Vive le Lance, nieczuły dobroczyńca

Wytrzymał bez roweru trzy lata, emerytura nie jest dla takich jak on. Lance Armstrong znów chce się ścigać, nie wiadomo tylko w jakiej roli: seryjnego zwycięzcy Tour de France, apostoła walki z rakiem, znudzonego milionera, przyszłego polityka? Wiele osób mu tego powrotu nie daruje

Aktualizacja: 04.10.2008 01:07 Publikacja: 03.10.2008 20:44

Lance Armstrong w 2005 r.

Lance Armstrong w 2005 r.

Foto: AFP

Od kiedy żółtą koszulkę z lycry zamienił na najlepsze garnitury, nie oglądał się za siebie. Wciągnęło go nowe życie. Kogo by nie wciągnęło: rauty z głowami państw, szaleństwa z gwiazdami Hollywood, wygłupy w najsłynniejszych telewizyjnych show Ameryki, odczyty w Kongresie. Romansował z aktorkami i piosenkarkami, z Sheryl Crow nawet się zaręczył, ale na krótko. Odkrywał świat bez treningów, zakwasów w mięśniach i diet. Świat, w którym miał tylko dwa zobowiązania: wobec swoich sponsorów i wobec tych, którym dał nadzieję w walce z rakiem.

Jego znajomi mówią, że każda rozmowa z Lance’em wcześniej czy później zatrzyma się przy raku. Tak jest od 1996 roku. Miał wtedy 25 lat, jeden tytuł mistrza świata w kolarstwie i pierwsze porsche w garażu, kiedy dowiedział się, że nowotwór jądra zaatakował już mózg, a w płucach są guzy wielkości piłek golfowych. Pokonał raka dwiema operacjami i czterema seriami chemoterapii. „Choroba to najlepsze, co mogło mi się przytrafić. Stała się lekarstwem – wyleczyła mnie z lenistwa. Wcześniej byłem świetnie opłacanym próżniakiem” – wspomina. Tak odkrył swoją misję. Sprzymierzał się z każdym, kto mógł w niej pomóc. Założył fundację imienia Lance’a Armstronga, zebrał dla niej już ponad ćwierć miliarda dolarów. Razem z Nike, swoim głównym sponsorem, stworzył hasło „LiveStrong”.Opaski z tym logo na rękę, żółte jak koszulka lidera, stały się jednym z najbardziej rozpoznawalnych symboli charytatywnych. Każda sprzedana opaska to jeden dolar na konto fundacji. Sprzedano już 60 milionów.

Wielu chorych traktuje Armstronga jak świętego. Chcą go dotknąć, zamienić z nim słowo, piszą listy. Lance odpowiada na wszystkie. Nie zawsze odpisuje, czasem nagrywa krótki filmik z pozdrowieniami i wysyła e-mailem. Wie, że ma do spłacenia jakiś dług.

[srodtytul]Niebieskie sztylety [/srodtytul]

Wobec kolarstwa nie czuł żadnych zobowiązań. Od kiedy trzy lata temu ogłosił, że kończy karierę, niechętnie siadał na rower. Wolał siłownię i jogging, najlepiej w towarzystwie swojego druha z Hollywood Matthew McConaugheya. Przebiegł też maratony w Bostonie i Nowym Jorku, promując swoją fundację. Tym większym zaskoczeniem była decyzja o powrocie do ścigania.

Zostawiał kolarstwo w 2005 r. bez żalu, być może dlatego, że nigdy nie uważał innych zawodników za godne siebie towarzystwo. Tak też ich traktował. Nawet koledzy z drużyny się go bali. Był samcem alfa peletonu, aroganckim, nieznoszącym konkurencji, egzekwującym władzę grubym słowem i groźbą. Niewielu kolarzy wytrzymywało spojrzenie Amerykanina. Jego oczy nazywano kobaltowoniebieskimi sztyletami.

Czuł się lepszy. Do innych kolarzy nie przyjeżdżał Robin Williams, by rozśmieszyć ich, zanim ruszą na kolejny etap. Prezydent Bush nie proponował im przejażdżki rowerem górskim. Nie dzwonił do nich Bono, Kevin Costner nie zapraszał do swojej posiadłości w Santa Barbara. Nie fotografowała ich Annie Leibovitz, nie publikowali jednej autobiografii za drugą, nie zarabiali ponad 25 milionów dolarów rocznie. A przede wszystkim – nie wygrywali rok po roku Tour de France. Najtrudniejszego wyścigu świata, kolarskiego piekła, rozciągniętego na trzy tygodnie i ponad 3,5 tysiąca kilometrów. Przed Armstrongiem nikomu nie udało się zwyciężyć w TdF więcej niż pięciokrotnie. On, ocaleniec z walki z rakiem, zrobił to siedem razy. Nieprzerwanie od 1999 do 2005.

[srodtytul]Pod rękę z prezydentami[/srodtytul]

Amerykanie nie znają się na kolarstwie, ale kochają takich zwycięzców. Na jednej z głównych ulic jego rodzinnego Austin ktoś już po jednym z pierwszych triumfów wymalował żółtą farbą napis: „Vive le Lance!”. Armstrong przestał być tylko człowiekiem, który potrafi kręcić pedałami szybciej niż inni. Polityka, show-biznes, sponsorzy – wszyscy chcieli go mieć dla siebie, a on zawsze czuł, że życie sportowca to dla niego za mało.

W jednej ze swoich autobiografii pisał, że marzy mu się praca w dyplomacji i jest tylko jeden problem: publiczne wystąpienia są dla niego trudniejsze niż najtrudniejsze etapy Tour de France. To już chyba nieaktualne, miał czas się przyzwyczaić i nabrać wprawy. Zna wszystkich żyjących prezydentów USA, bywał ich gościem. W garniturze mu do twarzy. Tylko czasami, gdy zapomni o wyjęciu rąk z kieszeni, wychodzi z niego chłopak z Teksasu, który lubi szybkie życie, a konwenanse trochę mniej. Ale jak wiadomo od ośmiu lat, to akurat nie jest przeszkoda na drodze do Białego Domu. Armstrong mierzy niżej. Zapytany, czy chce startować w wyborach gubernatora Teksasu w 2010 r., poprawił dziennikarza: „W 2014 r. Jest taka możliwość”. Dyplomacja też może wchodzić w grę, zwłaszcza z jego talentem do języków. Mówi po francusku, hiszpańsku, trochę po flamandzku.

To jednak dalsza przyszłość. Swoje najbliższe plany Lance ogłosił dziesięć dni temu, przemawiając ze sceny ustawionej w hotelu Sheraton na Manhattanie. Na mównicę wprowadził go Bill Clinton. Na widowni siedzieli liderzy polityki, biznesu, nauki, kultury, przywódcy religijni. Bono, Muhammad Ali, Al Gore, Bush senior i wielu innych. Zaczynało się właśnie trzydniowe posiedzenie The Clinton Global Initiative, czwarta już edycja forum stworzonego przez byłego prezydenta.

[srodtytul]Rower z przesłaniem [/srodtytul]

Clinton wygłosił wstęp i zanim jeszcze zgromadzeni zaczęli radzić nad wyzwaniami cywilizacyjnymi, globalnym ociepleniem, skutkami kryzysu finansowego itd., głos zabrał Armstrong. Opowiedział o tym, jak jego fundacja pomaga w walce z rakiem i jak wiele jeszcze jest w tej sprawie do zrobienia. Rzucał liczbami. – 22 tysiące osób umiera codziennie na raka. Możemy ocalić jedną trzecią za pomocą metod, które już znamy – mówił. I ogłosił, że przede wszystkim po to wraca do kolarstwa.

O tym, że wróci, było wiadomo już dwa tygodnie wcześniej. Zdradził swój zamiar w wywiadzie dla „Vanity Fair” i zaprosił na konferencję u Clintona. Ale dwa szczegóły powrotu wyciekły przed konferencją. Premier Południowej Australii ogłosił, że to właśnie u niego, w styczniowym Tour Down Under, Armstrong wystartuje pierwszy raz. A szef kazachskiego związku kolarskiego ujawnił, że Amerykanin będzie się ścigał w barwach grupy Astana, finansowanej przez państwowe firmy z Kazachstanu. Tam pracuje dziś Johan Bruyneel, dyrektor sportowy, pod którego ręką Lance wygrywał Tour de France. Samemu kolarzowi zostało już tylko zdradzenie najważniejszego szczegółu: po co to wszystko?

- Jazda rowerem to dla mnie najlepszy sposób, by zwrócić uwagę na przesłanie Live Strong. Nie obiecam, że wygram po raz ósmy Tour de France, ale gwarantuję, że moja opowieść o walce z rakiem dotrze w różne zakątki świata – opowiadał gościom Clintona. Powrót do kolarstwa – na rok, a może dwa – to oś zaczynającej się właśnie kampanii Live Strong Global Awareness. Armstrong chce z nią objechać świat, od Australii po Paryż. Tam, za metą wyścigu, który kiedyś był jego królestwem, planuje zorganizować szczyt poświęcony walce z rakiem. Z udziałem byłych i obecnych głów państw oraz tłumu celebrities.

[srodtytul]Nie umrzeć, nie przegrać[/srodtytul]

Nie chce od grupy Astana pensji ani premii. Będzie jeździć za darmo, potrzebne było mu tylko miejsce w którymś zespole, i kolarze którzy będą gotowi na niego pracować. Wszystko, co zarobi dzięki powrotowi, przekaże fundacji. Premier Południowej Australii żeby wygrać rywalizację z Chińczykami i Rosjanami o zorganizowanie u siebie powrotu Armstronga, musiał zobowiązać się do przeznaczenia konkretnej kwoty na walkę z czerniakiem.

Operacja „Powrót” już się zaczęła. Triatlonista Peter Park pracuje nad siłą i kondycją Armstronga. Wieloletni trener Lance’a Chris Carmichael rozpisał plan przygotowań. Kolarz kupił apartament w Aspen, by mieć się gdzie zatrzymywać podczas treningów wysokogórskich. Na co dzień będzie trenował w Austin i latał do Aspen swoim prywatnym samolotem. Jest już wynajęta ekipa filmowców, którzy nakręcą dokument o powrocie.

Podobno olśniło go, gdy oglądał transmisję tegorocznego Tour de France. Przypomniał sobie ten ból i zatęsknił. – Lubię cierpieć – uśmiecha się. Wystartował potem w wyścigu rowerów górskich na 100 mil, zajął drugie miejsce, przekonał się, że ciało nadal go słucha. Czy na tyle, by walczyć o wygraną w Paryżu w wieku 38 lat?

Armstrong przekonuje, że nie chodzi o zwycięstwo, ale przecież to on mówił kiedyś: – Gdy byłem chory, nie chciałem umrzeć. Gdy się ścigam, nie chcę przegrać. Umrzeć i przegrać to to samo. Jazda za grupą, gdy zwykłeś ją prowadzić, jest upokarzająca. Przyznaje, że ma fobię porażek.

[srodtytul]Kłopotliwy gość[/srodtytul]

Przed powrotem zapytał o zdanie dwie najważniejsze kobiety swojego życia, matkę i byłą żonę. Obie powiedziały: tak. Linda Armstrong Kelly urodziła go jako siedemnastolatka i wychowywała sama, dopiero potem wyszła za pana Armstronga, ale Lance wspomina przybranego ojca niechętnie. Bił jego i matkę.

Żonę Kristin poznał w 1997 roku, gdy kończył chemoterapię. Była pracownicą agencji reklamowej, która miała pomóc w promowaniu fundacji Armstronga. Pobrali się rok później, rozwiedli w 2003, ale pozostali przyjaciółmi. Kristin również mieszka w Austin, kilka mil od Lance’a, a trójka ich dzieci – Luke oraz bliźniaczki Grace i Isabelle – często szaleje po domu ojca.

Armstrong ma dziś piękne życie. Posiadłości w kilku miejscach świata, rezydencję w Austin z wielkim ogrodem. Zbiera sztukę nowoczesną, fotografuje, ma swoją markę win. Czy nie mógłby nadal pomagać chorym na raka, oblatując świat w garniturze, a nie objeżdżając go w obcisłej lycrze? Po co pchać się tam, gdzie go nie chcą?

Kolarstwo wcale nie czeka na niego z otwartymi rękami, a wszyscy związani z Tour de France wręcz zacisnęli pięści. „Jest Amerykaninem. Gorzej – jest Teksańczykiem, bliskim klanowi Bushów. Ma arogancję zwycięzcy i lód w oczach” – taką laurkę wystawił mu „Le Monde” w 2005 r., gdy Armstrong żegnał się z kolarstwem siódmym zwycięstwem w TdF. Gazety nazywały go najbardziej znienawidzonym sportowcem we Francji. Bywało i tak, że Lance wynajmował tam ochroniarzy, bo nie czuł się bezpiecznie. Kibice ustawiający się wzdłuż trasy krzyczeli za nim „Dop?! Dop?!”.

Armstronga nigdy nie złapano na dopingu, ale podejrzenia ciągnęły się za nim od wielu lat. Jego lekarze wiele razy słyszeli pytania, co takiego się stało podczas leczenia raka, że świetny kolarz zamienił się w nadczłowieka. Lekarz, który go operował, w końcu nie wytrzymał i rzucił dziennikarzowi do słuchawki, że wstawił Lance’owi trzecie płuco.

Podejrzenia pozostaną. Aż pięciu kolarzy, którzy pomagali Armstrongowi zwyciężać w TdF, najpierw w grupie US Postal, a potem Discovery, zostało złapanych na dopingu lub przyznali się do jego przyjmowania. Trzy lata temu sportowy dziennik „L’Equipe”, należący do tej samej firmy co Tour de France, poinformował, że w próbkach moczu pobranych od Armstronga w 1999 roku przebadanych po kilku latach, są ślady erytropoetyny (EPO), najpopularniejszego środka dopingowego wśród kolarzy. Nic jednak z tego nie wyniknęło. Badanie było nieoficjalne, jego metoda dyskusyjna, a bezstronność badających – wykluczona.

– Wszyscy pamiętają o wątpliwościach co do czystości Armstronga – komentował jednak wiadomość o powrocie Amerykanina dyrektor Tour de France Christian Prudhomme. – To kłopotliwy gość dla Touru. Jest jak zakładka, niepozwalająca przewrócić strony, która już powinna być przeszłością – minister sportu Francji Jean Francois Lamour też nie przebierał w słowach.

[srodtytul]Pojednanie z najeźdźcą [/srodtytul]

W tej niechęci tak naprawdę nie chodzi tylko o doping. W końcu każdy rozsądny kibic wie, że bez farmakologicznego wsparcia nie da się przejechać TdF z taką szybkością, z jaką mkną dzisiaj kolarze. Francuzów drażniło raczej to, że afery dopingowe powaliły ich kolarstwo, nadszarpnęły legendę Touru, a ten zarozumiały Amerykanin ciągle wymyka się z obławy. Traktowali go jak najeźdźcę z Teksasu, podbijającego najważniejszą sportową imprezę Francji. Jego pierwsze zwycięstwo jeszcze jakoś znieśli. Był 1999 rok, Tour de France podnosił się po tzw. aferze Festiny (dopingowej, wtedy właśnie świat nauczył się skrótu EPO) sprzed roku i potrzebował legendy. Armstrong, wygrywający w Paryżu trzy lata po rozpoczęciu walki z rakiem, trafił się w najlepszym momencie.

Seria zwycięstw Amerykanina była już jednak nie do zniesienia, a Lance robił wiele, by nie dać się lubić. Pamiętał, jak francuska grupa Cofidis zwolniła go, gdy walczył z rakiem, bo chorego nie potrzebowała. Mścił się zwycięstwami na trasie do Paryża i arogancją. Był nadęty i pamiętliwy. Kto napisał o nim krytycznie, nie mógł liczyć na wywiad, najwyżej na awanturę. – Armstrong ma baczenie na każdego, kto ma baczenie na niego. Jeśli piszesz o nim, czujesz się tak, jakby i on pisał o tobie – wspomina jeden z dziennikarzy w książce Daniela Coyle’a „Lance Armstrong’s War”.

Teraz Amerykanin wyciąga rękę do zgody. Mówi, że kocha Francję, że chęć zemsty w nim wygasła. Będzie odpowiadał na wszystkie pytania, rozmawiał nawet z największymi wrogami. Wszystkich, którzy czują się zagrożeni jego powrotem – a nie tylko Francuzi są przeciwni – Armstrong uspokaja na dwa sposoby. Po pierwsze, nie czuje się już tak mocny jak kiedyś. Po drugie, nie będzie już reprezentował Ameryki ani siebie, ale tych, którzy wygrali z rakiem.

W sprawie dopingu jest mniej przekonujący. Wynajął wprawdzie amerykańskiego guru walki z niedozwolonym wspomaganiem Dona Catlina, by go kontrolował, a wyniki badań Armstronga będą publikowane w Internecie. Ale na ponowne przebadanie wspomnianych próbek z 1999 roku Lance się nie zgodził. Zaproponował mu to szef francuskiej agencji antydopingowej i dał pełną swobodę: Armstrong mógł sam wybrać sobie uczonych i laboratorium, w którym odbyłoby się badanie.

Tym, którzy wierzą w jego czystość, pozostaje więc uczepienie się jednego argumentu. Czy ktoś, kto usłyszał kiedyś od lekarza: „Ma pan nowotwór i mniej niż 50 procent szans na przeżycie” zaryzykowałby dopingowanie się EPO, skoro używanie go może grozić rakiem?

[srodtytul]Pole słoneczników [/srodtytul]

W czwartek miał swoje święto. Nazywa je Carpe Diem i obchodzi 2 października każdego roku. To rocznica postawienia diagnozy przez onkologa – dnia, w którym się dowiedział, że w życiu trzeba się spieszyć. Lekarz pokazał mu zdjęcie z prześwietlenia płuc. Czarne miejsca oznaczały zdrowe komórki, białe – zaatakowane przez nowotwór. Armstrong wspomina, że wyglądało to jak zdjęcie burzy śnieżnej. Następnego dnia rano leżał już na stole operacyjnym. „Powolna śmierć to nie dla mnie. Niczego nie robię powoli. Chcę umrzeć w wieku 100 lat z amerykańską flagą na plecach i gwiazdą Teksasu na kasku, z okrzykiem radości na ustach, (...) położyć się na słynnym francuskim polu słoneczników i tam z poczuciem spełnienia oddać ducha” – napisał potem w autobiografii. Nie wyjaśnił tylko, co nazywa spełnieniem. Jak widać, nie jest nim wjazd do Paryża w koszulce lidera dwa lata po zakończeniu chemoterapii ani siedem zwycięstw w TdF. On ciągle chce więcej. Jeśli swoją przyszłoroczną rundę honorową po świecie zakończy triumfem we Francji, będzie najstarszym zwycięzcą w historii wyścigu. Jeśli nie – i tak już wygrał.

Od kiedy żółtą koszulkę z lycry zamienił na najlepsze garnitury, nie oglądał się za siebie. Wciągnęło go nowe życie. Kogo by nie wciągnęło: rauty z głowami państw, szaleństwa z gwiazdami Hollywood, wygłupy w najsłynniejszych telewizyjnych show Ameryki, odczyty w Kongresie. Romansował z aktorkami i piosenkarkami, z Sheryl Crow nawet się zaręczył, ale na krótko. Odkrywał świat bez treningów, zakwasów w mięśniach i diet. Świat, w którym miał tylko dwa zobowiązania: wobec swoich sponsorów i wobec tych, którym dał nadzieję w walce z rakiem.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
„The Outrun”: Wiatr gwiżdże w butelce
Plus Minus
„Star Wars: The Deckbuilding Game – Clone Wars”: Rozbuduj talię Klonów
Plus Minus
„Polska na odwyku”: Winko i wóda
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Michał Gulczyński: Celebracja życia
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego