A dlaczego, już po latach, wystawił w Teatrze Narodowym „Dialogus de passione” na Boże Narodzenie, a nie na Wielkanoc?
Nie mam pojęcia. Jeśli mnie pamięć nie myli, przygotowując „Dialogus”, nie był dyrektorem Teatru Narodowego i nie on podejmował decyzję o terminie premiery. Nie mogę też wykluczyć, że mógł być w kwestii roku liturgicznego mało taktowny. Ojciec uważał, że teatr jest aterytorialny i ponadczasowy. Jest tylko widownia i scena. To wynikało z hierarchii wartości, której przestrzegał.
Czy dlatego w pracy nad „Dziadami” pomijał „Widzenie księdza Piotra”?
W wypowiedzi pana Gustawa Holoubka zdumiał mnie lekceważący stosunek do tej części spektaklu.
Ale relacje o tym, że Kazimierz Dejmek odkładał pracę nad „Widzeniem księdza Piotra” na ostatnią chwilę, znalazły się w „Pamiętniku Teatralnym”.
Mam z tym kłopot, bo nie pamiętam. Ale muszę odpowiedzieć na słowa Holoubka, który wspomina, że nie miał prób z ojcem. A ja wiem, że były i że ojciec dostawał szału, bo Holoubek dość długo nie umiał tekstu. Któregoś dnia ojciec wrócił do domu, jedliśmy obiad. Nagle powiedział: „Ten Holoubek to jednak rzadki skurwysyn!”. W ustach ojca była to najwyższa forma uznania. Cisza. Mama pyta: „Co zrobił?”. Tata: „Jeszcze wczoraj nie był w stanie powiedzieć ani jednego słowa, ani jednej frazy, a dziś, jak powiedział Wielką Improwizację, to się popłakałem. Genialnie!”. To było niedługo przed premierą.
Może Gustaw Holoubek ukrywał do ostatniej chwili swoją interpretację, chciał mieć do powiedzenia w tej sprawie ostatnie słowo?
Może, ale nieprawdą jest, że ojciec nie pracował z Holoubkiem. Pracował, i to sporo. Przecież Holoubek nie grał tylko Wielkiej Improwizacji. A i ona była wynikiem kilkumiesięcznych prób. Dlatego mówienie, że Holoubek ukradł Dejmkowi spektakl, jest niedorzeczne. Nie byłoby dejmkowskich „Dziadów” bez Holoubka, tak jak nie byłoby Holoubka – Gustawa-Konrada – bez „Dziadów” Dejmka. Rzecz złożyła się genialnie. To był dowód na istnienie teatralnego Pana Boga.
Jak wytłumaczyć jego obecność w rządach PSL – SLD i słowa o „geście kabotyna” na temat bojkotu aktorów? To była reakcja na błędy obozu postsolidarnościowego?
Nie sądzę. Myślę, że cała, dla wielu niezrozumiała, droga ojca po 1981 r. była konsekwencją splotu najróżniejszych zdarzeń, w tym rodzinnych, prywatnych. Dość radykalnie przemeblował swoje życie i postanowił coś jeszcze udowodnić najbliższym. Na własne uszy słyszałem jego: „Ja wam jeszcze, kurwa, pokażę!”. Mniejsza o okoliczności. 10 lutego 1982 r., po wprowadzeniu stanu wojennego, spotkałem się z ojcem i odbyłem z nim dramatyczną dla mnie, a pewnie i dla niego, rozmowę. „Czy zdajesz sobie sprawę, że nie dajesz mi żadnej szansy? Załatw pewne sprawy tak, żeby wszystko miało ręce i nogi”. Usłyszałem: „Nie”. Miał wtedy imperatyw, żeby być przeciwko wszystkim i wszystkiemu, bo miał poczucie wielkiej krzywdy. I w życiu prywatnym, i w zawodowym. Rozmawiałem o tym z wieloma kolegami, że bojkot może i miał jakiś krótkotrwały sens, ale nie miał większego znaczenia. Był mało efektywnym, choć spektakularnym, iście teatralnym gestem.
Ale gesty w naszej historii wielokrotnie miały znaczenie.
Koledzy, z którymi po latach rozmawiałem, mówili mi: „Piotrek, gdyby Dejmek nas nie obrażał, nami nie pomiatał, nie poniżał nas, trwalibyśmy przy nim”. Ale to był czas, kiedy on chciał być arogancki, chamski, chciał być odrzucony. Zastanawiam się też, czy dziwna postawa ojca po 1982 r. nie miała źródeł w jego doświadczeniach z okresu „Dziadów”, kiedy środowisko również się podzieliło, a ojciec miał poczucie zwykłej ludzkiej krzywdy. Jak wiadomo, ostatni spektakl „Dziadów” był 30 stycznia 1968 r., a już 8 lutego w Ministerstwie Kultury odbyła się narada pod przewodnictwem Kazimierza Rusinka. Niech pan zgadnie, kto się zgłosił, żeby uspokoić publiczność Teatru Narodowego?
Adam Hanuszkiewicz?
Oczywiście. Ojcu powiedziano o tym dzień czy dwa później. Nie uwierzył. Mówił: „Czyście oszaleli? Adam jest za sprytny, za cwany, żeby się na coś takiego zdecydować”. Do ostatniej chwili nie wierzył, że jego przyjaciel z młodości złamie solidarną postawę środowiska. Nie mieliśmy w domu telefonu, dlatego Hanuszkiewicz, chcąc z ojcem odbyć rozmowę, przysłał telegram o treści: „Kaziu, muszę się z tobą koniecznie zobaczyć”. Ojciec odtelegrafował: „Uprzejmie informuję, że spotkanie jest nieaktualne”. Czy Kazimierz Dejmek wystawiał w Polsce po Marcu tak mało dlatego, że nabrał obrzydzenia do kraju czy też otrzymał zakaz?
Była między nim a życzliwymi ojcu towarzyszami umowa, że on nie będzie za granicą prowadził antysocjalistycznej działalności, a władza ludowa nie będzie go atakować. Po przejęciu władzy przez Gierka i zesłaniu Moczara do NIK-u zaproszono ojca do Polski i rozpoczęły się na nowo pertraktacje na temat jego dalszych losów.
Kazimierz Dejmek wbrew pozorom był niezwykle delikatny. Raniony, chował się za skorupą brutalności, żeby nie przeżywać kolejnego zawodu.
To wysoce prawdopodobne.
To brało się chyba również z nieśmiałości.
Oj, tak. Pamiętam, jak w sierpniu 1968 r. spędzaliśmy wakacje na Gubałówce u Opalińskich. Panowała ciężka atmosfera po inwazji na Czechosłowację, ale wieczór był oczyszczający. Oczywiście gorzała lała się strumieniami. Kazimierz Opaliński, cudowny staruszek zaczął recytować wiersze Słonimskiego, Lechonia, Wierzyńskiego, a nie były to utwory wtedy powszechnie znane. Były to wiersze pisane z myślą o dzieciach. Kiedy Opaliński recytował wiersz o żyrafie, wzruszył się, że żyrafa ma taką długą szyję i nie można jej spojrzeć w oczy. Zaczął płakać. Mój ojciec też. Tak się rozszlochali, że musieli wyjść z domu i wrócili dopiero, gdy się uspokoili.
Dejmek też był taką żyrafą, której nie można było zajrzeć w oczy. Nie lubił tego. Odwracał głowę albo zasłaniał się chmurą tytoniowego dymu.
Pewne rzeczy w teatrze, ale i w życiu robił z przekory, w myśl powiedzenia: „Na złość mamie odmrożę sobie uszy”. Tak powstało „Wesele” bez muzyki, nieśmieszna „Zemsta”. A przecież te przedstawienia wyszły spod tej samej ręki, która zaledwie parę lat wcześniej firmowała „Operetkę”, „Garbusa”, „Vatzlava” czy „Uciechy staropolskie”
I to była koronkowa robota.
Z niesamowitym poczuciem humoru. Nagle pojawiły się niestrawne gnioty. Dlaczego? W jego stylu było pokazywanie, że potrafi iść pod prąd niezależnie od kosztów, jakie przy okazji poniesie.
Dlaczego Kazimierz Dejmek wybrał na pożegnanie „Hamleta”?
Mam pewne podejrzenie związane, przepraszam za brak skromności, ze mną. Jedną z najbardziej przejmujących scen w spektaklu była rozmowa Hamleta z Duchem Ojca. Dostrzegłem pewne przesłanie skierowane być może do mnie…
Rozmawiał z panem już zza grobu.
Byłem na premierze, miesiąc po jego śmierci, po półrocznych, konspiracyjnych niemal, wizytach w szpitalach, w których leżał, i nie miałem żadnych wątpliwości, że to jest rozmowa ze mną. Gdy na koniec sceny Hamlet kulił się i obejmował Ducha Ojca za nogi, pomyślałem: „Jesteśmy w domu. Skąd wiedziałeś, że tak będzie? Że będę klęczał i wtulał się w twoje nogi?”. Już wtedy bardziej podejrzewałem, niż wiedziałem, że złe wspomnienia ulecą w niebyt. Chciałbym mieć pewność, jestem pewien – nie na sto, lecz na tysiąc procent, że tę scenę ojciec zrobił dla mnie.