Dowód na istnienie teatralnego Pana Boga

Z Piotrem Dejmkiem rozmawia Jacek Cieślak

Publikacja: 02.02.2008 03:41

Dowód na istnienie teatralnego Pana Boga

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Chciałby pan skomentować wspomnienia Gustawa Holoubka o „Dziadach” Kazimierza Dejmka oraz mój tekst oparty na materiałach z „Pamiętnika Teatralnego”.

Uważam, że obie publikacje mocno deformują biografię Kazimierza Dejmka.

Ale kiedy rozmawialiśmy w 2003 r. po jego śmierci, nie chciał pan mówić o „Dziadach”.

Bo inny był kontekst naszej rozmowy. Mam bardzo krytyczny stosunek do własnej pamięci, chcę jednak powiedzieć prawdę o tamtym czasie i tamtym Dejmku, jak ją zapamiętałem. Jak w starym czeskim żarcie: „Ja se nie boim, ja mam rakovinku!”, i nawet jeżeli wygram z chorobą – nie mam żadnego interesu, żeby kłamać. Moje relacje z ojcem przez ostatnich 20 były tak skomplikowane, że nie mam powodu, by ubiegać się o rolę strażnika świętego ognia u jego grobu. Nie ubiegałem się też i nie ubiegam o jakąkolwiek schedę po Dejmku. Jedyna rzecz materialna, którą po nim mam, to krawat, który udało mi się ukraść. Zwykły krawat. Ale jest inna sprawa: poczucie elementarnej uczciwości wobec Kazimierza Dejmka, jego dzieła i pamięci o nim. „Dziady” widziałem 14 razy. Widziałem również fragmenty prób. Sporo z tamtego czasu pamiętam. I dlatego między innymi nie mogę zaakceptować arbitralnego twierdzenia panów, że ojciec był komunistą. Bo nie był.

Ale w wywiadzie z Holoubkiem stwierdziliśmy co innego: że do końca życia nie potrafił zerwać z zaślepioną miłością do socjalizmu, mitem jego młodości.

W obu tekstach jest mowa o tym, że był związany z ideologią komunistyczną. Tymczasem mój ojciec był lewicowcem, socjalistą i nigdy się tego nie wypierał, ale z komunizmem, szczególnie z tym „realkomunizmem”, w którym żyliśmy, nie miało to wiele wspólnego. Dwa lata temu skontaktował się ze mną człowiek, który pracował z ojcem u pewnego ogrodnika w Rzeszowie w 1944 r. Ogrodnik ten był przedwojennym socjalistą. Obserwując poczynania Sowietów i ich polskich sojuszników, mówił do chłopaczków sadzących pomidory, w tym do mojego ojca: „Nie przejmujcie się. Narobią wiele złego, ale nauczą was czytać i pisać, a wy wtedy zrobicie prawdziwą rewolucję”. Myślę, że jeżeli możemy mówić o kluczu do życia Kazimierza Dejmka – to ten jest najwłaściwszy. W rozmowach ze mną ojciec podkreślał, że on i jemu podobni wiedzieli, co się dzieje w Polsce. „I byliśmy w stu procentach pewni, że tak trzeba, bo dokonuje się akt dziejowej sprawiedliwości. Z trwogą myślę, że gdyby z nas sformowano pluton egzekucyjny, prawdopodobnie byśmy strzelali” – opowiadał. Mówienie, że on i jego rówieśnicy nie wiedzieli nic o torturach i rozstrzeliwaniach, uważał za zwykłe tchórzostwo. Jako dyrektor Teatru Nowego chyba raz w miesiącu składał wizytę w łódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa i zdawał relację z tego, co się dzieje w zespole. Pewnego razu, w 1954 roku, był tam po raz kolejny. W wyniku bałaganu czy też pomyłki poprowadzono go innym niż zwykle korytarzem. Doszło do „spotkania” ojca z więźniem, który właśnie został wyprowadzony z pokoju przesłuchań. Miał zdeformowaną od bicia twarz, cały był zakrwawiony. Wzrok owego więźnia i wzrok ojca spotkały się na ułamek sekundy. To był moment, w którym kiełkujące od pewnego czasu wątpliwości przerodziły się u ojca w pewność: władza, masakrując ludzi, masakruje ideę socjalizmu. Dręczenie, torturowanie i mordowanie ludzi pod pretekstem walki klasowej przestało być problemem ideologicznym, stało się dla niego niewyobrażalną, niewypowiedzianą tragedią tysięcy ludzi. Zobaczył to na własne oczy. I zrozumiał.

Podczas mojego ostatniego spotkania z Kazimierzem Dejmkiem, gdy pytałem go o socjalizm i komunizm, opowiedział mi tę historię, po czym gwałtownie przerwał rozmowę i się pożegnał.

Jak pan widzi, nie kłamię. A po 1954 r. zrobił „Łaźnię”, „Kuglarzy”, cykl, który zakończył spektakl „Ciemności kryją ziemię”.

Cykl o kłamstwie ideologii.

Nic nie działo się przypadkiem. Ojciec nigdy nie próbował zaprzeczać, że miał udział w tym gównie. Miał cywilną odwagę mówić: przyznaję się, ale swoje odkupiłem, odpracowałem.

Ale skąd się wzięło dedykowanie „Dziadów” rewolucji październikowej?

Pamiętam jego spory i przepychanki z władzami ministerialnymi i partyjnymi. Miał dość bliskie relacje z ówczesnym wiceministrem kultury Kazimierzem Rusinkiem, dawnym pepeesiakiem, jednym z najbliższych przyjaciół premiera Józefa Cyrankiewicza. Rusinek powiedział ojcu, że idea wystawiania „Dziadów” na 50. rocznicę rewolucji świadczy o tym, że albo jest wyjątkowym cynikiem, albo wyjątkowo naiwnym głupcem. Na to ojciec odpowiedział, żeby „na roboczo” przyjąć, że jest naiwnym głupcem. Rusinek uśmiechnął się dziwacznie. I obiecał „przepchnąć” sprawę w ministerstwie.

Kazimierz Dejmek, mówiąc po latach o „Dziadach”, tłumaczył, że nie można pomijać znaczenia rewolucji październikowej.

Bo nie można! Ale to nie wyklucza jego obsesji na punkcie rosyjskiego imperializmu i polityki systematycznej rusyfikacji realizowanej wtedy w Polsce. Raz na jakiś czas poświęcał cały dzień, żeby jeździć po księgarniach – pytał o „Pana Tadeusza” i inne lektury z kanonu literatury polskiej. Oczywiście w dobie powszechnych niedoborów książek brakowało również, tym bardziej że papier był potrzebny do druku dzieł Żiwkowa, Ulbricha i im podobnych. W domu mówił: „To groźniejsze od tego, jakby w naszym osiedlowym sklepiku zabrakło chleba. To świadoma robota wielkorusów i ich małych agenciaków!”. Śmiałem się z tego. Uważałam, że to przesada. Mama kupiła kiedyś grzejniki. Ojciec zobaczył, że są radzieckie, i kazał się ich pozbyć. Była wielka awantura, bo grzejniki były towarem deficytowym. Chciałem kupić samochód Łada – nie pozwolił mi. I tak dalej, i tak dalej.

Holoubek twierdzi, że Kazimierz Dejmek obawiał się, że przy najmniejszej próbie oporu Sowieci zgniotą Polskę do końca.

Tak, to prawda. Choć użyłbym zwrotu: „pod byle pretekstem”.

Może dlatego próbował się zachowywać pragmatycznie?

Ojciec nigdy nie poddawał się emocjom w życiu publicznym. Lubił przytaczać wspomnienie pewnego przedwojennego krytyka teatralnego, który był na premierze jakiejś romantycznej sztuki. Tak nim wstrząsnęła, że do rana nieprzytomny z zachwytu chodził po Warszawie. A kiedy wrócił do domu, napisał recenzję dyskwalifikującą ten spektakl. Wzruszenie minęło, zorientował się, że nie był dobry. Ojciec potrafił się wzruszać, ale potem, jak mówił, jest czas na zapalenie papierosa, żeby wszystko przemyśleć, zracjonalizować i dopiero wtedy wydać swój osąd.

Wróćmy jednak do dedykacji rewolucji. Oczywiście było to wielkie wydarzenie, ale właśnie stosunek do rewolucji dzielił polską lewicę, z grubsza – na komunistów i socjalistów.

Niech pan nie zapomina o kontekście. Była druga połowa lat 60., do świadomości ludzi zaangażowanych w życie publiczne zaczęły dochodzić sygnały o trwających antyżydowskich czystkach w wojsku, a Mieczysław Moczar i, jak ich tata nazywał, endeko-komuniści przejmowali kontrolę nad kolejnymi sferami życia publicznego. Myślę, że jednym z motywów działania ojca była walka z nimi, niezgoda na to, na co się zanosi. Jak pamiętam, jedną z osób, które często odwiedzały mojego ojca w tym gorącym okresie, był Henryk Korotyński, ówczesny redaktor naczelny „Życia Warszawy”, otoczony aurą intelektualisty i Europejczyka, a jednak zdeklarowany moczarowiec. W mojej przytomności w imieniu towarzysza Mieczysława oferował ojcu wiele przywilejów w zamian za poparcie i przystąpienie do jego grupy. Propozycje takiego mariażu przedkładał ojcu również jeden z wybitnych aktorów. Mówił: „Kaziu, nie wygłupiaj się, bądź z nami”.

To były spotkania z podtekstem – jesteś z nami czy przeciwko nam?

Dokładnie tak. Nie wierzę w przypadki, a w pamięci mam kwiaty od Stanisława Witolda Balickiego, ówczesnego dyrektora generalnego Ministerstwa Kultury, kolegi ojca. Do kwiatów dołączył wizytówkę z podpisem: „Przed moim zajściem na Dziady”. Słowo „zajście” było podkreślone dwukrotnie. Zwróciłem na to ojcu uwagę, powiedziałem: „Tata, zaczyna się układać”, bo już było wiadomo, że coś się dzieje na mieście.

Ale jak dokładnie Kazimierz Dejmek rozumiał dedykację rewolucji październikowej?

Że trzeba się dogadywać ponad głowami władzy, że przeciętny Rosjanin i Polak potrafią żyć w zgodzie, ale gdy obracamy się w kręgu wielkiej polityki, nie ma takiej możliwości. Stąd nacisk położony na scenę w celi Gustawa i dekabrystów. Ojciec nie chciał się mieszać do polityki. Proponowano mu członkostwo w KC. Ojciec ironizował: tylko KC? A dlaczego nie mógłbym być od razu sekretarzem KC? Rozmówcy ojca deklarowali otwartość w rozmowach i na ten temat… A ojciec mi mówił: „Mógłbym robić karierę polityczną, tylko po co? Szkoda mi czasu”.

Ani po jednej, ani po drugiej stronie?

Generalnie. Parę lat po wydarzeniach marcowych Adam Michnik prosił mnie, żebym skontaktował go z ojcem. Ojciec w dość brutalnych słowach odmówił. Ostatnio byłem na wieczorku rocznicowym w siedzibie „Gazety Wyborczej”. Siedziałem koło jednego z „dejmkowskich” aktorów. Po jednej z kolejnych „intelektualnych” wypowiedzi dyskutantów, którzy wiedzą wszystko i oczywiście wiedzą najlepiej, powiedziałem mu: „Wiesz co, i śmiać mi się chce, i rzygać. Jednocześnie”. Niestety, sporo ludzi odczuwa potrzebę, by ogrzewając się przy cudzej legendzie, tworzyć własną. Najczęściej polityczną. Niech się pan rozejrzy dokoła: wszędzie kombatanci, wszędzie byli opozycjoniści. A prawda jest taka, że prawdziwa opozycja, która uruchomiła zmiany w Polsce i tej części Europy, to było raptem kilkaset osób w skali kraju, no, może kilka tysięcy. W książce „Zdążyć przez Panem Bogiem” Hanny Krall o Marku Edelmanie jest fragment, jak Edelman, bodaj w Nowym Jorku, wspominając czasy sprzed wojny, opowiedział, że matka Mordechaja Anielewicza farbowała skrzela nieświeżych ryb, by je nieco „odświeżyć”. Zareagowano świętym oburzeniem. Przecież nie kala się świętości! Edelman zareagował spokojnie: „Skoro nie chcecie przyjąć do wiadomości, że farbowała, to nie farbowała… Jakie ma to dzisiaj znaczenie”.

Uczestnikom Marca ’68 lewicowość Kazimierza Dejmka i ich własna ułożyła się we wspomnieniach w logiczną całość, ale wtedy nie było między nimi związku?

Osobą, która powiedziała pięknie o „Dziadach”, jest Seweryn Blumsztajn. Wspominał, że poszedł na ostatni spektakl, żeby robić sobie polityczne jaja, ale w pewnym momencie zorientował się, że po prostu chce oglądać przedstawienie, dlatego zrugał siedzącego obok Karola Modzelewskiego, który dalej robił polityczną hecę. To dla mnie najuczciwsza, najbardziej rzetelna recenzja jednego z najwybitniejszych spektakli Kazimierza Dejmka. To było wielkie misterium. I na początku nie było politycznej hecy. Ludzie słuchali w ciszy, jak Holoubek mówił Wielką Improwizację przez pół godziny. Dorabianie politycznej gęby „Dziadom” jest największą krzywdą, jaką można wyrządzić legendzie tego przedstawienia. Ojciec robił wszystko, żeby ograniczyć wikłanie „Dziadów” w politykę. Był świadomym artystą, wiedział, że stworzył teatralne arcydzieło. Próbował się dogadywać z władzami, proponował, żeby grać spektakl dwa, trzy razy w miesiącu do końca sezonu, a potem zdjąć go z afisza. Jednak władzy zależało na tym, żeby podpalić lont. Było już oczywiste, że towarzysz Moczar ze swoimi partyzantami rozpoczął szeroką ofensywę przeciwko Gomułce. Wszystko wskazuje na to, że prawdziwą bombą, która miała zdetonować niepokoje społeczne, miał być przygotowywany w Teatrze Klasycznym spektakl „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”, na który składały się pieśni partyzanckie, w tym AK-owskie, po raz pierwszy po wojnie dopuszczone do rozpowszechniania przez cenzurę. A „Dziady” pojawiły się wcześniej i niejako przypadkiem. Towarzysze postanowili ten „przypadek” wykorzystać. Ot, cała tajemnica… jak sądzę.

Ciekawe, że w „Pamiętniku Teatralnym” argument dotyczący ograniczania liczby spektakli jest dowodem na cenzurowanie teatru. Ale wróćmy jeszcze do Adama Michnika, który powiedział, że „Dziady” przed spektaklem Dejmka były dla niego zwykłą lekturą, a w teatrze spodobał mu się brak mesjanizmu i religianctwa – laickość.

Mówienie, że spektakl był religiancki czy antyreligiancki, laicki – nielaicki, jest kompletnie bez sensu. Jeśli Michnik dzięki Dejmkowi i Holoubkowi „odkrył” „Dziady”, to świadczy to albo wielkości Dejmka i Holoubka, albo o katastrofalnym poziomie języka polskiego w szkole, do której Michnik chodził, albo o obu tych okolicznościach jednocześnie.

A jaki był stosunek Kazimierza Dejmka do Kościoła?

Powinien pan porozmawiać z panem Tadeuszem Mazowieckim. Ojciec niezbyt często, ale regularnie spotykał się z nim w domu Jerzego Zawieyskiego i Stanisława Trębaczkiewicza. Z reguły były to spotkania zakrapiane alkoholem. Ojciec wadził się wtedy z Panem Bogiem, nie mogąc pogodzić się z II wojną światową, z Koreą, z Biafrą… I tak dalej. W Biafrze miało wtedy miejsce regularne ludobójstwo. Ojciec pytał Mazowieckiego: „I gdzie jest ten twój dobry Pan Bóg z długą, siwą brodą? Jak On może to znieść?”. Wtedy Mazowiecki odpowiadał: „A jednak trzeba wziąć pod uwagę, że jest w tym wszystkim jakiś sens i Bóg go zna...”, i dalej w tym stylu. Ojciec nie miał dobrego stosunku do instytucji Kościoła. Został zaatakowany przez hierarchię w 1962 r. po wystawieniu „Historyi o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim”, w kościołach odczytywany był list przeciwko niemu. Kompletnie nie rozumiał, czym zasłużył sobie na tak bezpardonowy, prostacki i niesprawiedliwy atak. Pamiętam, że Jerzy Zawieyski interweniował w sprawie ojca u prymasa Wyszyńskiego.

A dlaczego, już po latach, wystawił w Teatrze Narodowym „Dialogus de passione” na Boże Narodzenie, a nie na Wielkanoc?

Nie mam pojęcia. Jeśli mnie pamięć nie myli, przygotowując „Dialogus”, nie był dyrektorem Teatru Narodowego i nie on podejmował decyzję o terminie premiery. Nie mogę też wykluczyć, że mógł być w kwestii roku liturgicznego mało taktowny. Ojciec uważał, że teatr jest aterytorialny i ponadczasowy. Jest tylko widownia i scena. To wynikało z hierarchii wartości, której przestrzegał.

Czy dlatego w pracy nad „Dziadami” pomijał „Widzenie księdza Piotra”?

W wypowiedzi pana Gustawa Holoubka zdumiał mnie lekceważący stosunek do tej części spektaklu.

Ale relacje o tym, że Kazimierz Dejmek odkładał pracę nad „Widzeniem księdza Piotra” na ostatnią chwilę, znalazły się w „Pamiętniku Teatralnym”.

Mam z tym kłopot, bo nie pamiętam. Ale muszę odpowiedzieć na słowa Holoubka, który wspomina, że nie miał prób z ojcem. A ja wiem, że były i że ojciec dostawał szału, bo Holoubek dość długo nie umiał tekstu. Któregoś dnia ojciec wrócił do domu, jedliśmy obiad. Nagle powiedział: „Ten Holoubek to jednak rzadki skurwysyn!”. W ustach ojca była to najwyższa forma uznania. Cisza. Mama pyta: „Co zrobił?”. Tata: „Jeszcze wczoraj nie był w stanie powiedzieć ani jednego słowa, ani jednej frazy, a dziś, jak powiedział Wielką Improwizację, to się popłakałem. Genialnie!”. To było niedługo przed premierą.

Może Gustaw Holoubek ukrywał do ostatniej chwili swoją interpretację, chciał mieć do powiedzenia w tej sprawie ostatnie słowo?

Może, ale nieprawdą jest, że ojciec nie pracował z Holoubkiem. Pracował, i to sporo. Przecież Holoubek nie grał tylko Wielkiej Improwizacji. A i ona była wynikiem kilkumiesięcznych prób. Dlatego mówienie, że Holoubek ukradł Dejmkowi spektakl, jest niedorzeczne. Nie byłoby dejmkowskich „Dziadów” bez Holoubka, tak jak nie byłoby Holoubka – Gustawa-Konrada – bez „Dziadów” Dejmka. Rzecz złożyła się genialnie. To był dowód na istnienie teatralnego Pana Boga.

Jak wytłumaczyć jego obecność w rządach PSL – SLD i słowa o „geście kabotyna” na temat bojkotu aktorów? To była reakcja na błędy obozu postsolidarnościowego?

Nie sądzę. Myślę, że cała, dla wielu niezrozumiała, droga ojca po 1981 r. była konsekwencją splotu najróżniejszych zdarzeń, w tym rodzinnych, prywatnych. Dość radykalnie przemeblował swoje życie i postanowił coś jeszcze udowodnić najbliższym. Na własne uszy słyszałem jego: „Ja wam jeszcze, kurwa, pokażę!”. Mniejsza o okoliczności. 10 lutego 1982 r., po wprowadzeniu stanu wojennego, spotkałem się z ojcem i odbyłem z nim dramatyczną dla mnie, a pewnie i dla niego, rozmowę. „Czy zdajesz sobie sprawę, że nie dajesz mi żadnej szansy? Załatw pewne sprawy tak, żeby wszystko miało ręce i nogi”. Usłyszałem: „Nie”. Miał wtedy imperatyw, żeby być przeciwko wszystkim i wszystkiemu, bo miał poczucie wielkiej krzywdy. I w życiu prywatnym, i w zawodowym. Rozmawiałem o tym z wieloma kolegami, że bojkot może i miał jakiś krótkotrwały sens, ale nie miał większego znaczenia. Był mało efektywnym, choć spektakularnym, iście teatralnym gestem.

Ale gesty w naszej historii wielokrotnie miały znaczenie.

Koledzy, z którymi po latach rozmawiałem, mówili mi: „Piotrek, gdyby Dejmek nas nie obrażał, nami nie pomiatał, nie poniżał nas, trwalibyśmy przy nim”. Ale to był czas, kiedy on chciał być arogancki, chamski, chciał być odrzucony. Zastanawiam się też, czy dziwna postawa ojca po 1982 r. nie miała źródeł w jego doświadczeniach z okresu „Dziadów”, kiedy środowisko również się podzieliło, a ojciec miał poczucie zwykłej ludzkiej krzywdy. Jak wiadomo, ostatni spektakl „Dziadów” był 30 stycznia 1968 r., a już 8 lutego w Ministerstwie Kultury odbyła się narada pod przewodnictwem Kazimierza Rusinka. Niech pan zgadnie, kto się zgłosił, żeby uspokoić publiczność Teatru Narodowego?

Adam Hanuszkiewicz?

Oczywiście. Ojcu powiedziano o tym dzień czy dwa później. Nie uwierzył. Mówił: „Czyście oszaleli? Adam jest za sprytny, za cwany, żeby się na coś takiego zdecydować”. Do ostatniej chwili nie wierzył, że jego przyjaciel z młodości złamie solidarną postawę środowiska. Nie mieliśmy w domu telefonu, dlatego Hanuszkiewicz, chcąc z ojcem odbyć rozmowę, przysłał telegram o treści: „Kaziu, muszę się z tobą koniecznie zobaczyć”. Ojciec odtelegrafował: „Uprzejmie informuję, że spotkanie jest nieaktualne”. Czy Kazimierz Dejmek wystawiał w Polsce po Marcu tak mało dlatego, że nabrał obrzydzenia do kraju czy też otrzymał zakaz?

Była między nim a życzliwymi ojcu towarzyszami umowa, że on nie będzie za granicą prowadził antysocjalistycznej działalności, a władza ludowa nie będzie go atakować. Po przejęciu władzy przez Gierka i zesłaniu Moczara do NIK-u zaproszono ojca do Polski i rozpoczęły się na nowo pertraktacje na temat jego dalszych losów.

Kazimierz Dejmek wbrew pozorom był niezwykle delikatny. Raniony, chował się za skorupą brutalności, żeby nie przeżywać kolejnego zawodu.

To wysoce prawdopodobne.

To brało się chyba również z nieśmiałości.

Oj, tak. Pamiętam, jak w sierpniu 1968 r. spędzaliśmy wakacje na Gubałówce u Opalińskich. Panowała ciężka atmosfera po inwazji na Czechosłowację, ale wieczór był oczyszczający. Oczywiście gorzała lała się strumieniami. Kazimierz Opaliński, cudowny staruszek zaczął recytować wiersze Słonimskiego, Lechonia, Wierzyńskiego, a nie były to utwory wtedy powszechnie znane. Były to wiersze pisane z myślą o dzieciach. Kiedy Opaliński recytował wiersz o żyrafie, wzruszył się, że żyrafa ma taką długą szyję i nie można jej spojrzeć w oczy. Zaczął płakać. Mój ojciec też. Tak się rozszlochali, że musieli wyjść z domu i wrócili dopiero, gdy się uspokoili.

Dejmek też był taką żyrafą, której nie można było zajrzeć w oczy. Nie lubił tego. Odwracał głowę albo zasłaniał się chmurą tytoniowego dymu.

Pewne rzeczy w teatrze, ale i w życiu robił z przekory, w myśl powiedzenia: „Na złość mamie odmrożę sobie uszy”. Tak powstało „Wesele” bez muzyki, nieśmieszna „Zemsta”. A przecież te przedstawienia wyszły spod tej samej ręki, która zaledwie parę lat wcześniej firmowała „Operetkę”, „Garbusa”, „Vatzlava” czy „Uciechy staropolskie”

I to była koronkowa robota.

Z niesamowitym poczuciem humoru. Nagle pojawiły się niestrawne gnioty. Dlaczego? W jego stylu było pokazywanie, że potrafi iść pod prąd niezależnie od kosztów, jakie przy okazji poniesie.

Dlaczego Kazimierz Dejmek wybrał na pożegnanie „Hamleta”?

Mam pewne podejrzenie związane, przepraszam za brak skromności, ze mną. Jedną z najbardziej przejmujących scen w spektaklu była rozmowa Hamleta z Duchem Ojca. Dostrzegłem pewne przesłanie skierowane być może do mnie…

Rozmawiał z panem już zza grobu.

Byłem na premierze, miesiąc po jego śmierci, po półrocznych, konspiracyjnych niemal, wizytach w szpitalach, w których leżał, i nie miałem żadnych wątpliwości, że to jest rozmowa ze mną. Gdy na koniec sceny Hamlet kulił się i obejmował Ducha Ojca za nogi, pomyślałem: „Jesteśmy w domu. Skąd wiedziałeś, że tak będzie? Że będę klęczał i wtulał się w twoje nogi?”. Już wtedy bardziej podejrzewałem, niż wiedziałem, że złe wspomnienia ulecą w niebyt. Chciałbym mieć pewność, jestem pewien – nie na sto, lecz na tysiąc procent, że tę scenę ojciec zrobił dla mnie.

Rz: Chciałby pan skomentować wspomnienia Gustawa Holoubka o „Dziadach” Kazimierza Dejmka oraz mój tekst oparty na materiałach z „Pamiętnika Teatralnego”.

Uważam, że obie publikacje mocno deformują biografię Kazimierza Dejmka.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą