Krajobraz monotonny, bez końca. Mijamy fabrykę chemiczną, gdzie więźniów
– których uznano za dostatecznie sprawnych – wykorzystywano do morderczej pracy. Jest zimno i pięknie, ogniste słońce na moment rozświetla śnieżne pustkowia, po czym szybko znika, pozostawiając każdego swoim rozmyślaniom.
Wspominam Freda, który był dla mnie jak starszy brat. Miał 17 lat, ja 5, kiedy wyjechał do Austrii, by organizować tam ruch oporu. Nigdy więcej już go nie zobaczyłem. Na dworcu w Wiedniu został aresztowany, następnie był torturowany i wysłany bydlęcym wagonem do Auschwitz. Uciekł, ale został schwytany przez rówieśników z Hitlerjungend, którzy zamknęli go i zapomnieli... Zginął na tej udręczonej ziemi, pijąc swój mocz.
W 1967 roku poeta Paul Celan zabrał Martina Heideggera na spacer wśród podobnych bagnistych pejzaży. Żywił nadzieję, że w tej aurze zdoła wywołać w niemieckim profesorze refleksję nad sobą. Na próżno. U filozofa, który od 1933 do 1945 roku regularnie opłacał składki członkowskie partii nazistowskiej, krajobraz nie wzbudził oczekiwanych skojarzeń.
Heidegger, ówczesny mentor uniwersytetów, utrzymywał, iż „zmechanizowane rolnictwo” i obozy śmierci były „tym samym” – globalnym zwycięstwem techniki! Nie odczuwał ani smutku, ani żalu, ani żadnej szczególnej odpowiedzialności. Ta niewzruszona obojętność filozofa podzielana jest przez wielu współczesnych, którzy różnicę pomiędzy kombajnem i komorą gazową sprowadzają wyłącznie do nic nieznaczących subtelności filozoficznych.