Dwie Polski, obie ułomne

Autorzy, którzy z przenikliwością poddają dogłębnej wiwisekcji wrogie sobie środowiska, wolą nie opisywać tej części Polski, po której sami się poruszają. W ten sposób powstają, co najwyżej, „pół-Przedwiośnia” - pisze Rafał A. Ziemkiewicz

Publikacja: 06.09.2008 02:48

Dwie Polski, obie ułomne

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek Mirosław Owczarek

Przyjrzyjmy się dwóm polskim powieściom współczesnym, z których każda uzyskała spory rozgłos i uznanie po swojej, jeśli tak można to ująć, stronie dyskursu publicznego. Różni je prawie wszystko, łączy jedno tylko, ale niezwykle znamienne podobieństwo. Pierwszą jest „Cały czas” Janusza Andermana, drugą „Dolina nicości” Bronisława Wildsteina.

Wydany wcześniej „Cały czas” pokazuje schyłkowy Peerel i początki wolnej Polski oczyma konformisty i oszusta, który dzięki skradzionej zmarłemu powieści uchodzi za wybitnego literata, a dzięki splotowi wydarzeń i własnemu sprytowi za prześladowanego opozycjonistę, milczącego nie z braku talentu i pomysłów, ale w geście fundamentalnego sprzeciwu. Owa kreatura w schyłkowym „realnym socjalizmie” prosperuje, ale zmiana ustroju i wolny rynek szybko sprowadzają ją na należne jej miejsce. Pozbawiony możliwości dalszego udawania literat stara się bez większych sukcesów o chałtury w gazetach i kolorowych pismach, próbuje wieszać przy partiach politycznych, obojętne mu, z lewicy czy z prawicy, w końcu żyć z kobiet; gdy ginie w wypadku samochodowym, świat nie ponosi z tego tytułu żadnej straty. Powieść zrecenzował w tonie entuzjastycznym na łamach swej gazety Adam Michnik, co automatycznie pociągnęło za sobą pochwały na niższych szczeblach hierarchii salonu; powstaje też na jej podstawie film.

W opublikowanej niedawno „Dolinie nicości” współczesna Polska jawi się, wręcz przeciwnie, jako kraj, w którym łajdactwo jest wręcz ustrojową zasadą, kraj przypominający „bananowe republiki”, trzymany pod butem oligarchów, ogłupiany przez zawodowych kłamców z mediów i sprzedajnych intelektualistów. Bohater, były opozycjonista, także dziś walczący o prawdę i przyzwoitość, nie ma szans w starciu z gangsterami sprawującymi władzę nie tylko nad państwem, ale także nad umysłami wątłych i sprzedajnych elit; ponosi klęskę, której dobitnym i ostatecznym znakiem jest propozycja, by i on, w zamian za ochłapy z pańskich stołów, podporządkował się zasadom rządzącym Polską i uznał obowiązującą hierarchię.

Jego wybór – można domniemywać, że wylądowawszy na prowincji, wśród prostych, wierzących w ideały Polaków, będzie kontynuować swą walkę – jest tylko dochowaniem wierności samemu sobie, Polski nie zmieni. Powieść powitana została w kręgach konserwatywnych entuzjastycznie, wciąż pozostaje na listach bestsellerów, obszerny i bardzo pochlebny esej opublikował o niej między innymi milczący od dawna Tomasz Burek.

Dwie wizje Polski, krańcowo odmienne, akceptowane przez odmienne kręgi czytelnicze. A jednak, jako się rzekło, łączy je jedno podobieństwo. Próbujący się rozpaczliwie utrzymać na powierzchni bohater Andermana antyszambruje w siedzibie partii postkomunistycznej, u ludowców i u narodowych katolików. Innych partii w III RP w wersji Andermana nie ma. Zachodzi też do rozmaitych redakcji, ale nie ma wśród nich takiej, która przypominałaby „Gazetę Wyborczą”. Ta w Polsce „Całego czasu” nie istnieje, podobnie jak nie istnieje w niej Adam Michnik i jego salon.

Choć bohater Andermana nigdy nie został zdemaskowany jako oszust, a więc nadal mógłby powoływać się na swój status opozycyjnego pisarza, nie przychodzi mu do głowy zaczepić się w jakimś medium płacącym za łatwe przecież w produkcji filipiki przeciwko katolickiemu ciemnogrodowi, szalonym dekomunizatorom etc. – choć tu właśnie autor dysponuje odpowiednim dla takiego poprowadzenia fabuły doświadczeniem.

Salon, który u Andermana nie istnieje w ogóle, u Wildsteina wypełnia z kolei całą Polskę od brzega do brzega. Bohater, który ośmielił się przeciwstawić nikczemnemu patronowi i ideologowi postkomunizmu, w którym czytelnik bez trudu dopatrzy się rysów Adama Michnika, jest w swej walce całkowicie i rozpaczliwie osamotniony; nawet w Kościele niekwestionowana władza należy do posługujących się modernistycznym bełkotem byłych kapusiów SB.

W Polsce opisanej przez Wildsteina nie istnieje żadne środowisko, partia ani gazeta, która opowiadałaby się za lustracją i dekomunizacją. Nie ma żadnych braci Kaczorkiewiczów, niechby nawet zepchniętych do głębokiej opozycji; kościelni moderniści nie muszą się obawiać żadnego księdza Grzybowskiego z jego wpływowym wśród wiernych Radiem Alleluja-i-do-przodu. I w ogóle nie ma w tej Polsce żadnego innego, poza głównym bohaterem, krytyka panującego stanu rzeczy, czy to wśród polityków, czy wśród ludzi mediów.

A przecież napisał tę powieść człowiek, który nie tylko udostępnił dziennikarzom katalog zarejestrowanych przez SB współpracowników i kandydatów na współpracowników, i miał z tego powodu określone, powiedzmy eufemistycznie, przykrości, ale także był przez pewien czas, z nominacji prawicy, szefem publicznej telewizji, wciąż najbardziej wpływowego medium w naszym kraju.

Co sprawia, że autorzy, którzy z przenikliwością i pasją gotowi są poddawać miażdżącej krytyce i dogłębnej wiwisekcji środowiska wrogie tym, w których się obracają, tej części Polski, po której sami się poruszają, wolą nie opisywać? Że nawet tego nie próbują, choć przecież muszą sobie zdawać sprawę, że to zaniechanie w znacznym stopniu niweczy ambicję realistycznego opisu polskiej rzeczywistości?

Janusz Anderman jest marnym publicystą i komentatorem, ale prozaikiem nadspodziewanie rzetelnym, musiał więc zdawać sobie sprawę, że wprowadzając do swej powieści Adama Michnika takiego, jak go w salonie opisywać wyłącznie wolno – świętego bez skazy, zawsze reprezentującego słuszność i dobro, w przeciwieństwie do jego z zasady niesłusznych i nikczemnych krytyków – po prostu by swą powieść zarżnął i sprowadził do roli prymitywnego panegiryku. Z kolei umieszczając w niej portret choć odrobinę realistyczny, naraziłby się nie tylko swojemu naczelnemu, ale także czytelnikom.

Przypadek Wildsteina jest jeszcze ciekawszy, bo o ile Andermana można uznać za pieszczocha „Gazety Wyborczej”, w której ma od lat ciepłe gniazdko, o tyle autor „Doliny nicości” miałby raczej powody do wzięcia powieściowego odwetu na PiS. I nie myślę tu nawet o osobistym doświadczeniu – usunięciu go z TVP za, jak to wyjaśnił partyjny lider, niezrozumienie faktu, że „są pewne polityczne konieczności”. Chodzi mi raczej o powszechne w środowisku konserwatywnych i antykomunistycznych publicystów rozczarowanie rządami Kaczyńskich, awansowaniem na wysokie stanowiska osobników z „listy Rokity”, skutecznym zniszczeniem prezydenckimi poprawkami ustawy lustracyjnej i pozostawieniem bez zmian strukturalnych podstaw państwa kolesiów. Gdyby Wildstein zechciał wprowadzić do swej historii klony polityków głoszących hasła IV RP, stałaby się ona przez to jeszcze bardziej ponura i pesymistyczna, gdyż nie ma wątpliwości, że także z tej strony jego bohater skutecznej pomocy by się nie doczekał.

Dlaczego więc? Odrzucam wyjaśnienie najprostsze: chęć przypodobania się dysponentom mediów, których życzliwość dobrze robi kampaniom promocyjnym. Odpowiedzi szukałbym raczej w wyczuciu, podświadomym zapewne, „zamówienia społecznego”. Mało który pisarz gotów jest iść pod prąd oczekiwaniom czytelników, a nie jest żadnym odkryciem, że czytelnik, do którego można adresować tego rodzaju powieść, oczekuje bardzo zdecydowanego opowiedzenia się po słusznej stronie.

Tu dotykamy sedna choroby, która toczy nasze i bez tego słabe intelektualnie elity. Zaczęło się od anatemy, którą salon „ludzi rozumnych” rzucił na motłoch niepojmujący historycznych i politycznych konieczności ustrojowej transformacji i niedorastający moralnie do poziomu jej liderów. Po pewnym czasie przyszła reakcja, siły „motłochu” zdołały zorganizować swoje antysalony i na odmówienie im prawa do posiadania jakichkolwiek uczciwych racji zareagowały analogiczną anatemą skierowaną w przeciwną stronę.

Na wojnie nie wolno krytykować swoich, choćby się widziało po swojej stronie frontu bałagan, głupotę i niekompetencję dowódców czy cwaniactwo żołnierzy

W rezultacie polska debata publiczna przypomina centryfugę – ktokolwiek w nią wpadnie, natychmiast musi zostać wyrzucony na jedną albo drugą stronę i jednoznacznie przyszeregowany. Jest się albo „moherem”, albo człowiekiem układu; albo członkiem czarnej sotni, albo agentem „wiadomych ośrodków”; POpaprańcem lub PiSiorem.

Czy to u czołowych publicystów, czy u mrowia internetowych mędrków, pierwszą i najpilniejszą potrzebą w reakcji na jakąkolwiek wypowiedź, zdarzenie, utwór jest ustalenie, z jakich pozycji on wynika. Czy autor jest za nami, czy za nimi, za Platformą, czy za PiS, czy należy do tej lepszej, mądrzejszej, bardziej europejskiej części społeczeństwa, czy też do ludzi „starszych, gorzej wykształconych i z małych ośrodków”. Wystarczy to ustalić i już wiadomo, czy mamy do czynienia z głęboką mądrością, czy z odrażającą bzdurą.

Ten podział jest wyznaczany tym bardziej histerycznie, im mniej ma sensu. Nie wynika on tylko z umiejętnego szczucia politycznych macherów. Owo szczucie trafiło na autentyczną, głęboką potrzebę polskiego inteligenta. Święta wojna, po pierwsze, zwalnia go od myślenia, a to bardzo ważne, gdyż myślenie zawsze szło mu ciężko i sprawiało przykrość; na wojnie zaś wystarczy słuchać przywódców, trzymać miejsce w szyku i krzyczeć „hurra”. Po drugie, po latach stania kantem Polak nie potrafi już żyć inaczej niż przeciwko komuś. Jeśli uda nam się osiągnąć jakiś historyczny sukces, natychmiast bierzemy się za łby między sobą, z furią i nienawiścią, aż zdołamy wszystko zaprzepaścić. Jest to historyczna prawidłowość ciągnąca się od czasu nieszczęsnego rokoszu Lubomirskiego i bitwy pod Mątwami, kiedy to wygnawszy z kraju po ciężkiej i krwawej wojnie Szweda, ci, którzy tego dokonali, powyrzynali się nawzajem z jakiegoś błahego powodu.

Proza realistyczna jest tylko jedną z licznych ofiar tego stanu rzeczy, ale tą akurat, której żałosny stan jest dla mnie szczególnie bolesny. Pusty śmiech mnie ogarnia, gdy czytam ponawiane od czasu do czasu utyskiwania, że po kilkunastu latach niepodległości wciąż nie mamy nowego „Przedwiośnia”.

A jakże niby moglibyśmy je mieć, skoro autor, który by się kusił na taką pracę, wie doskonale, że musi się opowiedzieć, musi zaprząc do wojennej machiny po jednej ze stron i tak, jak to opisał Herbert w jednym ze swych studiów na temat realizmu, popchnąć paluchem odpowiednią szalę u wagi, aby czytelnik nie miał przypadkiem cienia wątpliwości, gdzie jest słuszność. Przecież trwa wojna, i to święta. A na wojnie nie wolno krytykować swoich, choćby się widziało po własnej stronie frontu nie wiem jaki bałagan, głupotę i niekompetencję dowódców czy cwaniactwo żołnierzy. Na wojnie trzeba walić w werbel. Na refleksję przyjdzie czas po zwycięstwie. Tylko że ono nigdy nie przyjdzie, bo, jak uczy doświadczenie, polsko-polskie wojenki nigdy się nie kończą. To znaczy, kończy je dopiero przyjście kolejnego okupanta. Wtedy Polacy wreszcie mają wspólnego wroga. I tym bardziej oczekują od swych pisarzy walenia w bębny i dęcia w surmy. W takiej sytuacji kwitną tylko grafomani, czyli dostawcy literatury na poziomie wierszy nadsyłanych przez przejętych czytelników do „Naszego Dziennika”. Pisarz o nieco większych ambicjach instynktownie ucieka w zamknięty świat intymnych doznań, w historię, magię czy w modny wśród literackiej młódzi „postimprezjonizm”, czyli dzieła ze śmiertelną powagą celebrujące generacyjne wspomnienia, kto ile na imprezie wypił i jak potem pawia rzucał.

W najlepszym wypadku, jak pisarze wspomniani na wstępie, tworzy „pół-Przedwiośnie”. Satyrę jednej Polski na drugą , na wszelki wypadek nie tykając w ogóle tej części, do której sam się poczuwa. Na wzór polityków, którzy narobiwszy w Sejmie wiochy, przepraszają wylewnie za karygodne zachowanie przeciwników.

Istnieje oczywiście teoretyczna możliwość, że poza gorliwymi, a więc krzykliwymi, uczestnikami świętej wojny jest też w Polsce czytająca publiczność normalna. Normalna, a więc z zasady trudna do zauważenia, chyba że ktoś podejmie ryzyko wyjścia jej naprzeciw. Na razie nikt tego nie zrobił. Na razie na wielki realizm w polskiej literaturze liczyć nie możemy; na mały też zresztą nie, chyba że taki naprawdę bardzo malutki. Na razie mamy tylko literaturę walczącą. A nawet gorzej – warczącą.

Przyjrzyjmy się dwóm polskim powieściom współczesnym, z których każda uzyskała spory rozgłos i uznanie po swojej, jeśli tak można to ująć, stronie dyskursu publicznego. Różni je prawie wszystko, łączy jedno tylko, ale niezwykle znamienne podobieństwo. Pierwszą jest „Cały czas” Janusza Andermana, drugą „Dolina nicości” Bronisława Wildsteina.

Wydany wcześniej „Cały czas” pokazuje schyłkowy Peerel i początki wolnej Polski oczyma konformisty i oszusta, który dzięki skradzionej zmarłemu powieści uchodzi za wybitnego literata, a dzięki splotowi wydarzeń i własnemu sprytowi za prześladowanego opozycjonistę, milczącego nie z braku talentu i pomysłów, ale w geście fundamentalnego sprzeciwu. Owa kreatura w schyłkowym „realnym socjalizmie” prosperuje, ale zmiana ustroju i wolny rynek szybko sprowadzają ją na należne jej miejsce. Pozbawiony możliwości dalszego udawania literat stara się bez większych sukcesów o chałtury w gazetach i kolorowych pismach, próbuje wieszać przy partiach politycznych, obojętne mu, z lewicy czy z prawicy, w końcu żyć z kobiet; gdy ginie w wypadku samochodowym, świat nie ponosi z tego tytułu żadnej straty. Powieść zrecenzował w tonie entuzjastycznym na łamach swej gazety Adam Michnik, co automatycznie pociągnęło za sobą pochwały na niższych szczeblach hierarchii salonu; powstaje też na jej podstawie film.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy