Ponad 100 spotkań z ludźmi SB. To chyba wykracza poza ramy normalnych spotkań.
Na pewno nie było ich 100. Ta liczba to duża przesada. Z powodu tych spotkań nie mam żadnych wyrzutów sumienia.
W Kościele ewangelickim działa komisja historyczna, której celem jest wyjaśnienie trudnych spraw z czasów komunistycznych.
Czy został ksiądz poproszony o wyjaśnienia?
Tak. W tej chwili jestem w trakcie ich pisania. Od razu zaznaczę, że to ja powołałem tę komisję i na początku stałem na jej czele. Zrezygnowałem z przewodniczenia, kiedy okazało się, że w IPN są obszerne materiały zgromadzone na mój temat.
Pojawią się zapewne wnioski, by podał się ksiądz biskup do dymisji.
Nie słyszałem dotychczas o takich pomysłach. Zastanawiam się, z jakiego powodu ktoś miałby taki wniosek złożyć. Przecież nikogo nie skrzywdziłem, a z pewnością nie zaszkodziłem w niczym Kościołowi.
—rozmawiał Cezary Gmyz
O sprawie TW „Janusza” mówi niewiele. Przyznaje, że dokumenty były sporządzane jego ręką.
– Zarejestrowałem księdza Jaguckiego jako tajnego współpracownika bez jego wiedzy – mówi. Przyznaje jednak, że się z nim spotykał, a informacje, jakie od niego uzyskiwał, były wykorzystywane przez SB. – Spotykaliśmy się na stopie towarzyskiej. Giżycko to nieduże miasto. Wszyscy, którzy w mieście coś znaczą, znali się. Ceniłem go, bo był inteligentny i miły – mówi. Twierdzi jednak, że tych spotkań nie było kilkadziesiąt. – Widzieliśmy się może kilkanaście razy – mówi. Utrzymuje też, że pozostali oficerowie wymienieni jako prowadzący TW „Janusza” w ogóle go nie znali. Nie zgadza się to z tym, co mówi sam biskup Jagucki, który potwierdził w rozmowie z „Rz”, że spotykał się jeszcze z jedynym oficerem z Suwałk.
Skrzekut mówi, że nie pamięta, kiedy ostatni raz widział księdza Jaguckiego. – Kontakty się urwały, chyba kiedy wyjechałem za granicę na Bliski Wschód. Po moim powrocie już chyba się nie spotykaliśmy – mówi.Dr hab. Antoni Dudek, doradca prezesa IPN, mówi, że nie dziwią go zaprzeczenia pułkownika SB. – W służbie obowiązywała zasada ochrony źródeł informacji. To, że ktoś dziś twierdzi, iż rejestrował kogoś bez jego wiedzy, o niczym nie świadczy. Każdy, kto obserwował procesy lustracyjne, mógł się przekonać, że dawni oficerowie prowadzący zazwyczaj zaprzeczali, że ktoś był ich agentem. Wypadki, że ktoś potwierdzał, że zwerbował konkretnego agenta, były raczej wyjątkiem od reguły. Sądy jednak na ogół zaprzeczeniom o werbunku nie dawały wiary – mówi Dudek. Dodaje, że między oficerami a prowadzącymi często wytwarzała się zażyłość. – Ich znajomość często trwała latami. Nawiązywała się więź i to ma swoje konsekwencje – mówi.