Przeor Zatorski wraz z opatem Sawickim są autorami trwającej w Tyńcu od kilku lat rewolucji. Benedyktyni sami wybierają przełożonych. – Wspólnota widzi, że są zadania, które trzeba wykonać. I szuka kogoś, kto jej zdaniem to zrealizuje. Choć zawsze jest ryzyko, że wybrany nie przyjmie obowiązków albo im nie sprosta – mówi opat. W klasztorze nazywają go tatą.
Ci, którzy byli tu przed nimi, godzinami modlitw odcisnęli swój ślad. W stallach kościoła XVII-wieczny malarz przedstawił sceny z życia świętego Benedykta. A na podłodze, z upływem wieków, mnisi wydeptali swoją historię. Tam, gdzie stały ich buty, białe wgłębienia w drewnie układają się w szpaler. Nowi stają w miejscach poprzedników, stopa na „stopie”. I powoli, dzień po dniu, modlitwa po modlitwie, przesuwają się do przodu – w kierunku wieczności. – Kiedy przyszedłem do klasztoru w 1980 r., byłem 37. W tej chwili na liście jestem bliżej początku niż końca – mówi ojciec przeor.
Ich życie porządkuje stały rozkład dnia. Niezmienny i powtarzalny. Trzy krótkie dzwonki o 5.30 na pobudkę. O szóstej jutrznia, pierwsza część liturgii godzin, odmawiana o wschodzie słońca. Po niej msza, śniadanie i praca. O 12.50 spotykają się na południowej modlitwie, w refektarzu jedzą obiad, potem pracują i milczą. O 15 znów są w kościele na godzinie czytań. Po pracy i kolacji o 19 śpiewają nieszpory, a o 20.15 po komplecie, ostatniej modlitwie przed udaniem się na spoczynek, zamykają klasztor. Potem milczą.
Ta cisza, to milczenie, śpiew gregoriański i łacińska modlitwa są dla przybyszów jak magnes.
Człowiek z początku XXI w. chce wiedzieć, jak to jest, gdy dobrowolnie odrzuca się coś, co kojarzy się esencją życia: wygodę, luksus, przyjemność, pieniądze, zawodowy sukces, prestiż, erotykę, dzieci. – Wydaje się, że to stawianie spraw na głowie, by zamykać się w murach i milczeć. A radia słuchać tylko wtedy, gdy się ma pozwolenie. Uzależniać się od kogoś i chodzić w habicie. A jednak, choć żyjemy inaczej, ufamy, że prawdziwiej. I że światu jest to potrzebne – tłumaczy ojciec Bernard.Zgodnie zatem z regułą św. Benedykta, by wszystkich przychodzących do klasztoru przyjmować jak Chrystusa, bramy Tyńca otworzą się jeszcze szerzej.
Choć w samym Tyńcu można usłyszeć, że duchowość benedyktyńska w Polsce przyjmuje się z trudem. Rozmija się z polską mentalnością. – Na świecie benedyktynów jest 8 tys. W rankingu ilościowym nie jesteśmy nawet w pierwszej dziesiątce – przyznaje opat. Największe klasztory benedyktyńskie w Europie są w Austrii i Bawarii. Poza tym w Chinach, Korei, Afryce. Potężni są Amerykanie. Tam klasztory liczą po 200 – 300 mnichów obsługujących kilkadziesiąt parafii, kolegia, uniwersytety. Ale w Stanach, przy silnych naleciałościach protestanckich, w powszechnym odczuciu praca nie kłóci się z modlitwą. A Polakom systematyczność przeszkadza. – Polak lubi się unieść. A życie benedyktyńskie wymaga działań wspólnych – mówi opat. I wspomina jak w ubiegłym roku próbował dostosować struktury organizacyjne do nowych zadań. W końcu przyjaciel zakonu mu powiedział: największy problem jest z ludźmi, by w tych strukturach się odnaleźli. Jeśli się nie zaangażują, nic nie wyjdzie.