[b]Rz: Za ustawą o wykupie złych aktywów opowiadał się prezydent, sekretarz skarbu, prezes Rezerwy Federalnej, przywództwo obu partii w Kongresie, a także obaj kandydaci na prezydenta. A mimo to ogromna część społeczeństwa, powiedziała: nie! Czy nie jest to oznaka choroby amerykańskiej demokracji? Czy to nie ona znajduje się w największym kryzysie?[/b]
[b]Dick Armey:[/b] Nie wydaje mi się. Demokracja polega na tym, że w ostatecznym rozrachunku przeważa wola narodu. Moim zdaniem najbardziej reprezentatywną instytucją w tym kraju jest – zgodnie zresztą z nazwą – Izba Reprezentantów USA. Krótkie, dwuletnie kadencje zmuszają zasiadających w niej polityków do tego, by być w nieustannym, bliskim kontakcie z wyborcami, słuchać ich opinii. Nie mają luksusu stabilnej, pewnej posady, która izoluje od społeczeństwa. Muszą słuchać, co mówią prawdziwi, normalni ludzie, a ci ludzie mówią im: to zła ustawa, nie powinniśmy jej przyjmować. Mamy więc do czynienia z sytuacją, w której siły demokracji reprezentatywnej działają przeciwko spanikowanemu establishmentowi, próbując okiełznać jego działania.
[b]Uważa więc pan, że ostrzeżenia tego establishmentu są grubo przesadzone, że Ameryce nie groziłby bez tej ustawy gospodarczy krach?[/b]
Nie ma nic bardziej przesadnego niż pełne czarnych, posępnych wizji przepowiednie i prognozy polityków, próbujących poszerzyć swą bazę polityczną. Gdy w poniedziałek rynek poleciał ostro w dół, wielu zwolenników ustawy mówiło: „I co, widzicie? Już się zaczyna!”. Ale już we wtorek giełda poszła w górę i większość z nich nie pisnęła słowa. To, co się dzieje, nie jest żadną katastrofą i nie grozi, wbrew temu co mówią niektórzy, katastrofą. To raczej poważna niedogodność dla bardzo wielu bogatych ludzi.
[b]Czyli tak naprawdę nie ma się czego obawiać, wystarczy zostawić sprawy własnemu biegowi i rynek znajdzie sam wyjście z sytuacji?[/b]