Niełatwo tam dojechać. Tak się tylko wydaje, że 60 kilometrów to blisko. Jak się ma dobry samochód i jest bezdeszczowa pogoda, droga z Narok – ostatniego miejskiego przyczółka przed ogromem i pustką Masaj Mary – zajmie półtorej godziny. Anka pokonała tę trasę setki razy, od trzech miesięcy robi za logistyka. – A to trzeba cement dowieźć, a to deski. Dogadać dobrą cenę. Na budowie zawsze czegoś brakuje.
Na takim załatwianiu się zna, co roku nadzoruje stawianie i rozbieranie części miasteczka festiwalu Open’er. Właśnie na festiwalu poznała dziewczynę z polsko-kenijskiej fundacji Simba Friends i dowiedziała się o budowie szkoły. Zawsze chciała pojechać do Afryki. W Madżi Moto jest właściwie na wakacjach. Ma tu pięknie urządzoną lepiankę, ulubionego psa i własną kozę. Spędza dni za kierownicą, jeździ przez busz jak po własnym podwórku: z papierosem w jednej, a kawą w drugiej ręce.
Ale dzisiaj terenowa toyota, czule nazywana przez polskich wolontariuszy simbusem, poddała się. Od dawna ma tylko jedno sprawne światło, tym razem chodzi o silnik. Akurat na pięć dni przed zakończeniem budowy trzeba było ją zostawić w Narok u mechanika. Steven, właściciel białego suzuki z napędem na cztery koła, proponuje, że zawiezie nas do wioski. Za 1500 kenijskich szylingów, czyli 60 złotych. Steven jest, jak większość posiadaczy samochodów w miasteczku, jakby taksówkarzem. Jakby, bo ani nie zawiesił na dachu tabliczki z napisem taxi, ani nie lał benzyny bez potrzeby. Tankuje dopiero teraz, przy drodze wylotowej.
Zresztą droga jest tylko jedna, a Narok przypomina osady z westernów – po obu stronach same sklepy i hotele. Przyjeżdża się tu na chwilę, żeby się przesiąść, zjeść, zatankować. Na dworcu autobusowym mężczyźni wiążą na dachach pakunki. Inni siedzą już w środku, czekają, aż zbierze się komplet i będzie można ruszać. Sprzedawcy proponują orzeszki i duże czerwone śliwki, które – przerobione na dżem i wepchnięte do litrowej puszki – są stałym elementem śniadaniowego jadłospisu w polskim obozie. Dopiero kiedy kończy się dżem śliwkowy, cieszą się wielbiciele pomarańczowego.
Mimo duchoty taksówkarz Steven włożył – jak uniform – przeciwdeszczową kurtkę. Drogę zna na pamięć. Omija wyrwy w poszarpanym asfalcie, hamuje tuż przed rozstawionymi przez policję pordzewiałymi kolcami. Jedziemy donikąd, tak to wygląda – coraz głębiej i głębiej w pustkę. Widoki całkiem inne niż w „National Geographic”: kolory blade, krzewy i kaktusy ani piękne, ani szczególnie okazałe. Ale sama przestrzeń magnetyzuje – aż się chce biec do przodu. Żeby zobaczyć, co jest tam dalej, bo przecież coś być musi.