Pod wieloma względami postacią charakterystyczną dla gabinetu Obamy jest Tom Daschle, który jako sekretarz zdrowia ma się zająć zapowiadaną przez Obamę historyczną reformą systemu ubezpieczeń zdrowotnych.
Daschle to były lider demokratów w Senacie USA
– ma więc za sobą doświadczenie w najwyższych kręgach władzy. Trudno uznać go za nieskażoną jadem partyjnych podziałów postać z zewnątrz. Wręcz przeciwnie – przez parę ładnych lat siedział w samym środku bezwzględnej walki politycznej, co zresztą przypłacił dotkliwą klęską. Daschle był wielkim przegranym wyborów w 2004 roku: republikańskie przywództwo z George’em Bushem na czele, które wcześniej oskarżało go o podstępne, uparte blokowanie inicjatyw ustawodawczych rządu, rzuciło ogromne siły i pieniądze, by dać mu nauczkę, i po dramatycznym wyścigu Daschle przegrał walkę o reelekcję z republikańskim rywalem.
Ale Daschle to przede wszystkim pragmatyk, człowiek środka. Jego poglądy na aborcje były tak wyważone, że proaborcyjna organizacja NARAL, która ocenia wszystkich członków Kongresu na podstawie ich głosowania w sprawach związanych z usuwaniem ciąży, dawała mu zaledwie 50 punktów na 100 (Obama nieodmiennie dostawał 100). Gdy w 2006 roku wyszło na jaw, że rząd Busha bez wyroku sądu monitoruje w niektórych przypadkach rozmowy telefoniczne i e-maile, i Partia Demokratyczna rzuciła się z gwałtownym atakiem na administrację, były senator stał się jednym z nielicznych demokratów, którzy stanęli w obronie władz.
Nowy prezydent otoczył się ludźmi centrum, takimi jak Daschle. W jego „zespole gwiazd” nie ma wojujących ideologów, wielkich i głośnych orędowników liberalnej sprawy, co wyraźnie rozczarowuje część środowisk liberalnych w Ameryce.
Mimo że Robert Gates nie zgadzał się z poglądami Obamy na skuteczność tak zwanego przypływu w Iraku, nowy prezydent postanowił pozostawić go na stanowisku, bo jest świetnym, powszechnie cenionym sekretarzem obrony, który nie uczestniczy w politycznych rozgrywkach, lecz zajmuje się wojskiem. Swe poglądy polityczne skrywa tak głęboko, że do niedawna nie było nawet jasne, czy jest zarejestrowany jako republikanin.
Przynależność partyjna nie ma u Obamy decydującego znaczenia, czego dowodem jest nominacja na sekretarza transportu Raya LaHooda, byłego republikańskiego kongresmena arabskiego pochodzenia, który przewodniczył obradom Izby Reprezentantów w sprawie impeachmentu Billa Clintona. Mimo panującej wówczas zajadłej walki politycznej nawet demokraci przyznawali, że LaHood jest najwłaściwszą osobą do prowadzenia tych burzliwych obrad. Od tamtej pory LaHood wielokrotnie wyciągał dłoń do demokratów, co wyraźnie docenił Obama.
[srodtytul]Ton nadaje prezydent[/srodtytul]
Kluczowe znacznie ma prosta prawda, o której wspominał Hess: ton nadaje prezydent. To w dużej mierze od niego zależy, czy ogromny potencjał, jaki drzemie w ludziach, których sobie dobrał, zostanie wykorzystany w sposób pozytywny, czy też zostanie roztrwoniony. Osobowość Obamy wydaje się wręcz stworzona do podjęcia wielkiego wyzwania, jakim jest dowodzenie „zespołem gwiazd”, „drużyną rywali”.
Podczas kampanii wyborczej udowodnił, że lubi atmosferę wymiany zdań, burzy mózgów, gorącej dyskusji, ale też potrafi w sposób nieobraźliwy dla otoczenia zaznaczyć, kto jest bossem i kto podejmuje decyzje.
Jak mówi profesor Brzeziński, którego Obama przekonał do siebie już po pierwszym spotkaniu, nowy prezydent podchodzi do rozmówców z „dystyngowanym dystansem, ale przyjaznym, nie chłodnym”. Nie ma w sobie kowbojskiej bezpośredniości Busha, tej typowej dla tak wielu Amerykanów wylewnej serdeczności, która niepokojąco łatwo przeradza się w zdawkową obojętność. Obama jest otwarty na dialog, wielu rozmówców chwali jego umiejętność słuchania i zadawania pytań.
– Chcemy wraz z prezydentem wysłać jasny sygnał: to jest zespół – powiedziała w czwartek Hillary Clinton, przemawiając do swych nowych podwładnych w Departamencie Stanu.
So far, so good – jak mawiają Amerykanie. Na razie, dobry początek.