Spełniony sen średniaków

Już nie mieszkanie, ale willa lub apartament. Nie jakikolwiek samochód, lecz Audi A4. Nie zwykły rower dla dziecka, ale markowy góral. Jesteśmy coraz bogatsi. Na naszych oczach rodzi się nadwiślański odpowiednik American Dream

Aktualizacja: 17.05.2008 12:16 Publikacja: 17.05.2008 00:46

Spełniony sen średniaków

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Tak szczęśliwi nie byliśmy od 20 lat. W grudniu 2007 roku w badaniach CBOS satysfakcję z życia zadeklarowało 36 proc. Polaków. Jeszcze 20 lat temu szczęśliwych było o połowę mniej. Teraz powody do zadowolenia (poza oczywistymi – dziećmi i rodziną) dają także praca i warunki materialne. Cztery piąte Polaków cieszy się z miejsca, w którym mieszka, prawie 60 proc. z przebiegu kariery zawodowej, a blisko 50 proc. z mieszkania i jego wyposażenia. Coś się zmieniło. Można powiedzieć: cieszymy się, bo mamy czym.

Profesora Henryka Domańskiego, dyrektora Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, autora książki „Polska klasa średnia”, dziennikarze od lat mniej więcej raz na pół roku pytają: Czy już mamy w Polsce klasę średnią? Odpowiedź niezmiennie brzmi: Nie. Bo w niespełna 20 lat nie da się nadrobić dystansu dzielącego nas od bogatych społeczeństw Zachodu. – Trudno uchwycić moment, kiedy ta klasa już jest. Niewątpliwie jednak można powiedzieć, że się kształtuje. Taka jest logika społeczeństwa rynkowego – mówi profesor.

Zarys kształtu jest już wyraźny: ludzie jeżdżą coraz lepszymi samochodami. Budują domy. I choć nierzadko brzydkie architektonicznie, ciasno upchnięte na strzeżonych osiedlach, postęp jest widoczny.

Piotr, 36-letni informatyk, pracuje w znanej firmie telefonii komórkowej. Rok temu wyprowadził się z rodziną pod Warszawę. Na kilku hektarach ma las, staw i wygodny 300-metrowy dom. Wszystko na kredyt. Stojąc na tarasie z widokiem na kwitnący ogród, opowiada o podróży, jaką odbył z kolegami na wyczarterowanym w Grecji jachcie. Czuje się obywatelem Europy, nie ma kompleksów wobec przedstawicieli innych, zamożniejszych nacji. Swój poziom życia określa jako satysfakcjonujący.

„Patrzyłam na tych ludzi wygodnie urządzonych w obrębie swej klasy średniej lub raczej powinnam powiedzieć wyższej średniej klasy, w ich domach ze ścianami ze szkła, z bibliotekami, wykwintnym jedzeniem i drinkami, które tam podają, z ich karierami” – mówiła zafascynowana bohaterka powieści Joyce Carol Oates „Amerykańskie apetyty” okrzykniętej ironicznym portretem życia amerykańskiej klasy średniej. Piotr mógłby być jednym z jej bohaterów.

Socjologowie zwracają uwagę, że pojęcie klasy średniej ma wyraźny anglosaski kontekst. Zostało wykreowane w protestanckim duchu społeczeństw Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, by dać psychiczną podbudowę ludziom, którzy wywodzą się z nizin społecznych, i zachęcić ich do awansu. Pojęcie klasy średniej – nie elitarnej z urodzenia, lecz otwartej, do której wejść może każdy, kto sobie na to solidnie zapracuje – służyło jako bodziec do robienia karier. – Obawiam się, że podobnie jak w innych krajach Europy klasyczne pojęcie klasy średniej u nas się nie przyjmie – mówi prof. Domański.

Prof. Hanna Palska, socjolog z Collegium Civitas, woli mówić o „niepracujących fizycznie”. W tej grupie wyróżnia trzy kategorie: pierwsza to właściciele firm (z wyłączeniem pracowników zmuszanych do samozatrudnienia, w tym nawet sprzątaczek) i stara klasa średnia, czyli kupcy, rzemieślnicy, handlowcy. Druga – menedżerowie, kierownicy w korporacjach, bankach, firmach i instytucjach władzy, wyżsi urzędnicy. Trzecia – profesjonaliści, wysoko wykwalifikowani specjaliści, dobrze ulokowani na rynku pracy. To ich na Zachodzie nazywa się nową klasą średnią. I to w nich, w przeciwieństwie do tych, którzy kładli u nas podwaliny kapitalizmu, pokłada się nadzieje.

Socjologowie zgadzają się, że bardziej klarowny opis mógłby powstać w myśl formuły 20:80, która zakłada, że 20 proc. społeczeństwa jest w stanie wytworzyć dobra i usługi dla pozostałych 80 proc. Mniejszość prowadzi dostatnie życie. Większość skazana jest na wegetację bez większych perspektyw.

Gdy przyjrzeć się dokładniej, kim są szczęśliwi Polacy z badania CBOS, okaże się, że to przede wszystkim ludzie o wysokiej pozycji społeczno-ekonomicznej, którzy nie przekroczyli jeszcze 45. roku życia, mają wykształcenie wyższe, zajmują kierownicze stanowiska. Do nich dołączają pracownicy umysłowi, ale tylko tacy, których dochód w rodzinie przekracza 1200 zł na osobę. A także uczniowie i studenci – ci widzą perspektywy na przyszłość.

Prof. Domański ich wiarę może podbudować badaniami: – Ukształtował się już mechanizm, który nazywamy merytokracją, czyli wynagradzaniem ludzi za zasługi. Wskaźnikiem jest wzrost zależności między poziomem wykształcenia a zarobkami, który z badania na badanie wzrasta.

Statystycznie do osób zamożnych, wchodzących w trzeci próg podatkowy lub płacących podatek liniowy, należy ok. 200 tys. Polaków. Zaledwie 3 proc. społeczeństwa ma miesięczny dochód w gospodarstwach powyżej 7 tys. zł. Na osobę. Bez wątpienia można mówić o nich jako o klasie średniej lub raczej wyższej klasie średniej. Tyle tylko że w społeczeństwach rozwiniętych do „średniaków” (do których należy także klasa średnia średnia i średnia niższa) należy 60 proc. obywateli. U nas delikatnie mówi się o 30 proc.

To klasa średnia stabilizuje demokrację, napędza rozwój gospodarczy, buduje społeczeństwo obywatelskie. I kreuje popyt. To do niej kierowane są reklamy z absurdalnym humorem kabaretu Mumio, aktorami zachwalającymi błyszczące limuzyny. To im banki wydają złote karty uprawniające do zniżek w ekskluzywnych sklepach.

Rozwarstwienie się pogłębia, ale zdaniem socjologów wciąż jeszcze w Polsce można liczyć na solidaryzm.

Z badań, jakie na majowy kongres „Marketing dóbr luksusowych” przeprowadziła firma MillwardBrown SMG/KRC, wynika, że w Polsce idealny konsument dóbr luksusowych ma 30 – 40 lat, wykształcenie wyższe. Pracę zaczynał na początku lat 90., ma rodzinę i dzieci, pracuje na stanowisku kierowniczym lub posiada firmę. Mieszka w willi lub w bloku, ale jedynie w 30 proc. na niestrzeżonym osiedlu. Mieszkanie ma na własność. Tym większe, im lepiej zarabia.

Produkty wybiera świadomie i racjonalnie, przywiązuje wagę do jakości i marek. Jednak nie lubi epatować bogactwem. Żyje bez wyrzeczeń, ale też bez zbędnego luksusu. W końcu wychował się w PRL, gdzie w porządnych domach, w przeciwieństwie do partyjnych, prominenckich, się nie przelewało. A stosunek do dóbr materialnych najdobitniej wyrażał się w piosence Perfectu „Idź precz!”.

Czas wolny poświęca rodzinie i życiu towarzyskiemu. Uprawia sporty, czyta książki, chodzi do kina, restauracji, pubów, klubów, kawiarni, no i do sklepów. Dużo czasu spędza przy komputerze i to w Internecie szuka informacji o produktach, które chce kupić. Jest otwarty na nowe trendy i nowe technologie. Posiada co najmniej jeden komputer stacjonarny lub przenośny, telewizor, wieżę stereo, odtwarzacz muzyki MP3, telefon stacjonarny i dwa telefony komórkowe, często również dwa samochody. Nadwyżkę kapitału lokuje. Częściej niż statystyczny Polak zaciąga kredyty hipoteczne.

– Tym, co łączy grupę beneficjentów transformacji, jest zdolność planowania, perspektywicznego myślenia. Sięgania po wzory, by z czasem stać się godnym naśladowania – twierdzi prof. Palska.

Andrzej, 35-letni dyrektor dużej firmy, jest typowym przedstawicielem klasy profesjonalistów: dobrze wykształcony, z doświadczeniem, pozycją na rynku. W połowie lat 90. przyjechał na studia do Warszawy z plecakiem. Dziś ma własny samochód, oprócz niego służbową hondę i prawie 100-metrowe mieszkanie w centrum stolicy. Dlaczego nie w apartamentowcu? – Kupowałem je trzy lata temu. Wtedy nie byłem jeszcze klasą średnią. W każdym razie nie zdawałem sobie jeszcze z tego sprawy – tłumaczy.

Andrzej dużo planuje. Życie w przyszłości ma wytyczone: od diety po emeryturę. W najbliższym czasie ma zamiar uprawiać sport. Dzięki specjalnej firmie kateringowej, która pięć razy dziennie dostarcza mu wyliczone co do kalorii posiłki, schudł 10 kg. I zamierza obecną wagę utrzymać. Będzie więc potrzebował indywidualnego instruktora ćwiczeń.W czasie wakacji wyjedzie do Stanów, by połączyć zwiedzanie z zakupami. Robił tak już dwa razy. Tylko w Chicago można kupić dobry garnitur Calvina Kleina za 1000 zł. Na starość chce się zabezpieczyć, lokując nadwyżki w nieruchomościach. Planuje też po latach harówki więcej czasu poświęcić rodzinie i przyjemnościom. Mniej pracować. Podnieść jakość życia kosztem zarobków.

Wokół Warszawy, Wrocławia, Krakowa, Gdańska, Poznania – miast, które stanowią zamożniejszą część Polski – powstaje coraz więcej miejsc, które zapewniają oferty wypoczynku. Aktywnego i na poziomie. Gabinety odnowy spa, stadniny, korty, szkoły gry w golfa, tereny do gry w paintball. Bolesław Waszkiewicz, właściciel stajni i pensjonatu w Wiązownie pod Warszawą, choć prowadzi firmę od dziesięciu lat, takiego zainteresowania klientów nie pamięta. – Nie reklamuję się, bo ludzie napływają sami, znajomy poleca znajomemu – mówi. Z 30 koni w stajni część ma swoich właścicieli. Do szkółki jeździeckiej na weekendy przyjeżdżają całe rodziny. I jeśli Waszkiewicz na coś narzeka, to na godziny, w których klienci mieliby ochotę pocwałować. – Zwykle koło 20 – 21, czyli wtedy, kiedy ja chciałbym już spać – mówi.

Sporty klasy średniej to także narty, z obowiązkowym zimowym wyjazdem w Alpy lub włoskie Dolomity, windsurfing, nurkowanie, do którego najlepiej nadają się wody Egiptu.

Choć oryginalność jest w cenie. Skoki ze spadochronem, loty na skylarkach, lekkich dwupłatowych szybowcach. Maciej, dyrektor dużej korporacji, lotniczej pasji poświęca każdą wolną chwilę. Leciał już nad Grenlandią i nad Stanami Zjednoczonymi. W co drugi weekend wpada do Nowego Targu po prawdziwy oscypek od bacy. – Odrywam się od ziemi i natychmiast opuszcza mnie stres. Odreagowuję – mówi. W Polsce szybowanie na skylarkach to przyjemność elitarna, szybowiec kosztuje bowiem 50 – 60 tys. euro.

Egalitarne są za to wyjazdy w przedłużone weekendy. Do domów na Mazurach, nad Biebrzą, nad polski Bałtyk czy do Zakopanego. – Przy tym nie wynika to ze snobizmu, ale z naturalnej potrzeby wypoczynku – tłumaczy prof. Domański.

Coraz bardziej naturalne staje się też stanie w korkach. Coraz więcej dużych rodzinnych samochodów ma w wyposażeniu lodówki i telewizory DVD, które podczas długiej podróży umilają rodzinie życie.

Wytwarza się nowa kultura bycia. Z roku na rok widać te zmiany choćby na stołach. Serwuje się małże, kraby, kapary, selery naciowe. Programy kulinarne mają znakomitą oglądalność, pisma kulinarne sprzedawalność, a nazwiska znakomitych kucharzy są znane prawie tak, jak gwiazd show-biznesu. Na przyjęciach wypada rozprawiać o gatunkach wina, „woleć” szkocką whisky Lagavulin z posmakiem torfu od irlandzkiego Bushmillsa. Jest egzotycznie – sushi można już zamówić z dostawą do domu. Pojawiły się sieciowe sklepy oferujące produkty ze wszystkich stron świata. Znakomicie radzi sobie też sieć oferująca produkty ekologiczne. Szynkę bez konserwantów, kiełbasę wiejską, których cena przebija trzykrotnie zwykłe produkty, bez problemu znajdują nabywców.

Dobre restauracje w niedzielne popołudnia mają zarezerwowane wszystkie stoliki. Karmiąc się „solą smażoną z ogonkami rakowymi” czy „rumianą kaczuchą nadzianą pomarańczą” i rodzinnym szczęściem, kto jeszcze pamięta, że zaczynał karierę, żywiąc się kurczakiem w pięciu smakach w budkach u Wietnamczyków?

Gorzej jest z rynkiem ubrań. Narzekają na niego i konsumenci, i ci, którzy modę oceniają. – Wygląd nie świadczy o tym, jak kto zarabia – przyznaje Piotr Zachara, ekspert w dziedzinie mody, redaktor naczelny pisma „In Style”. – Awans finansowy nie gwarantuje gustu, a z poczuciem estetyki Polacy zawsze mieli pewne problemy. Króluje u nas magia marek i ważne jest, by było widać, że garnitur jest od Dolce & Gabbana lub Armaniego. Drogie ma wyglądać na drogie. Na Zachodzie ludzie z klasy średniej nie muszą tego udowadniać strojem.

Na snobizmie żerują styliści, także ci, którzy niezbyt znają się na swoim fachu. A mizerii polskiego rynku dopełnia fakt, że mało prestiżowych firm ma u nas swoje butiki. Te, które są, decydują się na tradycyjne linie, schlebiając konserwatywnym gustom.

Jednak mimo że Louis Vuitton i Gucci otwierają sklepy nie w Polsce, lecz w Czechach, wydawałoby się, że sprawy idą w dobrym kierunku. Niestety, badania wskazują, że kanały awansu społecznego są w Polsce nadal mało drożne. Klasie średniej grozi to niedorozwojem. Z czasem może to stanowić przeszkodę w rozwoju demokracji rozumianej jako coś więcej niż sposób wyłaniania władzy. Demokracja potrzebuje bowiem sprawnego mechanizmu, który zapobiega zamykaniu się elit i oligarchizacji społeczeństwa.

– W Polsce mamy dwa kanały awansowe, nie licząc aferowego – twierdzi dr Wiesław Łagodziński, statystyk i socjolog, rzecznik prasowy GUS. – Pierwszy, polityczny, oznacza udział we władzy. Każda władza ma do obsadzenia stołki w podległych jej instytucjach. To może pociągnąć za sobą utworzenie elity, kilkudziesięciu lub nawet kilkuset tysięcy ludzi.Drugim kanałem awansu, najbardziej perspektywicznym, jest edukacja. Aż 80 proc. rodzin chce, by ich dzieci skończyły studia magisterskie. – Nabraliśmy przekonania, że realną szansą na awans jest posiadanie wykształcenia wyższego – mówi Łagodziński. – Ale im bardziej idziemy w transformację, tym bardziej dobrze zaplanowana kariera, poparta rzetelną edukacją, jest uwarunkowana klasowo.

Dzieci z wielkomiejskich rodzin inteligenckich mają stukrotnie większą szansę awansu niż ich rówieśnicy z rodzin robotniczych, chłopskich i tych z małych miasteczek.

Justyna, mama 6-letniego Marcina, od dłuższego czasu starannie przeglądała oferty szkół podstawowych na warszawskim Żoliborzu. Do tej pory chłopiec chodził do publicznego przedszkola o sprawdzonej renomie, razem z dziećmi mieszkającej tu żoliborskiej inteligencji. Teraz ma do wyboru szkołę publiczną blisko domu lub renomowaną, jak Szkoła Przymierza Rodzin. Szkoła publiczna wygrywa, gdy posyłają do niej dzieci również sąsiedzi – inteligencja, która daje gwarancję pieczy nad szkołą. Za kilkanaście lat przyjaźnie nawiązane w dzieciństwie będą dla potomstwa klasy średniej cennym kapitałem. Wiele zamożnych rodzin decyduje się jednak na szkoły niepubliczne.

Od kilku lat cieszą się większym zainteresowaniem, poszerzyła się bowiem grupa osób, które na nie stać – ocenia Wojciech Starzyński, prezes Społecznego Towarzystwa Oświatowego (STO). – Czym się różnią? Są tworzone przez starą warstwę inteligencji. Placówki te przodują w rankingach. Są zróżnicowane: koedukacyjne, męskie, żeńskie, jedne kładą nacisk na wiedzę, języki obce, inne na proces socjalizacji. Przyjęcia poprzedza w nich swoisty casting: rozmowa kwalifikacyjna, teksty zdolności i osobowości. Test przechodzą nie tylko uczniowie. Także rodzice. – Czy państwo mają świadomość, że dzieci są wychowywane w duchu katolickim? – takie pytanie pada w Szkole Przymierza Rodzin. Odpowiedź jest twierdząca, nawet wśród tych, którzy deklarują ateizm lub agnostycyzm, bo dobra edukacja dzieci „warta jest mszy”. W prywatnych szkołach podczas naboru zwraca się uwagę, by klasy składały się z uczniów o podobnym poziomie rozwoju intelektualnego i emocjonalnego. Praca w takiej grupie daje bowiem najlepszą gwarancję rozwoju dziecka.

Edukacja w placówkach niepublicznych ma jeszcze jedną zaletę – pozwala zapracowanym rodzicom przetrzymać dziecko na dodatkowych zajęciach do godziny 16 – 17 bez wyrzutów sumienia, że siedząc w pracy, zaniedbuje się jego rozwój intelektualny.

Inny model edukacyjny to powrót po pojawieniu się dzieci do tradycyjnego podziału ról. Matki klasy średniej na kilka lat rezygnują z karier, odkładają do szuflad dyplomy wyższych uczelni i zamieniają się w dyżurnego kierującego ruchem: – Wstaję o godzinie 6, szykuję śniadanie. Jemy, po czym przychodzi sąsiadka, by popilnować młodszej córki. W tym czasie odwożę starszą do szkoły muzycznej (gra na skrzypcach). Potem idziemy z młodszą do przedszkola. W drodze do domu robię zakupy. Przygotowuję obiad. Odbieram młodszą córkę, znów przychodzi sąsiadka. Jadę do szkoły muzycznej, bo tam dwa razy w tygodniu nauczyciel pokazuje rodzicom, jak z dzieckiem ćwiczyć. Wracamy. Jemy obiad, odrabiamy lekcje. Potem ćwiczymy grę (codziennie przynajmniej godzina), raz w tygodniu biegniemy do ośrodka kultury na kółko plastyczne. Do domu przychodzi jeszcze nauczycielka języków. Jeśli młodsza córka choruje, a dzieje się tak często, życie trzeba przeorganizować, czyli sięgnąć po pomoc babci.Rozwarstwienie się pogłębi, ale zdaniem socjologów wciąż jeszcze w Polsce można liczyć na solidaryzm. Ci, którym teraz się powodzi, pamiętają, skąd wyszli, i wspomagają rodziców, rodzeństwo, kuzynów. Adam, dyrektor prestiżowej instytucji, od 40 lat na rynku pracy, prawdziwą karierę zrobił jednak dopiero po transformacji. Mówi: – Nikt mi niczego nie darował. Skończyłem studia, awansowałem, zdobyłem kwalifikacje, pozycję społeczną. Za cenę krwi, potu, bólu, upokorzeń, walki. Wszystkiego, co może spotykać człowieka na drodze awansu.

Jednak i on czuje się w obowiązku pomagać słabszej ekonomicznie rodzinie, która mieszka na wsi. Opłaca mieszkanie studiującej na dobrym uniwersytecie kuzynce.

– Wciąż silne jest w nas zakorzenienie w więzach wspólnotowych – zauważa prof. Domański. – Kolektywizm, solidaryzm, charakterystyczne dla społeczeństw tradycyjnych, w których dużo jest pozostałości struktur stanowych. Raczej pomaganie sobie nawzajem niż poleganie na sobie. I ciągle żywy, także wśród nowej klasy średniej, etos starej polskiej inteligencji.

Najwyraźniej widać to w politycznych wyborach. – Gdy dwa lata temu partie wywodzące się z solidarnościowego pnia podzieliły między siebie elektorat na socjalny i liberalny, wygrało PiS reprezentujące grupę socjalną – tłumaczy Paweł Ciacek, dyrektor w MillwardBrown SMG/KRC. – Doszli do głosu ci, którzy z różnych powodów czuli się przez przemiany pominięci. Z kolei wybory parlamentarne w 2007 r. zmobilizowały beneficjentów transformacji, którzy przestraszyli się zaniechania rynkowych reform. I to oni wygrali.

– Sztuka polega na tym, żeby klasy się między sobą nie żarły. A się żrą. Od rana słychać trzask łamiących się kości. To odgłos walki społecznej, rywalizacji, ścierania się ambicji – mówi Łagodziński.

Prawdziwa przemiana społeczna nie jest możliwa bez zmiany mentalności.Prof. Hanna Palska z Collegium Civitas twierdzi, że klasę średnią można zdefiniować wyłącznie przez jej etos. Kod kulturowy. A w Polsce nie ma jeszcze o tym mowy.

W zamkniętych osiedlach ludzie dopiero uczą się sobie mówić „dzień dobry”. W Miasteczku Wilanów w wewnętrznej sieci trwa wojna między rodzicami a właścicielami psów o prawo do podwórka. Musi upłynąć czas, zanim zmieni się nastawienie: „obcy mnie nie obchodzą”. I ludzie zaczną się zastanawiać, jak na jednym podwórku pogodzić dzieci i psy. Jeszcze potrwa, zanim sąsiedzi zaczną zmuszać innych sąsiadów do koszenia trawy w ogródku.

– W Polsce nie ma jeszcze mentalności middle class – mówi prof. Domański.

– I nie należy o niej mówić, dopóki ludzie uważający się za klasę średnią lub do niej aspirujący, wyrzucają śmiecie do lasu.

Tak szczęśliwi nie byliśmy od 20 lat. W grudniu 2007 roku w badaniach CBOS satysfakcję z życia zadeklarowało 36 proc. Polaków. Jeszcze 20 lat temu szczęśliwych było o połowę mniej. Teraz powody do zadowolenia (poza oczywistymi – dziećmi i rodziną) dają także praca i warunki materialne. Cztery piąte Polaków cieszy się z miejsca, w którym mieszka, prawie 60 proc. z przebiegu kariery zawodowej, a blisko 50 proc. z mieszkania i jego wyposażenia. Coś się zmieniło. Można powiedzieć: cieszymy się, bo mamy czym.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał