W środowy wieczór Matthew Scully mógł się czuć naprawdę dumny. Cała Ameryka słuchała jego słów, a republikanie, do których sam z wielką żarliwością się zalicza, czuli, że w ich dogorywającą partię wstępuje nowy duch.
– Przez jeden sezon utalentowany mówca może inspirować słowami. Przez całe życie John McCain inspiruje nas swymi czynami – przekonywał Scully w drugim dniu konwencji, a delegaci z uznaniem kiwali głowami. Jego słowa przesuwały się na teleprompterze – sprytnej maszynie, której działania widz może jedynie się domyślać – przed oczami Sarah Palin. Ameryka nie zna Matthew Scully’ego, głównego autora przemówienia wygłoszonego przez kandydatkę do wiceprezydentury.
Ale wśród zachwytów nad pierwszym poważnym wystąpieniem pani Palin przed szerszą amerykańską publicznością jeden fakt umknął komentatorom: Ameryka w gruncie rzeczy wciąż wie o pani gubernator niewiele więcej niż o Matthew Scullym.
Jeszcze dziesięć dni temu słyszeli o niej tylko mieszkańcy Alaski i wąskie grono speców od polityki. Dziś jej nazwisko wymienia się częściej niż magiczne „Obama”. „Czy ona jest tą, na którą czekaliśmy?”, pyta na okładce najnowszego numeru prawicowy tygodnik „Weekly Standard”, trawestując słynne, niemal biblijne w stylu, zdanie Obamy: „To my jesteśmy tymi, na których czekaliśmy”.
Jeszcze niewiele ponad tydzień temu, gdy John McCain zaszokował media i politologów swym wyborem, wielu zadawało sobie dramatyczne pytanie: czy staruszek z Arizony oszalał? Z każdym mijającym dniem stawało się jednak jasne, że decyzja 72-letniego weterana znakomicie wpisuje się w pokrętną logikę tej dziwnej kampanii, w której obowiązują dwa słowa klucze: „zmiana” i „doświadczenie”. Oraz dwa podstawowe instrumenty: obraz i słowo.