Z futryną.[/i]
[b]Jak pan się zetknął z haiku?[/b]
W 1981 r., kiedy miałem 16 lat, podrzucono mi miesięcznik „Poezja” z haiku. Podobały mi się, ale nie zakładałem, że będę je pisał. Kilka lat później ukazała się antologia z czterystoma japońskimi wierszami. Przeczytałem ją od deski do deski, jednak nie trzymałem książki, powędrowała w świat. Ale kiedy w grudniu 1986 r. rozpocząłem współpracę z trójmiejskim Totartem i zaproponowano mi, żebym prezentował własną twórczość, szybko napisałem kilkanaście haiku, bo zasada była prosta: dzisiaj piszesz – jutro występujesz. Porwała mnie lawina wydarzeń. Nie od razu stałem się sławny. A nawet zdaniem krakowskich krytyków hańbiłem imię kultury narodowej w programach „lalamido” i „Brzóska show”. Ale jak coś jest dobre, samo się obroni.
Co sprawiło, że nowe wcielenie dada, jakim był Totart i grupa poetycka „Zlali mi się do środka”, objawiło się w Gdańsku?Gdańsk był stolicą wolności i najbardziej wolnomyślicielskim miastem. „Solidarność” to jedno, gdańska scena alternatywna to drugie. A Totart był niepowtarzalną kumulacją osób i zjawisk pod hasłem „trzeciego obiegu”. To była kontrkultura kontrkultury. Trzeba było być naprawdę bardzo dobrym, żeby mieć odwagę stanąć przeciwko wszystkim, nie przejmować się tym, że uważano nas za wariatów. Nie daliśmy się, a wiele osób tworzy dalej, już na własną rękę. Myślę, że Totart, grupa poetycka „Zlali mi się do środka” oraz „bruLion” stanowiły ostatnie środowisko artystyczne starego typu. Byliśmy jak rodzina. Przygotowaliśmy setki wystąpień publicznych bez dostępu do telewizji, radia, komórek i Internetu. Po nas zaczął się czas społeczeństwa sieciowego, nowych form komunikacji.
[b]Czy obracanie wszystkiego w absurd było jedyną szansą na przeżycie beznadziejnych lat 80.?[/b]
To była wymarzona forma kontestacji, nieuwikłana ani w politykę, ani w rock and rolla. Mógłbym powiedzieć, że jest zlepkiem różnych pokoleniowych buntów. Wychowałem się w generacji podziemnych punkrockowców. Kiedy mieszkałem w Toruniu, pisałem teksty dla grupy Rejestracja. Tak debiutowałem. Bunt, który uprawiałem w Gdańsku, był bezinteresowny, nie byliśmy z nikim związani. Teraz nie ma żadnej kontrkultury.
[b]Jak się o sobie dowiadywaliście, spotykaliście?[/b]
Byliśmy studentami, spotykaliśmy się na przerwach i po zajęciach. Nie rozmawialiśmy o karierze, tylko o tworzeniu grupy i sztuki. No, ale mieliśmy guru, czyli Zbigniewa Sajnóga, starszego od nas o dziesięć lat, rocznik 1957. Zbyszek stworzył ramy Totartu, ale nic nam nie narzucał. Był organizatorem, dzięki niemu mogliśmy skupić się na idei sztuki totalnej. W porywach było nas sto osób.
[b]Jak pan wytłumaczy fakt, że Sajnóg skończył w sekcie Niebo?[/b]
Padł ofiarą manipulacji tak silnej, że jej konsekwencje trwają do dziś. Na pewno łatwiej ulegają jej osoby, które nie mają mocnego fundamentu duchowego. Zbyszek pragnął się rozwijać, ale nie chciał zwrócić się w stronę tradycyjnych form duchowości. Proponowałem mu, żeby pojechał modlić się do klasztoru. Nie chciał. No i guru trafił na guru. Typowy przypadek sekty. Media traktowały to jako kolejny happening Totartu.
[b]Wcześniej Sajnóg nawiązał współpracę z Robertem Tekielim i środowiskiem „bruLionu”, który wydał panu dwie książki.[/b]
„bruLionowi” zależało na połączeniu z Totartem. Razem opanowaliśmy program „dzyndzylyndzy”. To, co było podziemne, stało się oficjalne.
[b]Robert Tekieli zszokował wielu przyjaciół o liberalnych poglądach życiowym wyborem konserwatyzmu. A jakie były pana wybory?[/b]
Od samego początku, nawet w chaosie postaw „lalamido”, byłem określany konserwatystą. Ale w „lalamido” byłem na tyle zwariowany, że nikt tego nie zauważał.
[b]To ciekawe, że osoba zwariowana, rozrywkowa w kwalifikacji niektórych środowisk nie może mieć konserwatywnych poglądów.[/b]
Spełniałem wszystkie warunki bycia odjazdowcem. Różniłem się tylko tym, że miałem jedną i tę samą, bo pierwszą, żonę i dziecko. Nie rozbiłem rodziny w imię wolności i kariery. Wyróżniałem się też postawą propapieską. Zawsze uważałem, że w naszym czasach wiara jest czymś oryginalnym, wyjątkowym. Nie odwróciłem się od wartości Kościoła powszechnego. Mimo wszystkich zawirowań nigdy nie stałem się ateistą. Uważałem, że na dłuższą metę desakralizacja życia, odejście od wartości duchowych będą miały zgubne skutki. Nie zwiódł mnie owczy pęd do nowoczesności. Żeby zachować świeżość umysłu, trzeba iść pod prąd. Dziś awangardę stanowi koleś, który mówi, że jest człowiekiem wierzącym, tak jak to było na początku. Ktoś, kto nie boi się narazić na docinki, drwiny i nie zmienia kobiety jak samochodu co pięć lat.
[b]Jak to się stało, że człowiek o undergroundowych korzeniach został samorządowym urzędnikiem? Jak pan daje radę?[/b]
Zajmuję się kulturą tylko od strony zarządzania. Wcześniej pracowałem w reklamie. Ale system kapitalizmu kołchozowego wcześniej czy później wypala mózg. To była nerwówa, życie na ciągłym alarmie. Marzyłem, żeby być normalnym człowiekiem, przynajmniej na zewnątrz. To mi daje poczucie bezpieczeństwa, którego nigdy nie miałem. Ciągle się przeprowadzałem. Wynajmowałem mieszkania. Byłem u progu szaleństwa. W tydzień robiłem cztery bieżące kampanie i trzydzieści radiowych. Nikt nie potrafił z trzydziestosekundowego filmu wprowadzającego na rynek nowy produkt zrobić dwudziestosekundowego. Mi się udało. Wymyśliłem scenę z przylotem motyli. Sprowadzono z Madagaskaru dwa tysiące i kręcili. Takie były wtedy możliwości. Jednak zaczęły się zwolnienia strukturalne. Czas poprzedniego załamania gospodarczego. W końcu zacząłem pracę w samorządzie, w domu kultury. Miałem zapewnioną pensję. Małą, ale pewną, a nie gruszki na wierzbie. Córka się ucieszyła, że ma ojca w krawacie i z teczką. Teściowa wychwala, że taki jestem pracowity. Urząd i poezja są rozgraniczone. Urząd to urząd. Święta sprawa. Sztuka i pisanie – tylko po 16.
[b]I nie było nigdy konfliktu interesów? Nigdy nie napisał pan w pracy?[/b]
Nigdy.
[b]Niech się pan przyzna.[/b]
Piszę dwa – trzy razy w roku, od razu po kilkadziesiąt tekstów. Żebym coś napisał, muszę mieć ze trzy dni wyciszenia. A na co dzień mam głowę jak telewizor, tysiącem spraw naraz zajętą. W takim stanie nie napisze się dobrego tekstu. To się zdarza, kiedy jestem ciężko chory, na przykład na grypę. Gdy antybiotyki zaczynają działać, jestem świeży i zaczynam pisać. Piszę pod wpływem chorób i niemocy.
[b]Jak ocenia pan swoich kolegów z Totartu – Krzysztofa Skibę i Pawła „Konjo” Konnaka?[/b]
Konjo jest genialnym konferansjerem, a Skiba superheppenerem. Utrzymują się z prowadzenia imprez. Imponujące jest to, że ze stylu awangardowego zrobili sztukę masową. Wprowadzili absurd do komercyjnych mediów. Wzór Pawła to Hanka Bielicka. Jest pozytywnie nakręcony aż do śmierci. To unikat.
[b]Jest jeszcze jakaś granica między komercją i alternatywą?[/b]
Według mnie wszyscy artyści, którzy chcą serfować na medialnej fali, muszą mieć własne poczucie tej granicy, bo publiczność oceni ich bezwzględnie, czy tworzą dla kasy i pod publiczkę czy też nie. Ci, którzy przebijają się, nie zdradzając własnych ambicji, są rodzynkami. Na tym to polega. Liczą się wyłącznie rodzynki. A poeta ma najtrudniej.
[b]Niech pan nie narzeka, pana haiku czytali w programach telewizyjnych Gustaw Holoubek, Zbigniew Zapasiewicz i Bronisław Pawlik. Miał pan od nich recenzje wierszy?[/b]
To było dla mnie duże przeżycie, chociaż nie pracowaliśmy razem. Wszystko organizował Robert Tekieli. My proponowaliśmy własną literaturę, aktorzy – interpretacje. Ale kiedy spotkałem się z panem Zapasiewiczem, mówił, że na programie lektura moich haiku się nie skończyła.
[b]Niech pan opowie, jak to było z pana nominacją do nagrody telewizyjnej Róże Montreaux.[/b]
O tym, że mam nominację, dowiedziałem się pokątnie. Moje programy reprezentowały Telewizję Polską w Szwajcarii, a w moim imieniu pojechało kilka osób z telewizji. Ja nie pojechałem. Autor pominięty w delegacji. Ale pisano, że byłem.
[b]Świetna pointa pana programu.[/b]
Słyszałem, że ci, co pojechali, mieli fajnie.
[b]Ale w Japonii w Pałacu Cesarskim, kiedy cesarskiej parze prezentowano pana haiku, to już pan był.[/b]
Też mnie nie było! 25 stycznia 2005 r. przyszło pismo z Tokio, że 14 stycznia 2005 r. premier Belka podczas kurtuazyjnej wizyty i spotkania z parą cesarską wręczył jej płytę „Haiku fristajl” autorstwa mojej skromnej osoby, co spotkało się z ogromnym zainteresowaniem cesarza i cesarzowej. List tej treści wpłynął do Polskiego Radia, wydawcy płyty, z Krajowej Izby Gospodarczej. Niestety, fakty są okrutne. Ludzie, którzy pracowali przy albumie, zostali zwolnieni, a cały nakład szybko zginął w czeluściach magazynów. To, co wypłynęło na rynek, szybko wykupiono. Sam nie dotrę ani do cesarskiej pary, ani do Japonii. A przecież można by zaprezentować w Japonii projekt śpiewany po japońsku przez Polaków. Wierzę, że opatrzność działa. Pani Rodziewicz, która powiadomiła Polskie Radio o zdarzeniu w Tokio, jest teraz ambasadorem Polski w Japonii. Mam nadzieję na never ending story.
[b]A jak jest z pana japońskim?[/b]
Od języka są lingwiści. Mnie interesuje forma wrażliwości, bo haiku to nie poezja, tylko filozofia. Cudem udało mi się znaleźć tłumaczkę wierszy śpiewanych na płycie. Nikt się nie chciał podjąć dzieła, wszyscy uważali, że przełożenie polskiego haiku na japoński jest niemożliwe. Tymczasem Karolina Szebla pracująca w Ambasadzie Japońskiej w Warszawie tego dokonała. Jak śpiewam? Pani Karolina daje mi zapis fonetyczny, ja się uczę, a ludzie to doceniają. Na tyle mnie stać. Muszę dodać, że na pomysł śpiewania haiku wpadł Marcel Adamowicz, wokalista Blendersów. Pół roku trwało komponowanie muzyki. Pracownicy ambasady Japonii zaakceptowali wykonania i wtedy odważyliśmy się na publiczne występy. Przekroczyliśmy granice nieprzekraczalnego. Stworzyliśmy most kulturowy Warszawa – Tokio. To zaintrygowało Stanisława Sojkę, który zapragnął do nas dołączyć. A książkę wydał w sztywnych okładkach, jeden wiersz na jednej stronie, Wojciech Radke z Gdańska, biznesmen, miłośnik haiku od 20 lat. Nawet jak umrę – wiersze pozostaną.
[b]W Japonii pan nigdy nie był?[/b]
Nie. Ale chętnie się wybiorę, jak będą warunki ku temu. Na pewno nie mogę pojechać jako Koziołek Matołek czy świrus, tylko godny reprezentant kultury polskiej.
[b]A pogłębia pan swoją wiedzę na temat Kraju Kwitnącej Wiśni?[/b]
Pogłębiam się duchowo poprzez modlitwę, i to mi daje siłę przetrwania. Na pogłębianie japońszczyzny nie mam czasu, bo moja praca w samorządzie wymaga dużo skupienia, koncentracji i uprzejmości. Pochłania 99 procent mojej dziennej energii. Jak przychodzę do domu, 1 procent musi mi starczyć na zjedzenie obiadu.
[b]Na sushi i zieloną herbatę?[/b]
Nie mam żadnych tego typu nawiedzeń, jestem typowo polskim poetą.
[b]Pisze pan haiku, a na obiad schabowy z kapustą?[/b]
Zdecydowanie tak. Czasami jest o wiele za dużo tych schabowych! Ale jeszcze raz podkreślę, że haiku to nie sprawa ciała, lecz ducha, a wręcz filozofii. Kultura esemesa, szybki przekaz myśli. To jest idealne dla młodzieży, która nie lubi przydługiego gadania. Dlatego taki wiersz napisałem.
[i]Franek tak się kolegował
Z tym Mickiewiczem
Że go w końcu z roboty wyrzucili
I od dziadów wyzwali.[/i]
Takie pisanie młodych interesuje. Pod jego wpływem sprawdzają, kto zacz Mickiewicz. Jak widać, jestem w popkulturze elementem obcym. Cały czas się buntuję.
[ramka]Dariusz Brzóska Brzóskiewicz – poeta haiku, dramatopisarz, twórca programów telewizyjnych. W latach 80. związany z czasopismem „bruLion”, współtworzył gdańska formację artystyczną TOTART oraz grupę poetycką Zlali Mi Się Do Środka. Jego haiku (przetłumaczone na japoński) znalazły się na płycie „Haiku fristajl” nagranej razem z m.in. Stanisławem Sojką.[/ramka]