Drużyna gwiazd środka

Ekipa rywali, zespół gwiazd, gabinet osobowości – tak powszechnie określa się dziś w Ameryce ludzi, którymi się otoczył w swym nowym rządzie Barack Obama. Wydaje się jednak, że nowy prezydent dobierał ich wedle innego klucza – to ludzie środka znani ze skuteczności i pragmatyki

Aktualizacja: 24.01.2009 00:06 Publikacja: 24.01.2009 00:01

Drużyna gwiazd środka

Foto: Reuters

„Zmiana” była obok „nadziei” głównym hasłem kampanii wyborczej Obamy. „Zmiana, w którą możesz uwierzyć”

– głosiły napisy na jego wiecach. Podczas swojej kampanii Obama mówił wiele o konieczności przewietrzenia Waszyngtonu, zerwania ze starymi układami. Wielu amerykańskich polityków to mówi – a właściwie wszyscy. Zmiana była i jest najbardziej chwytliwym hasłem wyborczym nie tylko w Ameryce, większość wyborców nauczyła się już więc podchodzić do niego z pewnym sceptycyzmem. Ale Obamie uwierzyli.

[srodtytul]To mają być nowi?[/srodtytul]

Dlatego gdy w kolejnych tygodniach po wyborczym zwycięstwie, w charakterystyczny dla siebie sposób – z „pełnym rozmysłu pośpiechem”

– przedstawiał w tematycznych grupach kolejnych kandydatów do swego rządu, w amerykańskiej blogosferze nie brakowało głosów krytycznych. – To ma być zmiana? To mają być nowi ludzie? – pytali.

W 16-osobowym gabinecie (wiceprezydent plus szefowie 15 departamentów) jest sześciu byłych członków Kongresu na czele z wiceprezydentem Bidenem, który w Senacie spędził 36 lat, więcej niż połowę życia. Inną znaczącą grupę stanowią byli urzędnicy administracji Clintona: jest ich trzech.

Niektórzy krytycy Obamy mówią wręcz o „reaktywacji ekipy Clintona”, do tej trójki należy bowiem dodać nową szefową dyplomacji, która była pierwszą damą, oraz dwóch urzędników, którzy choć formalnie nie są członkami gabinetu, to odgrywają kluczowe role w kształtowaniu polityki administracji: obecnego szefa gabinetu Rahma Emanuela oraz głównego doradcę ekonomicznego Lawrence’a Summersa, który u Billa Clintona dowodził Departamentem Skarbu.

W gabinecie Obamy zasiada też dwoje eksgubernatorów stanowych, jeden były szef CIA i jeden były szef sztabu armii.

Trudno zatem mówić, że pod względem kadrowym przyszło nowe. Ale na zarzuty krytyków, że Obama nie dotrzymał słowa, jego obóz odpowiada: trudno się spodziewać, by prezydent realizował swą politykę, opierając się na ekipie nowicjuszy. Za wprowadzenie zmiany odpowiedzialny jest sam Obama. Jego pracownicy – jedynie za realizację jego polityki.

[srodtytul]Taniec z gwiazdami[/srodtytul]

W zasadzie tylko dwóch członków gabinetu – sprowadzony z Chicago do kierowania Departamentem Edukacji były szef chicagowskich szkół publicznych Arne Duncan oraz mający kierować resortem energii potomek chińskich imigrantów Steven Chu – nie ma doświadczenia w polityce lub prezydenckiej administracji. Chu ma za to Nobla z fizyki. Na tle innych współpracowników prezydenta Nobel profesora Chu nie robi jednak aż tak wielkiego wrażenia.

Amerykańskiej opinii publicznej nie dziwi już nic, nawet to, że naczelnym lekarzem kraju ma zostać gwiazdor telewizji CNN doktor Sunjay Gupta – obdarzony hollywoodzką urodą komentator do spraw medycznych. W końcu Hillary Clinton – tak jak jej męża – zna cały świat. Obama najwyraźniej się nie obawia, że ktoś może go przyćmić swą sławą.

– Zebrał zespół gwiazd wagi ciężkiej, który pomoże mu wytyczyć nowy kurs, wyznaczyć nowy ton – powiedziała w jednym z wywiadów ceniona działaczka Partii Demokratycznej i komentatorka CNN Donna Brazile. Ale wielu innych komentatorów zadaje od paru miesięcy to samo pytanie: jak zdoła pomieścić tyle wielkich ego w jednym pokoju? Jak sprawi, by nie zaczęli się ze sobą kłócić, prowadzić wojen podjazdowych, robić obrażonych min?

Stephen Hess z Brookings Institution, który był doradcą u dwóch prezydentów – Forda oraz Cartera – i który jest nieocenionym źródłem wiedzy o historii amerykańskiej prezydentury, uważa, że to wcale nie musi stanowić problemu. – Ton nadaje prezydent. To przede wszystkim od niego zależy, jak współpraca w rządzie będzie się układać – twierdzi Hess.

[srodtytul]Lekcje z Busha[/srodtytul]

Gabinet Busha w styczniu 2001 roku nie był aż takim gwiazdozbiorem jak ekipa Obamy. Ale jego kluczowe postaci można było uznać za gwiazdy, a przynajmniej – stare waszyngtońskie wygi. Zespół Cheney – Rumsfeld – Powell uzupełniony o wschodzącą gwiazdę, superinteligentną i ultraambitną Condoleezzę Rice robił dobre wrażenie. Co było potem, wszyscy wiedzą.

Dwa dni przed zaprzysiężeniem jeden z najsłynniejszych amerykańskich dziennikarzy i skrupulatny kronikarz prezydentury Busha Bob Woodward opublikował na łamach „Washington Post” dziesięć lekcji, co Obama może wyciągnąć z błędów swego poprzednika. Lekcja numer jeden brzmi: „Nie bądź pasywny i nie toleruj gwałtownych starć”. By zilustrować tę radę, Woodward opowiada o sytuacji, jaka miała miejsce w Białym Domu jesienią 2002 roku. Szef Pentagonu Donald Rumsfeld skończył właśnie przedstawiać na slajdach plany ataku na Irak. Pełniąca wówczas kluczową funkcję doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego Condoleezza Rice chciała zachować na własny użytek kopię prezentacji, lecz Rumsfeld wyrwał jej dokumenty z ręki. – Nie będziesz tego potrzebowała – stwierdził sucho. Zapadło pełne napięcia milczenie, po czym Bush, na którego oczach rozegrała się ta scena, wstał i wychodząc, rzucił: – Pozwolę, byście sami rozwiązali między sobą ten problem.

Kolejne lekcje ilustrowane przykładami nakreślają obraz gabinetu, w którym panuje niezdrowa konkurencja, zakulisowe rozgrywki, zakłamanie i niechęć do mówienia wprost prezydentowi trudnej, niewygodnej prawdy. Tymczasem, jak zauważa Woodward, prezydent powinien pobudzać swe otoczenie do szczerej dyskusji, konstruktywnego niezgadzania się z nim i ze sobą nawzajem.

[srodtytul]Niewyparzone języki[/srodtytul]

Z tym w administracji Obamy raczej nie będzie problemu. Co więcej, wydaje się, że mając w składzie tyle gwiazd, Obama uniknie zdominowania gabinetu przez garstkę czołowych zawodników.

Trudno wyobrazić sobie bowiem, by Rumsfeld mógł w podobny sposób zachować się wobec Hillary Clinton, a szczególnie wobec doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Jamesa Jonesa. W tym pierwszym przypadku zostałby zapewne ugodzony w oko obcasem. W drugim wystarczyłoby zapewne lodowate spojrzenie znanego z niezależnych poglądów byłego generała marines i głównodowodzącego wojsk NATO w Europie. A przede wszystkim nie tolerowałby tego sam Obama.

Nie należy też się spodziewać, że jego współpracownicy będą dla niego „yes menami” i będą grzecznie przytakiwać. Wiceprezydent Biden słynie z niewyparzonego języka, a przyjmując ofertę pracy od Obamy, powiedział mu wprost, że nie będzie się z nim zgadzał i nie będzie tego ukrywał.

Stojący na czele Departamentu Kombatantów Eric Shinseki znany jest opinii publicznej w Ameryce z tego, że jako szef połączonych sztabów podczas przygotowań do inwazji na Irak wszedł w konflikt z Rumsfeldem. Shinseki uważał – jak się potem okazało, słusznie – że do utrzymania spokoju po inwazji potrzebne będą siły znacznie bardziej liczne niż te, jakie chciał wysłać Rumsfeld.

Wyrazistą osobowość ma też doradca ekonomiczny Lawrence Summers, który największy rozgłos zyskał po odejściu z rządu Clintona. Jako szef Uniwersytetu Harvarda stał się bohaterem paru medialnych burz, między innymi w wyniku słynnej wypowiedzi o prawdopodobnych różnicach w budowie mózgu między obiema płciami, które mogą utrudniać kobietom kariery w pewnych dziedzinach nauki.

Wiele słów wypowiedziano i napisano w amerykańskich mediach o „zespole rywali”, jakim rzekomo jest nowa administracja Obamy. Rywalem Obamy w prawyborach był na przykład Biden, ale najwięcej emocji dotyczy oczywiście Hillary Clinton. Pamięć jej bezwzględnego boju z Obamą o demokratyczną nominację jest wciąż jeszcze świeża.

Jej słynne: „Wstyd, Baracku Obamo!”, wypowiedziane tonem zranionej sarny po jednym z prawyborczych starć przez wiele miesięcy krążyło po Internecie w formie popularnego dzwonka do telefonów komórkowych. Pani Clinton zarzucała Obamie brak doświadczenia i naiwność, on jej – „złe doświadczenie”, czyli zbyt długie przebywanie na zgnuśniałych waszyngtońskich salonach. Im bliżej było końca, tym niższy stawał się poziom ich rywalizacji. Nigdy nie osiągnął, co prawda, rynsztoka, ale przez parę miesięcy demokraci się obawiali, że bez względu na to, kto zwycięży, ich kandydat przystąpi do wyborów posiniaczony i podrapany. Wiele spekulowano o głębokiej niechęci Clintonów do Obamy, wręcz o nienawiści, jaką do niego czują.

Do byłych rywali należy też niewątpliwie zaliczyć Toma Vilsacka, który ma zarządzać resortem rolnictwa. Vilsack to eksgubernator stanu Iowa

– rolniczego zagłębia Ameryki, gdzie na jedno drzewo przypada co najmniej parę hektarów kukurydzy, a liczebność trzody chlewnej trzykrotnie przewyższa liczbę ludności. Jest postacią tak popularną w swym regionie, że jeszcze dwa lata temu poważnie przymierzał się do startu w demokratycznych prawyborach prezydenckich. Do starcia z Barackiem Obamą i resztą w końcu nie stanął, ale

bardzo wcześnie poparł kandydaturę Clinton i został współprzewodniczącym jej kampanii.

Z kolei doradca do spraw bezpieczeństwa James Jones, choć nie jest związany z żadną partią, delikatnie poparł w czasie kampanii republikanina Johna McCaina, pojawiając się na jednym z jego wieców.

Należy jednak spytać: no i co z tego? Jak mówi Stephen Hess, wiele z podziałów, jakie rzekomo istnieją między politykami, to kreacje mediów, które muszą w końcu o czymś mówić. Dojrzały polityk potrafi odróżnić wyborczą retorykę od prawdziwej animozji i podać rękę przeciwnikowi po zakończonej grze.

[srodtytul]Polityka środka[/srodtytul]

Pod wieloma względami postacią charakterystyczną dla gabinetu Obamy jest Tom Daschle, który jako sekretarz zdrowia ma się zająć zapowiadaną przez Obamę historyczną reformą systemu ubezpieczeń zdrowotnych.

Daschle to były lider demokratów w Senacie USA

– ma więc za sobą doświadczenie w najwyższych kręgach władzy. Trudno uznać go za nieskażoną jadem partyjnych podziałów postać z zewnątrz. Wręcz przeciwnie – przez parę ładnych lat siedział w samym środku bezwzględnej walki politycznej, co zresztą przypłacił dotkliwą klęską. Daschle był wielkim przegranym wyborów w 2004 roku: republikańskie przywództwo z George’em Bushem na czele, które wcześniej oskarżało go o podstępne, uparte blokowanie inicjatyw ustawodawczych rządu, rzuciło ogromne siły i pieniądze, by dać mu nauczkę, i po dramatycznym wyścigu Daschle przegrał walkę o reelekcję z republikańskim rywalem.

Ale Daschle to przede wszystkim pragmatyk, człowiek środka. Jego poglądy na aborcje były tak wyważone, że proaborcyjna organizacja NARAL, która ocenia wszystkich członków Kongresu na podstawie ich głosowania w sprawach związanych z usuwaniem ciąży, dawała mu zaledwie 50 punktów na 100 (Obama nieodmiennie dostawał 100). Gdy w 2006 roku wyszło na jaw, że rząd Busha bez wyroku sądu monitoruje w niektórych przypadkach rozmowy telefoniczne i e-maile, i Partia Demokratyczna rzuciła się z gwałtownym atakiem na administrację, były senator stał się jednym z nielicznych demokratów, którzy stanęli w obronie władz.

Nowy prezydent otoczył się ludźmi centrum, takimi jak Daschle. W jego „zespole gwiazd” nie ma wojujących ideologów, wielkich i głośnych orędowników liberalnej sprawy, co wyraźnie rozczarowuje część środowisk liberalnych w Ameryce.

Mimo że Robert Gates nie zgadzał się z poglądami Obamy na skuteczność tak zwanego przypływu w Iraku, nowy prezydent postanowił pozostawić go na stanowisku, bo jest świetnym, powszechnie cenionym sekretarzem obrony, który nie uczestniczy w politycznych rozgrywkach, lecz zajmuje się wojskiem. Swe poglądy polityczne skrywa tak głęboko, że do niedawna nie było nawet jasne, czy jest zarejestrowany jako republikanin.

Przynależność partyjna nie ma u Obamy decydującego znaczenia, czego dowodem jest nominacja na sekretarza transportu Raya LaHooda, byłego republikańskiego kongresmena arabskiego pochodzenia, który przewodniczył obradom Izby Reprezentantów w sprawie impeachmentu Billa Clintona. Mimo panującej wówczas zajadłej walki politycznej nawet demokraci przyznawali, że LaHood jest najwłaściwszą osobą do prowadzenia tych burzliwych obrad. Od tamtej pory LaHood wielokrotnie wyciągał dłoń do demokratów, co wyraźnie docenił Obama.

[srodtytul]Ton nadaje prezydent[/srodtytul]

Kluczowe znacznie ma prosta prawda, o której wspominał Hess: ton nadaje prezydent. To w dużej mierze od niego zależy, czy ogromny potencjał, jaki drzemie w ludziach, których sobie dobrał, zostanie wykorzystany w sposób pozytywny, czy też zostanie roztrwoniony. Osobowość Obamy wydaje się wręcz stworzona do podjęcia wielkiego wyzwania, jakim jest dowodzenie „zespołem gwiazd”, „drużyną rywali”.

Podczas kampanii wyborczej udowodnił, że lubi atmosferę wymiany zdań, burzy mózgów, gorącej dyskusji, ale też potrafi w sposób nieobraźliwy dla otoczenia zaznaczyć, kto jest bossem i kto podejmuje decyzje.

Jak mówi profesor Brzeziński, którego Obama przekonał do siebie już po pierwszym spotkaniu, nowy prezydent podchodzi do rozmówców z „dystyngowanym dystansem, ale przyjaznym, nie chłodnym”. Nie ma w sobie kowbojskiej bezpośredniości Busha, tej typowej dla tak wielu Amerykanów wylewnej serdeczności, która niepokojąco łatwo przeradza się w zdawkową obojętność. Obama jest otwarty na dialog, wielu rozmówców chwali jego umiejętność słuchania i zadawania pytań.

– Chcemy wraz z prezydentem wysłać jasny sygnał: to jest zespół – powiedziała w czwartek Hillary Clinton, przemawiając do swych nowych podwładnych w Departamencie Stanu.

So far, so good – jak mawiają Amerykanie. Na razie, dobry początek.

„Zmiana” była obok „nadziei” głównym hasłem kampanii wyborczej Obamy. „Zmiana, w którą możesz uwierzyć”

– głosiły napisy na jego wiecach. Podczas swojej kampanii Obama mówił wiele o konieczności przewietrzenia Waszyngtonu, zerwania ze starymi układami. Wielu amerykańskich polityków to mówi – a właściwie wszyscy. Zmiana była i jest najbardziej chwytliwym hasłem wyborczym nie tylko w Ameryce, większość wyborców nauczyła się już więc podchodzić do niego z pewnym sceptycyzmem. Ale Obamie uwierzyli.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał