Nie chce mi się ciebie czytać

Wystarczyło kilka lat, a z nadziejami związanymi z rocznikami lat 70. w literaturze trzeba się rozstawać

Publikacja: 01.12.2007 04:37

Nie chce mi się ciebie czytać

Foto: Rzeczpospolita

Przed wieloma laty Wojciech Has nakręcił film o zadziwiająco szczerym tytule – „Nieciekawa historia”. Inne jego filmy, że przypomnę „Rękopis znaleziony w Saragossie”, „Lalkę” czy „Sanatorium pod Klepsydrą”, usprawiedliwiały jednak tę, rzeczywiście nieciekawą, historię. Ale co może usprawiedliwić literaturę banalistów, którzy z nudy uczynili cnotę?

Anegdotą stała się rekomendacja udzielona przez Adama Wiedemanna zbiorowi opowiadań Piotra Cegiełki „Sandacz w bursztynie”: „Osoby, których nie lubię, mówią, że opowiadania te są nudne. Owszem, są nudne, ale tylko dla tych, którzy nudzą się nawet w wannie”. Ta błyskotliwa konstatacja nabiera dodatkowego znaczenia, gdy uświadomimy sobie, że trudno o nudniejszą prozę niż ta, która wyszła spod pióra Wiedemanna, w swoim czasie wychwalanemu ponad miarę za tom głównie wyróżniający się intrygującym (w przeciwieństwie do filmu Hasa) tytułem „Sęk Pies Brew”.

Oczywiście opisy przyrządzania kanapek ciągnące się u Cegiełki w nieskończoność mogą sprawić satysfakcję czytelnikom przywykłym do podobnych lektur, gdyż pilnie przestudiowali dzieła Stefana Chwina, który jak nikt inny potrafi poświęcić książkę temperowaniu ołówka, rzecz jasna, markowej firmy. Ale też tylko masochiści przeczytali do końca ostatnią powieść autora „Hanemanna” – „Dolinę Radości”, która, jeśli miała o czymś zaświadczyć, to wyłącznie o kompletnym pogubieniu się pisarza uważanego za klasyka literatury Rzeczypospolitej Polskiej.

Na rozstajach twórczych dróg miota się także Olga Tokarczuk, której „Bieguni” wpisują się w nurt historii opowiadanych w Europie od Tagu po Odrę, a którym początek dał ponad ćwierć wieku temu Umberto Eco w „Imieniu róży”. Co jednak u Eco (nawet w mniej głośnych jego powieściach, jak „Baudolino”) porywało nieokiełznaną fantazją udającą naukową solenność, u Tokarczuk jest tylko nieznośnie poprawne. I pozostawia czytelnika kompletnie obojętnym. Nie wnikam w motywację takich, a nie innych wyborów pisarki, ale jest faktem, że to, co zbudowało jej pozycję (wciąż mocną, ma ona bowiem, jak niewielu polskich autorów, wierną sobie czytającą publiczność), a co znajdujemy w utworach w rodzaju „Prawieku” czy niezapomnianego opowiadania „Profesor Andrews w Warszawie”, od dłuższego już czasu w jej prozie nie istnieje.

Uniwersalizm książek Olgi Tokarczuk, i nie tylko jej, jest wartością pozorną.

Z pewnością reprezentuję bardzo niedzisiejsze podejście do literatury polskiej. Oczekuję od niej bowiem, żeby dotykała przede wszystkim tego, co ważne dla czytelnika polskiego, tego, co go boli, uwiera, złości, ale czasem cieszy, napawa dumą, rodzi nadzieję. Moja chata z kraja, ale nie brakuje dowodów na to, że właśnie taka literatura jest w stanie obudzić zainteresowanie gdzie indziej ze względu na swoją inność, ba, egzotykę. Literatura tworzona dla wirtualnego obywatela Unii Europejskiej jest, jakby z definicji, tworem sztucznym, tak jak sama Unia.

Kiedyś Kinga Dunin trafnie określiła pewną część literatury polskiej jako literaturę niekonieczną. Ta niekonieczna literatura niebezpiecznie się rozrosła. Z żalem wypada stwierdzić, że uprawiają ją również ci autorzy, których pierwsze książki zaostrzały apetyt na kolejne. Kiedy jednak Mariusz Sieniewicz – było nie było jeden z ciekawszych młodych pisarzy – zadaje swoją „Rebelią” pytanie, jak wyglądałby świat, gdyby Jezus zawisnął na krzyżu jako zniedołężniała babcia, to mogę odpowiedzieć jedno, że kwestia ta nie zajmowała mnie nigdy, nie zajmuje i nie będzie zajmować.

Pod ostrzałem młodej literatury od dłuższego już czasu znajduje się Kościół katolicki, nie tyle jako samoistna instytucja, ile opoka narodowej tradycji. To polskie kompleksy – pisał Sławomir Sierakowski – „pojawiają się u Masłowskiej jako część krajobrazu po bitwie tradycji i nowoczesności. Widzimy, jak wyłania się z niego okopcona flaga biało-czerwona ubrudzona tłustymi łapami Polaka katolika konsumenta, które trzęsą mu się z obawy przed szybkimi przemianami wyrywającymi go z korzeniami z jakiejkolwiek pewności”. Kiedy czytam „Katonielę” Ewy Madeyskiej czy „Ślad po mamie” Marty Dzido, to przynajmniej rozumiem, że osobiste doświadczenia autorek mogą usprawiedliwiać takie, a nie inne ich spojrzenie na Kościół, zapewne dla wielu wręcz uprawnione. Gorzej, gdy mamy do czynienia z „niewinnymi” żarcikami, od których niewolny jest Sieniewicz właśnie, czy „bohaterskimi” atakami na „katopolaków” w stylu Ignacego Karpowicza. Młodego pisarza, którego „Niehalo” miało jednak w sobie wiele wdzięku i naturalności, czego w żaden sposób nie da się powiedzieć o jego kolejnej książce nazwanej „Cud”, nadętej ponad miarę.

„Katopolak”, ten dyżurny nieprzyjaciel młodej literatury, jest też, oczywiście, nieprzejednanym wrogiem odmienności seksualnych. To tego wroga mają bulwersować utwory Michała Witkowskiego, autora „Lubiewa” i „Barbary Radziwiłłówny z Jaworzna-Szczakowej”, wyznaczającego ponoć nowe horyzonty literaturze polskiej, bo przełamującego tabu, które sprawiło, że o homoseksualizmie w epoce przedwitkowskiej pisano w sposób dyskretny. W najlepszym wypadku tak jak Gombrowicz, którego wyznawcy próbują teraz doścignąć mistrza, epatując czytelnika rzekomym autentyzmem świata przez nich przedstawianego. Co samo w sobie jest zabiegiem skazanym na klęskę.Literatura homoerotyczna ma też swą damską odmianę, która jednak za każdym razem, gdy usiłuje być mniej płaska niż deska do prasowania, zamienia się w harlequina, jak „Głupiec” Ewy Schilling.

Wystarczyło kilka lat, a z nadziejami związanymi z rocznikami lat 70. trzeba się rozstawać. Daniel Odija nie napisał nic lepszego od „Ulicy”, Sławomir Shuty zastygł w „Bełkocie”, a neologizmów Jacka Dukaja nie rozszyfruje żaden z „niewtajemniczonych” czytelników jego książek. Czy Wojciech Kuczok napisze jeszcze kiedykolwiek coś na miarę „Gnoju” – osobiście wątpię. Wolałbym, naturalnie, się mylić, tak samo jak w przypadku Doroty Masłowskiej, która być może stworzy kiedyś arcydzieło, pod warunkiem wszak, że konsekwentnie nie będzie do siebie dopuszczać przypuszczenia, że takowe już popełniła. Masłowska i Kuczok to zresztą – trzeba to powtarzać – laureaci uważanej do niedawna za najważniejszą, a wciąż opiniotwórczej Nagrody Nike. A więc ekstraklasa.

Dobrze się stało, że nagroda ta przypadła w tym roku Wiesławowi Myśliwskiemu za „Traktat o łuskaniu fasoli”. W przeciwieństwie bowiem do np. Marty Sawickiej, która niedawno na łamach „Rzeczpospolitej i Książek” psy wieszała na Nike z tego m.in. powodu, że nie promuje młodej literatury, nie zapominam, że nagroda ta ma honorować najlepsze książki danego roku, niezależnie od wieku konkurujących ze sobą pisarzy. A „Traktat...” jest powieścią wybitną i, niestety, nie da się ukryć, że odległość dzielącą ją od płodów naszych młodych prozaików liczyć należy w latach świetlnych.

Literatura może i powinna zachwycać czytelnika. Właśnie jak szlachetna proza Wiesława Myśliwskiego, jak opowiadania Eustachego Rylskiego („Wyspa”), Kazimierza Orłosia („Dziewczyna z ganku”; niedostrzeżenie tego tomu przez jurorów Nike trudno uznać za przeoczenie) czy Jerzego Pilcha, którego „Moje pierwsze samobójstwo” jawi się w kontekście zdecydowanej większości współczesnej literatury polskiej jako dzieło iście profesorskie.

Niestety, do dzisiejszej oferty księgarskiej nasi pisarze dorzucają jedynie konfekcję. Literaturę w najlepszym wypadku niekonieczną, w najgorszym – niepotrzebną czy wręcz złą. Szczerze mówiąc, niejednokrotnie patrząc na nowy, świeżo wydany tytuł polskiego autora, mam ochotę powtórzyć nieco zmienione słowa Franza Maurera z „Psów”: „Nie chce mi się ciebie czytać”.

Pisać, oczywiście, może każdy. Nieporównanie lepiej byłoby jednak, gdyby w tym, co pisze, miał coś do powiedzenia – poza banałami. A w banał popadają i młodzi autorzy, jak Jan Krasnowolski w „Klatce”, i uznane gwiazdy literatury, bo naprawdę nie wiem, co powiedzieć można o „Dojczlandzie” Andrzeja Stasiuka poza tym, że taką książkę autor „Murów Hebronu” napisał i chyba domyślam się, po co. Ale z jakim skutkiem czytelniczym w kraju i z jakim, co nie mniej ważne, rezultatem artystycznym?

Nasza literatura choruje na niedojrzałość. Naturalnie wejście w dorosłość jest szalenie trudne i wiążące się z wieloma kłopotami, ale nieuniknione. Proces ten w na pozór tylko zabawny sposób ukazała Joanna Wilengowska w „Zębach”. Bohaterką tej „stomatologicznej” powieści jest dwudziestoparolatka, która na przekór prawom biologii wciąż ma mleczne zęby. W końcu je straci, bo kiedyś stracić musi, i wstawi sobie implanty. Osiągnięta dorosłość stanie się jednak początkiem końca bohaterki. Metafora jest tu nadto czytelna: tylko jako młodzi tworzymy wartości, w wieku dojrzałym – po kompromisach, których niepodobna uniknąć – możemy jedynie przegrywać, bo wyrok na nas już zapadł.

No dobrze, żyjemy wszak w świecie na punkcie młodości zwariowanym (co akurat Sieniewicz w „Rebelii” czujnie wychwycił i obśmiał). Aż boję się jednak myśleć, że dalszy ciąg literackiej drogi najbardziej dziś chyba chwalonych młodych prozaików – Jacka Dehnela („Lala”, „Rynek w Smyrnie”) i Mikołaja Łozińskiego – będzie przebiegał zgodnie z naszą postpeerelowską, świecką tradycją. Na razie zwrócili obaj uwagę stylistyką swoich książek. To już bardzo dużo, a jednocześnie przymało.Dawid Bieńkowski z kolei po świetnym debiucie („Jest”) wnikliwie zanalizował naszą rzeczywistość powieścią „Nic”, by w swojej trzeciej książce („Biało-czerwony”) z bliżej nieznanych powodów wziąć się za bary z narodowymi mitami, naśladując Gombrowicza z Mrożkiem pospołu. Z efektem dalekim, z pewnością, od oczekiwań, ale przynajmniej możemy powiedzieć: „Ach, jaka to piękna katastrofa”.

Gorzej, że na ogół nie mówimy nic albo powtarzamy wyświechtane banały, bo i cóż oryginalnego powiedzieć o tym, co jest jednym wielkim banałem. Owszem, pocieszam się czasem książkami stanowiącymi jasne punkty w tej potwornej szarzyźnie, jaką wytwarza literatura zbędna (bo właściwie dlaczego mam trzymać się tej nazbyt eleganckiej „niekonieczności”). Na pewno niecodzienną, coraz rzadszą przyjemność sprawiły mi najnowsze książki Anny Janko („Dziewczyna z zapałkami”) i Włodzimierza Kowalewskiego („Excentrycy”), obiecujący wydał mi się debiut Wojciecha Chmielewskiego („Biały bokser”), bez fizycznego bólu, który coraz częściej towarzyszy moim lekturom, doczytałem do końca „Chodźcie, idziemy” Janusza Rudnickiego, prawdziwie przejął mnie „Zdrajca” Marka Harnego, do refleksji pobudził Włodzimierz Kuligowski „Trzecim okiem”, choć wołałbym, żeby nie przypisywał wierszy Zycha Gałczyńskiemu... W literaturze popularnej, a dokładnie kryminalnej, wysoki poziom utrzymuje Marek Krajewski, co udowodnił „Dżumą w Breslau”. Tym pisarzom w tych książkach przynajmniej o coś chodzi i mają świadomość, do kogo chcą trafić i dlaczego. Marna to jednak pociecha, gdy w karłowatym, chorym lesie trafi się czasem zdrowe, a raczej zdrowsze drzewo.

Literatura tworzona dla wirtualnego obywatela Unii Europejskiej jest, jakby z definicji, tworem sztucznym, tak jak sama Unia

Przed wieloma laty Wojciech Has nakręcił film o zadziwiająco szczerym tytule – „Nieciekawa historia”. Inne jego filmy, że przypomnę „Rękopis znaleziony w Saragossie”, „Lalkę” czy „Sanatorium pod Klepsydrą”, usprawiedliwiały jednak tę, rzeczywiście nieciekawą, historię. Ale co może usprawiedliwić literaturę banalistów, którzy z nudy uczynili cnotę?

Anegdotą stała się rekomendacja udzielona przez Adama Wiedemanna zbiorowi opowiadań Piotra Cegiełki „Sandacz w bursztynie”: „Osoby, których nie lubię, mówią, że opowiadania te są nudne. Owszem, są nudne, ale tylko dla tych, którzy nudzą się nawet w wannie”. Ta błyskotliwa konstatacja nabiera dodatkowego znaczenia, gdy uświadomimy sobie, że trudno o nudniejszą prozę niż ta, która wyszła spod pióra Wiedemanna, w swoim czasie wychwalanemu ponad miarę za tom głównie wyróżniający się intrygującym (w przeciwieństwie do filmu Hasa) tytułem „Sęk Pies Brew”.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą