Prawo nieoczekiwanych

Rozmowa z Normanem Daviesem

Publikacja: 17.05.2008 00:33

Prawo nieoczekiwanych

Foto: Rzeczpospolita

RZ: Czy historię pocztową możemy traktować jako pomocniczą naukę historii?

Norman Davies:

Oczywiście. Żałuję, ze w moich latach studenckich była niedoceniana i zachęcano nas do zgłębiania archeologii, kartografii, muzeologii, jak również papirologii i numizmatyki, lekceważąc historię pocztową, która bynajmniej nie jest tożsama z filatelistyką. Poczta to pryzmat, przez który patrzeć można na historię. To niezwykle precyzyjne źródło wiedzy o czasach minionych. Każdy list, każda widokówka czy całostka nosi stempel pocztowy określający dzień nadania. Z kolei znaczek, którym opatrzona jest przesyłka, wskazuje na władzę polityczną, jaka sprawowała rządy na danym terenie. Z przesyłki takiej, jeśli zna się jej kontekst historyczno-geograficzny, można bardzo wiele odczytać.

Czego udało się panu dowiedzieć?

Przede wszystkim zwróciłem uwagę na jakże często źle opisywane przesyłki czy znaczki. Oczywiście kolekcjoner brytyjski nie będzie specjalnie wnikał, czy przypadkiem pocztówka na pozór niemiecka nie jest pocztówką polską. To jednak szerszy problem. Polscy filateliści, ale też liczni polscy historycy, przyzwyczaili się do niewątpliwie patriotycznej, jednak subiektywnej, a bywa że i tendencyjnej terminologii. Na okrągło używają terminów: „okupacja rosyjska”, „okupacja niemiecka” czy „okupacja austriacka”. Ale już w odniesieniu do Litwy Środkowej w latach 1920 – 1922 czy do Zaolzia w latach 1938 – 1939 nie zetknąłem się z określeniem „okupacja polska”.

Historia pocztowa nie może być w tej materii decydująca.

Naturalnie, na przykład już po wojnie poczta w Ciechocinku posługiwała się jeszcze przez jakiś czas stemplem z nazwą Kraju Warty – Wartheland. Niemniej, nie jest błahostką, by odnosząc się do czasów Habsburgów, nie rozróżniać prowincji Śląska Austriackiego, Galicji i Bukowiny – należących do Austrii w ramach Austro-Węgier – od Spiszu i Orawy w przeważającej mierze znajdujących się w granicach Węgier czy od austriackiej strefy okupacyjnej powstałej w byłym Królestwie Kongresowym, a istniejącej równolegle z sąsiednią strefą niemiecką. Ciekawe, że nazywaną Russisch Polen.

Skomplikowana jest historyczna nomenklatura ziem polskich...

W moich oczach pojęcie „ziemie polskie” jest trochę podejrzane, bo w różnym czasie było różnie definiowane, a i dominacja poszczególnych narodowości się zmieniała. Na zachodzie Polacy mieszkali razem z Niemcami, nawet w Wielkopolsce w połowie XIX wieku połowę mieszkańców stanowili Niemcy. I to wcale nie okupanci, ale ludzie żyjący tam od pokoleń. O czymś to zresztą świadczy, że najsłynniejszym synem Poznania był Hindenburg. Na wschodzie działo się podobnie. Polacy na Litwie nie znaleźli się nie wiadomo skąd, oni byli tam od wieków. Albo społeczeństwo żydowskie, które żyło na ziemiach polskich i które przechowało swą kulturę, religię i język przez setki lat.

Ziemie Zachodnie, do której to nazwy przywykliśmy w latach PRL, jak się okazuje – nie są historycznie czysto polskie, Kresy – też nie, Wielkopolska – jak słyszę – również może budzić wątpliwości. Gdzie są więc ziemie polskie? Co zostaje?

Bardzo mało. Może nie mam racji, ale okręg, w którym żył najwyższy procent Polaków czy ludzi mówiących w języku polskim, istniał w Cieszyńskiem. Nawet byłem tam niedawno, to Jablonkov (Jabłonków) w kraju ostrawskim, nad Olzą...

Ależ tam Polski niemal nigdy nie było.

Niecały rok, przy okazji przyłączenia Zaolzia w 1938 roku. Spis ludności austriackiej, ostatni, jaki przeprowadzono przed I wojną światową, wykazał, że na Zaolziu – to był Śląsk Austriacki – było procentowo więcej Polaków niż w Krakowie. Ale to dobre pytanie: gdzie są ziemie polskie? W Krakowie mieszkało wielu Niemców, ale to Kraków i Lwów w okresie autonomii galicyjskiej były twierdzami kultury polskiej, polskości, wtedy gdy w Wielkopolsce prowadzono ostrą politykę germanizacyjną, a Warszawa była rusyfikowana.

Czy pan jest filatelistą?

Nie bardzo. To znaczy jako chłopak odziedziczyłem zbiór znaczków po Normanie Daviesie Pierwszym, starszym bracie mojego ojca, który zginął w końcu I wojny światowej w wieku 19 lat. Zbierał znaczki, ale bardziej zwrócił moją uwagę album, w jakim się one znajdowały. Otóż były tam wydrukowane nazwy państw, a wśród nich wiele takich, których od dawna już nie ma, jak Austro-Węgry. Uprzedzę pana pytanie: Polski w tym albumie nie było.

Czy publikowane w przygotowywanej do druku pana „Od i Do. Najnowsze dzieje Polski według historii pocztowej” listy i pocztówki pochodzą z pańskiego prywatnego archiwum?

Takie też są, bo gdzie jeździłem po świecie, szperałem w antykwariatach i na pchlich targach, często nabywając jakieś interesujące mnie polonika. Nie uważam się jednak za kolekcjonera, bo kupowałem np. kartki pocztowe nie po to, by je mieć, lecz w jakiś sposób uzupełnić swą wiedzę. A na wieść, że pracuję nad pocztową historią Polski, zgłosili się natychmiast znajomi, przynosząc – do wykorzystania – swoją korespondencję rodzinną. Np. przyjaciółka mojej żony Teresa Halikowska-Smith, córka niedawno zmarłego znanego pediatry, przeglądając papiery rodzinne, znalazła kartkę z 1939 roku wysłaną do niego ze Lwowa przez matkę, która informowała go, że wyjechali z Brodów, bo od sąsiadów dowiedzieli się, że NKWD już ich szuka. Tymi sąsiadami byli rodzice mojej żony. A kartka ta pozwala ściśle określić, kiedy rozpoczęły się w Brodach deportacje.

Czy wśród tych przygotowywanych do druku listów znajduje się korespondencja znanych osób?

Tak, między innymi Romana Dmowskiego, Bolesława Bieruta czy generała Romana Abrahama, który dziękuje Tadeuszowi Puchalskiemu za przysłane mu zdjęcia Cmentarza Orląt we Lwowie i zebrane tam kasztany. Ale „Od i Do” nie będzie li tylko albumem patriotycznym. Poświęciłem cały podrozdział pocztowej propagandzie komunistycznej.

Gdy porównamy znaczki z Józefem Stalinem ze znaczkami z podobizną Jana Pawła II, jak na dłoni widać ewolucję, jaką tamten ustrój przeszedł w ciągu 45 lat.

Władze chętnie wykorzystywały filatelistykę w służbie propagandy, kładąc nacisk na lansowanie własnej, szczególnej wersji historii. Ale ta ewolucja, jaką przeszedł polski komunizm, nie była wcale tak oczywista. W końcu lat 70. pojawił się znaczek z Feliksem Dzierżyńskim.

Wiązało się to z 100. rocznicą urodzin „Krwawego Felka”, nawet dwa filmy o nim wtedy nakręcono.

To był jednak wyraźny sygnał polityczny, by naród nie zapomniał, kto tu rządzi. A zupełnie niewytłumaczalna jest emisja w 1979 r. znaczka z pomnikiem Franciszka Jóźwiaka, pseudonim Witold, stojącym przed szkołą milicyjną w Szczytnie. To on był twórcą PRL-owskich służb specjalnych. Nawiasem mówiąc, czy Franciszek Jóźwiak był mężem Heleny Wolińskiej?

Ponoć porzuciła dla niego pierwszego męża – Włodzimierza Brusa, do którego później powróciła. Ale czy przypadkiem pan jej nie zna?

Tak, była moją sąsiadką w Oksfordzie. A poznaliśmy się w dawnych czasach, gdy z jej synem grywałem w piłkę nożną, a ona jeszcze bardzo źle mówiła po angielsku. Kiedy zorientowała się, że rozumiem po polsku, była dla mnie bardzo miła, wręcz słodka. Dopiero później dowiedziałem się o procesie i wyroku na generała „Nila” i o tym, kim w Polsce była pani prokurator Helena Wolińska.

Pierwszy nasz znaczek miał nominał 10 kopiejek. Przekleństwo jakieś czy co?

No nie. Został wyemitowany w Królestwie Polskim w 1860 roku i w obiegu nie był zbyt długo, bo do 1864 r., kiedy to przyszedł kres Królestwa Kongresowego. Ukazał się w czasie, gdy margrabia Wielopolski próbował wygrać dla Polski większy margines autonomii. Pozostał, wśród innych, i taki ślad tych wysiłków: znaczek z owalną tarczą z białym orłem i dwujęzycznym napisem. Kiedy w 100. rocznicę edycji „Polski Jeden” – bo tak znaczek ten określają filateliści – Poczta Polska postanowiła go przypomnieć, pozbawiony został napisu w języku rosyjskim. PRL-owskie władze nie chciały przypominać o zależności Polski od Rosji.

Zadziwiająca jest ta delikatność, przyzna pan? W filatelistyce odbił się też spór z lat 60. między komunistycznymi władzami a Kościołem katolickim. Episkopat akcentował Millennium i 1000 lat, które minęły od Chrztu Polski, a władze kładły nacisk na państwo Mieszka I, który był spadkobiercą dynastii ustanowionej na długo przedtem, zanim książę przyszedł na świat. Ciekawie wpisały się w ten spór wznowione ostatnio książki Pawła Jasienicy z „Polską Piastów” na czele.

Komuniści faworyzowali Piastów ze względów czysto politycznych, ale to nie znaczy, że wszystkie książki wydawane w PRL pisane były na komunistyczną modłę. Jasienica był wrogiem tamtego systemu, pochodził z Litwy, był AK-owcem, słowem – elementem bardzo podejrzanym, a jednak cenzura nie bardzo wiedziała, co z nim począć. Oczywiście, że jego książki też cenzurowano.

Z wydaniem „Rzeczpospolitej Obojga Narodów” miał ogromne trudności.

A pisał z jednej strony rzeczy dla komunistów nie do przyjęcia, z drugiej zaś takie, które się mogły podobać. To dotyczy właśnie Piastów.

W obchody tysiąclecia państwa polskiego władze PRL włożyły ogromnie dużo wysiłku. Z dzieciństwa pamiętam wiece państowotwórcze i marszałka Spychalskiego przemawiającego, co było ciężkim przeżyciem dla słuchaczy. Ale, paradoksalnie, ta walka z Kościołem o przeszłość spowodowała rozbudzenie świadomości historycznej społeczeństwa.

Zadziałało prawo nieoczekiwanych konsekwencji. Propaganda robi swoje, przedstawia jakieś informacje, przekazuje pewną wiedzę, ale nie kontroluje skutków tych działań.

I nagle historia może się okazać groźna dla tych, którzy przy jej pomocy chcą realizować swoje cele.

Jedną z cech reżimów autorytarnych jest to, że starają się zmienić nie tylko teraźniejszość, ale i przeszłość. W Polsce się to nie udało. W Polsce zainteresowanie przeszłością było podsycane pod zaborami, później, w dwudziestoleciu, prowadzono bardzo patriotyczną politykę historyczną, komuniści stali więc na straconej pozycji. Choć, oczywiście, wyrządzili zła tyle, ile tylko mogli.

Wciąż nie mogę się nadziwić, jak w dwudziestoleciu potrafiono tak szybko scalić tyle różnych organizmów administracyjnych, narodowych, kulturowych w jedno państwo i w krótkim czasie, niezależnie od klęski wrześniowej, osiągnąć tak wiele.

To nie było nawet dwadzieścia lat. Zwyczajowo liczy się niepodległość Polski od 11 listopada 1918 roku, a w gruncie rzeczy powinniśmy mówić o 21 marca 1921 r., czyli dniu uchwalenia konstytucji. Zanim to nastąpiło, Polska musiała stoczyć dziewięć wojen.

Ile?

Dziewięć. Trzy powstania śląskie, powstanie wielkopolskie, wojnę polsko-ukraińską, polsko-czechosłowacką, polsko-litewską, polsko-sowiecką i kampanię dyneburską generała Rydza Śmigłego. II Rzeczpospolita powstała dzięki wielkiemu wysiłkowi, także zbrojnemu, tamtych pokoleń Polaków. Pozwolę sobie zwrócić uwagę na pomijaną raczej przez historyków polskich okoliczność, że w rozbudzaniu uczuć patriotycznych, pobudzaniu polskości pomogli Polakom... Niemcy. Pierwszy pochód trzeciomajowy w Warszawie od czasów Królestwa odbył się w 1916 roku. Niemcy oczywiście nie byli bezinteresowni, gdyż pozwalali na to, by osłabić imperium rosyjskie. Niemniej powstało wtedy szkolnictwo polskie, ba, wojsko polskie, które nazywało się Polnische Wehrmacht.

Historia każdego państwa jak rzeka ma swoje meandry. Ale jakąś politykę historyczną warto i trzeba prowadzić, nie zważając nawet na pańskie prawo nieoczekiwanych konsekwencji. I jak to robić tak dobrze, żeby nie... przedobrzyć.

Historia ma swój wymiar polityczny, czy tego chcemy czy nie chcemy. I każdy rząd, rzeczywiście, powinien prowadzić politykę historyczną. Bezdyskusyjne jest wypełnianie białych plam. Dla mnie było skandalem, że tak długo po 1989 roku czekać trzeba było na Muzeum Powstania Warszawskiego. Pamięta pan może 50. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego?

Niestety.

No właśnie. Tym bardziej pozytywnie odbierano obchody o dziesięć lat późniejsze, połączone z otwarciem Muzeum Powstania Warszawskiego. W ogóle ta nastawiona na sprawy historii najnowszej polityka poprzedniej ekipy rządzącej w Polsce była z wielu względów wskazana, w szczegółach jednak popełniono błędy czy gafy, jak ta z dziadkiem Tuska.

Ale teraz mamy też ważną, 65. rocznicę zbrodni popełnionej na Wołyniu przez Ukraińców. I trudno nie odnieść wrażenia, że ze względów politycznych, rocznica ta jest wyciszana.

To na pewno niedobrze. Nie można dokonywać selekcji ofiar. W swojej „Europie” zawarłem między innymi kapsułkę z hasłem „Buczacz”. W tym mieście też miały miejsce masowe mordy Polaków, ale o tym milczą książki, ograniczając się do Holokaustu, a przypomnę, że w Buczaczu urodził się sławny łowca hitlerowskich zbrodniarzy Simon Wiesenthal. Tyle że przed wojną mieszkali tam razem Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Wiesenthal miał jednak oczy otwarte tylko na żydowskie ofiary. Historyk winien pamiętać o wszystkich ofiarach, o wszystkich bohaterach, inaczej sprzeniewierza się prawdzie. W Krakowie widziałem ostatnio graffiti: „Katyń = Wołyń”, a to oznacza, że są ludzie, którzy mają pretensje o to, że dziś w Polsce, gdy tak wiele mówi się o Katyniu, milczy się na temat tej drugiej zbrodni.Pan mówi, że trzeba pamiętać o bohaterach obu stron, co począć jednak, gdy herosi UPA są w naszych oczach zbrodniarzami?

Ze stereotypami też trzeba walczyć, bo przecież UPA nie była formacją jedynie zbrodniczą, znajdowały się w niej różne odłamy, różni ludzie. Nie brakowało Ukraińców, którzy bronili Polaków. Zna pan Adolfa Juzwenkę?

Dyrektora Ossolineum? Miałem przyjemność go poznać.

To mój przyjaciel, który przeżył wojnę dzięki Ukraińcom. Był małym chłopcem, gdy uciekając przed tymi mordami, schronił się z rodzicami u rodziny ukraińskiej. To byli jacyś krewni matki Dolka, Ukrainki. Zapamiętał, jak siedzieli schowani za piecem, gdy w nocy zapukano do drzwi, pytając, czy w domu są Polacy. Gospodarze zaprzeczyli, ryzykując życie, bo gdyby się wydało, że ukrywają Polaków, zabito by jednych i drugich. A zatem ci Ukraińcy znaleźli się w takiej samej sytuacji, jak Polacy pomagający Żydom podczas okupacji hitlerowskiej.

Władze PRL – co świetnie pokazują znaczki z tego okresu – bardzo podkreślały polskość Ziem Zachodnich czy też Ziem Odzyskanych, a czy dziś mamy powody do niepokoju o ich przyszłość?

Niepokoje te były zasadne przed 1990 rokiem, ziemie te bowiem przyłączono do Polski bez formalnego ustanowienia granic na forum międzynarodowym. Jest wielką zasługą Jana Nowaka-Jeziorańskiego, że przekonał Amerykanów, by prezydent Bush Senior nie godził się na zjednoczenie Niemiec, zanim Niemcy nie uznają swojej wschodniej granicy – granicy z Polską. Bez tego aktu sprawa, istotnie, ciągnąć się mogła w nieskończoność.

Jest ważne dla nas – dla Niemców też – miasto: Wrocław. I od razu przypomina się Churchill, nie wiem, dlaczego ciągle cieszący się w Polsce dobrą opinią, który w Poczdamie powiedział, że Breslau znajdzie się w Polsce, ale po jego trupie.

Na szczęście wyjechał, a Rosjanie i Amerykanie szybko ustalili wytyczenie granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Ale Churchill nie był antypolski, np. bardzo popierał wypędzenie Niemców z Prus Wschodnich – z moralnego punktu widzenia wątpliwe, ale w konsekwencji dające Polsce Warmię i Mazury. Winston Churchill znany był jednak ze swych ekstremalnych pociągnięć. W stosunku do Polski on się obawiał, podobnie jak Lloyd George, że jak dostaniecie za duże terytorium, nie będziecie w stanie go utrzymać i to stanie się przyczyną następnej wojny. A Breslau zapamiętał sprzed I wojny światowej, gdy był tam jako obserwator na manewrach armii niemieckiej. Zobaczył to miasto w szczycie swojej potężnej niemieckości i takim też je zapamiętał. A we Wrocławiu, dokąd 9 maja 1945 roku przybyła polska delegacja rządowa, przez pewien czas rządziło dwóch burmistrzów: sprawujący władzę w imieniu Polaków i drugi, reprezentujący w myśl porozumienia z Armią Czerwoną pozostałych w mieście Niemców.

Panie profesorze, pocztowa historia zbliża się – jak można sądzić – do końca. Podobny album jak „Od i Do” za kilka dziesięcioleci trudno będzie sobie wyobrazić. Bo i co zamieściliby w nim autorzy? Mejle?

To jest duży problem. Po mnie zostanie jakieś archiwum, z którego można będzie się dowiedzieć, co robiłem, nad czym pracowałem, jak wyglądały moje rękopisy, co w nich zmieniałem itd. W nowym, elektronicznym świecie będzie to już niemożliwe albo możliwe w stopniu ograniczonym, do czego dojdą nowe problemy, choćby z zabezpieczaniem baz danych. W istocie to jednak problemy techniczne, najgorzej wygląda przyszłość historii jako nauki. Usunięcie przeszłości w niepamięć jest dziś łatwiejsze niż kiedyś. Nowoczesny świat jest bardzo ahistoryczny.

Czy należy się obawiać, że współcześni Polacy, gdyby znaleźli się w sytuacji swoich przodków, nie pielęgnowaliby narodowych tradycji?

Tego nie wiem, ale w Wielkiej Brytanii historia przestała być w szkołach przedmiotem obowiązkowym. Nie w całej Wielkiej Brytanii, bo w Szkocji i Walii pozostała. Ale w Anglii już nie, a ta postępuje przecież w ślad za Ameryką, gdzie ważne są nowe technologie, a nie nauki społeczne. I to jest poważna sprawa.

RZ: Czy historię pocztową możemy traktować jako pomocniczą naukę historii?

Norman Davies:

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy