Już sam tytuł przywodził na myśl najbardziej niefortunne wypowiedzi Władysława Bartoszewskiego. I rzeczywiście: z treści artykułu dowiedziałem się, że profesor Jasiewicz pozostaje całkowicie w nurcie, który nazwano kiedyś „polityką brzydkiej panny”. Dlatego do napisania polemiki skłonił mnie nie tyle sprzeciw profesora względem idei powołania Muzeum Kresów (której mocno kibicuję), co sposób argumentacji – dobitnie wyrażony w samym tytule. Tym nie mniej nie mogę przejść obojętnie wobec szeregu niesłusznych zarzutów, jakie profesor wytoczył przeciwko samej idei ministra Legutki.
Już na początku profesor Jasiewicz zarzuca swojemu adwersarzowi brak konkretów i posługiwanie się ogólnikami. Jak twierdzi, idea powołania Muzeum Kresów jest pomysłem nietrafionym, "w którym nie zdefiniowano nawet ani obszaru zainteresowań, ani celów, jakim miałoby służyć – poza tytułowym hasłem budowy i paroma ogólnikami". Tego typu zarzut jest o tyle niezrozumiały, że mowa o tekście publicystycznym, który miał na celu zainicjowanie dyskusji, zwrócenie uwagi na fakt zadawnionych zaniedbań w dziedzinie naszej polityki historycznej, a w związku z tym, na potrzebę powołania w Polsce placówki mającej popularyzować wiedzę o Kresach. Jest niedorzecznością zarzucanie mu braku szczegółowej koncepcji.
Profesor Jasiewicz pisze także: "Po gigantycznych spustoszeniach w sferze naszego dziedzictwa kulturowego spowodowanych I i II wojną światową, rewolucją bolszewicką oraz innymi wojnami na Kresach w latach 1918 – 1920 wydawałoby się, że idea placówki traktującej o tamtych ziemiach i epoce winna wprowadzić nas w zachwyt. Jednak ta akurat idea, w tym kształcie, zaszkodzi strategicznym interesom polskiego państwa i może radykalnie pogorszyć stosunki z naszymi wschodnimi sąsiadami". Niepokój powinna w nas wzbudzać argumentacja, jaką posługuje się autor – oto sugeruje on, że nasza pamięć o Kresach powinna być zakładnikiem „strategicznych interesów polskiego państwa”. Doskonale wiemy, co profesor ma na myśli. Jest to wręcz modelowy przykład myślenia, którego ofiarą od lat padają nie tylko setki tysięcy pomordowanych na Kresach, których pamięć okazuje się być w takim wypadku zbędnym balastem, nie tylko miliony współczesnych Polaków, którym odmawia się prawa publicznego kultywowania ich kresowej tożsamości, ale (idąca również w miliony) ocalała polska społeczność, mieszkająca dziś na terytorium naszych wschodnich sąsiadów, głównie Litwy, Ukrainy i Białorusi (ale przecież również Łotwy, Estonii i Mołdawii). Profesor Jasiewicz mówi niemal wprost: Poświęćmy Kresy! Poświęćmy pamięć Wołynia, Galicji Wschodniej, Ponar – by wspomnieć o samej tylko martyrologii. Poświęćmy tożsamość dzieci i wnuków 3 milionów wysiedleńców, nie przypominajmy im o tym, skąd przybyli ich dziadkowie (ile takich osób mieszka dziś w Polsce? 5, 10 milionów?).
W trakcie lektury artykułu profesora Jasiewicza czytelnik może mieć wrażenie, że autor szuka wręcz przysłowiowej „dziury w całym” – oto kolejnym problemem jest nieprecyzyjność samego terminu „Kresy”, ponieważ, jak pisze: "Obszar i znaczenie pojęcia „Kresy Wschodnie” było zupełnie inne dla pokolenia powstańców styczniowych, inne dla generacji urodzonej pod zaborami, a wychowanej w II RP, a jeszcze inne współcześnie (tożsame ze wschodnimi województwami II RP i/lub sowiecką strefą okupacyjną z lat 1939 – 1941)". Wbrew temu, co sugeruje prof. Jasiewicz, termin „Kresy” nie nastręcza zbyt wielu problemów przy próbie jego definicji. Jeśli, zdaniem autora „Nie drażnijmy sąsiadów!”, dla współczesnego Polaka, Kresami są wschodnie województwa II RP, to na jakiej podstawie sądzi on, że ów Polak nie nazwie Kresami również Żytomierszczyzny czy Inflant? Dla współczesnego Polaka Kresy to nie tylko wschodnie województwa II RP, ale wszystkie terytoria położone na wschód od dzisiejszej Polski, które kiedykolwiek wchodziły w skład Rzeczypospolitej. Posługując się tą zwięzłą definicją, potencjalni twórcy Muzeum Kresów będą w stanie określić obszar swych zainteresowań w sposób dość jednoznaczny. Nie ma żadnego powodu, by komplikować tę kwestię.
Profesor Jasiewicz sugeruje nawet, że w ogóle nie powinniśmy się posługiwać terminem „Kresy”, gdyż, jak argumentuje: "wzbudza tam [to jest na Wschodzie – przyp. TK] duże emocje i jest traktowany jako przejaw polskiego parcia na wschód. Uwzględnianie tych uwarunkowań nie jest przykładem słabości, lecz siły i mądrości naszego państwa, które powinno unikać podejrzeń o aspiracje quasi-imperialne". W zupełności zgadzam się z profesorem co do tego, że powinniśmy być wyczuleni na fobie naszych sąsiadów, ale może zamiast wyrzekania się własnej tożsamości, a tym samym utwierdzania wszystkich w przekonaniu, że kresowość to synonim polskiego rewanżyzmu, powinniśmy raczej postarać się o to, by wiedza o nas odpowiadała prawdzie?