Dwadzieścia lat temu Stefan Kisielewski, ikona „Tygodnika Powszechnego”, rozpoczął stałą współpracę z tygodnikiem „Wprost”. Oznaczało to zaś zerwanie z „Tygodnikiem Powszechnym”.
Miałem w tym zerwaniu pewien udział, ale skromny i do pewnego stopnia przypadkowy. Z całą pewnością nie było tak, że gdyby nie moja osoba, to Kisiel po 1989 r. dalej by pisał dla „Tygodnika”. Tymczasem splot okoliczności sprawił, że już wtedy rozstanie Kisiela z „TP” zaczęto łączyć z moją osobą, a nawet wskazywać na mnie jako na głównego (a nawet jedynego) winowajcę tej historii.
Ów splot przypadkowych okoliczności pozwalał wtedy myśleć, że byłem zamieszany w tę historię. Trudno. Lecz później zaczęły działać dwa czynniki, bynajmniej nieprzypadkowe. One to sprawiły, że moja rola w odejściu Kisiela z latami rosła. Efekt jest taki, że jeśli dziś wpiszecie państwo w wyszukiwarkę Google słowa: „Kisielewski” i „Graczyk”, otrzymacie pewną liczbę odpowiedzi, które zaprowadzą was na strony, gdzie ludzie złej wiary albo/i małej wiedzy będą wam klarować, że to niejaki Roman Graczyk cenzurował felietony Kisiela w „Tygodniku Powszechnym”, czym doprowadził go do odejścia z „TP”.
Z jednej strony w czasach, gdy moje nazwisko jako publicysty „Gazety Wyborczej” działało na krewkich prawicowych publicystów jak płachta na byka, było im wygodnie piętnować lewicowca z „Gazety” jako tego, który brutalnie skrzywdził powszechnie szanowanego, a wtedy już leciwego człowieka. Pisałem na ten temat obszernie przed laty w „Gazecie Wyborczej” („GW” 19.01.2002).
Z drugiej strony było tylko milczenie pewnej grupy osób. Tylko milczenie. Ale za to takie, które godziło się z narastaniem owej czarnej legendy. O tym dotąd nie pisałem. Może już nadszedł czas?