, że jestem winny – powiedział.
Nigdy nie przeprosił, choć był na pogrzebie Rabina i podał rękę jego żonie. A w 1996 roku wygrał wybory i został premierem.
Miałem dobre stosunki z jego żoną Sarą. Dobrze znałem jej rodziców ocalonych z Holokaustu. – Szewach, skończcie już z tym bojkotem – przekonywała. I powoli, powoli zaczęliśmy ze sobą rozmawiać.
Dziś jesteśmy w przyjacielskich stosunkach, ale pozostała na nich okropna plama. Niedawno Sara proponowała spotkanie w ich rezydencji i się zgodziłem. A ostatnio, w listopadzie, w rocznicę śmierci Rabina, Netanjahu miał przemowę w Knesecie. Mówił o demokracji. Wtedy obecny na sali wnuk Rabina Noah Ben Arzti powiedział: – Tu przed nami siedzą liderzy, którzy milczeli, gdy w centrum Jerozolimy działo się coś podobnego do Nocy Kryształowej w Niemczech.
Netanjahu milczał. Choć nigdy tego nie powiedział, myślę, że żałuje. Że ta zadra tkwi w nim głęboko.
[srodtytul]Ehud Olmert[/srodtytul]
W młodości pracowałem w radiu i prowadziłem program dla dzieci i młodzieży, w którym było dużo zagadek i quizów. Program raz w tygodniu nagrywaliśmy na żywo w różnych miejscach Izraela. Co dwa miesiące trafialiśmy do wioski Binyaminy. Pewnego razu do klubu, gdzie było nagranie, przyszedł przystojny 17-letni blondyn, który odpowiadał na wszystkie pytania. Powiedział, że nazywa się Ehud Olmert. – Czy syn Mordechaja? – spytałem. – Tak – odpowiedział. Mordechaj Olmert należał w latach 50. do prawicowej partii Herut. Cała rodzina pochodziła z Chin. Przeniosła się tam z Rosji, gdy wybuchła rewolucja październikowa. Kilka tysięcy Żydów osiedliło się wtedy w Szanghaju. Potem przyjechali do Izraela.
I ten młody Ehud wygrywał wszystko. Najpierw sam, potem zaczął przychodzić z młodszym bratem Josim, który potem został profesorem – znawcą problematyki Bliskiego Wschodu. Obaj zgarnęli wszystkie nagrody. – Szewach, ci rewizjoniści z Herutu wygrywają wszystko. Dlaczego nie dziecko jakiegoś działacza z Partii Pracy? – pytał sekretarz lokalnych związków zawodowych, który był odpowiedzialny za dom kultury, w którym się odbywały konkursy. – Oni są bardzo mądrzy – odpowiadałem.
Tak zaczęła się nasza przyjaźń.
Jego żona Aliza urodziła się już po wojnie i przyjechała do Izraela z Łodzi jako małe dziecko. Jest malarką i bardzo znaną pisarką. Mają trzech synów i córkę. Aliza, która jest bardzo lewicowa, nieraz była z dziećmi na demonstracjach przeciwko polityce prowadzonej przez swojego męża. A jednocześnie Olmertowie są bardzo dobrą rodziną. Zawsze bardzo dobrze się wśród nich czułem.
W 1993 roku odbywały się bardzo prestiżowe wybory burmistrza Jerozolimy. Pewnego dnia, przed wyborami, do mojego biura wkroczył – jak zwykle bardzo powoli – Ehud.
– Szewach, popatrz na mnie – mówi.
– Ja się zawsze na ciebie patrzę, jesteś bardzo przystojny – zażartowałem.
– Za miesiąc będę burmistrzem Jerozolimy – oświadczył.
– Ehud, zwariowałeś? Jerozolimą od 1965 roku rządzi już Teddy Kollek, niezwykle popularny, dawny sekretarz Ben Guriona!
– Ja wygram – powtarzał.
I wygrał. A dziesięć lat później został premierem Izraela. To był czas wojny libańskiej. Początkowo wszyscy go popierali, a potem odwrócili się od niego. Po dziesięciu dniach, jak zobaczyli, że wojna tak szybko się nie skończy, zaczęli go zostawiać, jak szczury uciekające z tonącego statku.
To był jeden z naszych najlepszych premierów. Nawet mimo tego, że wojna libańska nie do końca była udana. Bardzo czekam na dzień, kiedy zostanie oczyszczony z zarzutów.
[i]współpraca Katarzyna Zuchowi[/i]cz