Język rosyjski poznałem w łagrze

Z Karlem Dedeciusem rozmawia Tomasz Zbigniew Zapert.

Publikacja: 06.02.2009 23:58

Język rosyjski poznałem w łagrze

Foto: Fotorzepa, Grzegorz Hawałej GH Grzegorz Hawałej

[b]Rz: Ze wspomnień „Europejczyk z Łodzi” wynika, że jako tłumacz debiutował pan w łagrze, i to w dosyć niezwykłych okolicznościach.[/b]

Rosyjskiego nauczyłem się w łagrze. Łaknąłem strawy duchowej, gazet, literatury pięknej, a przy okazji mogłem być pożyteczny. Schwytano dwudziestoletniego jeńca z dwoma metrami skradzionego materiału. Miałem mu przetłumaczyć, że za kradzież własności sowieckiej grozi kara 25 lat więzienia. Chłopak płakał i przysięgał, że nigdy więcej. Poprosiłem go, aby pozwolił mi wyjaśnić wszystko porucznikowi, on sam natomiast niech się w ogóle nie odzywa, bo mogłoby to być źle zrozumiane. Porucznik zapytał: „Co on powiedział?”. Szybko musiałem znaleźć okoliczności łagodzące: „Za trzy tygodnie rozpoczynają się uroczyste obchody rocznicy rewolucji październikowej, toteż brygada postanowiła udekorować drzwi wejściowe czerwoną flagą. Ten materiał był przeznaczony właśnie na nią”.

Oficer osłupiał i odpowiedział z zachwytem: „Wot mołodiec!”. Gniew i groźby ustąpiły miejsca pochwałom.

[b]Do sowieckiej niewoli trafił pan spod Stalingradu.[/b]

Bitwa pod Stalingradem – jedyna, w której brałem udział, ale za to od początku do końca – stanowi kluczowe doświadczenie mojej młodości. To traumatyczne przeżycie niewątpliwie wywarło olbrzymi wpływ na moją osobowość i sposób postrzegania świata.

[b]Czy to prawda, że walczący zawarli rozejm z okazji... świąt Bożego Narodzenia?[/b]

Wspominam dzień Bożego Narodzenia na moim odcinku frontu. Mówię o tym, co powiedział nam odwiedzający nas w tym dniu w okopach pastor. Nie wiem, czy był to rozejm między dowództwami armii czy tylko jednego frontu. Nigdy potem nie miałem ochoty na badania historyczne całej bitwy – mnie moje przeżycia wystarczyły.

[b]Jako jeden z niewielu spośród niemal stu tysięcy niemieckich jeńców spod Stalingradu przeżył pan piekło sowieckiej niewoli.[/b]

Cudem, ale także dzięki skromnym potrzebom mojej konstrukcji fizycznej i żelaznej woli przeżycia. To dotyczy pierwszych dwóch lat w lazaretach i łagrach dla rekonwalescentów (tyfus plamisty, malaria, puchlina wodna i jeszcze tuzin mi dotąd nieznanych pojęć). Po dwóch latach zostałem przeniesiony do „normalnych” łagrów, z normalnymi zajęciami (robota na dworcach, budowa dróg żelaznych, kołchozy, kamieniołomy, fabryki). Gdzie była potrzeba, tam nas, podzielonych na brygady, „komandirowano”. W ciągu ostatnich lat byłem godzinami zwalniany od pracy fizycznej, bo grałem na kilku instrumentach, organizowałem wieczorami teatr, koncerty, nauczyłem się rosyjskiego i tłumaczyłem poetów klasyki rosyjskiej: Michaiła Lermontowa, Aleksandra Puszkina, Siergieja Jesienina i animowałem wieczory literackie. Rosjanie bardzo lubią teatr, muzykę, śpiew i poezję i ze swego rodzaju – ukrytą albo jawną – sympatią traktowali „jeńców – artystów”.

[b]Niemieccy jeńcy byli przez Sowietów bardzo cenieni…[/b]

... z uwagi na ich pracowitość. Zadaniem łagrów, w których przebywałem, była odbudowa domów, fabryk, kanału Wołga – Don, linii kolejowych, szos. Usiłowano wykorzystywać specjalistów w mundurach feldgrau – w cywilu inżynierów, agronomów, architektów, rozmaitych rzemieślników – dla odbudowy infrastruktury zniszczonej w wyniku działań wojennych. Kreml pragnął zdyskontować tę fachową i bezpłatną siłę roboczą do końca. Końcem okazał się grudzień 1949 roku, kiedy i ja doczekałem się „repatriacji”. Przypuszczałem, że te masowe transporty „domoj” zostały uruchomione pod wpływem zachodnich aliantów i Czerwonego Krzyża. Mimo wszystko duża część „wojennoplennych”, którym podczas przesłuchań dowiedziono popełnienie przestępstw wojennych lub przynależność do jednostek obciążonych takimi przestępstwami, zatrzymywano jeszcze na kilka lat w łagrach i na robotach. Aż do głośnej „wyzwoleńczej akcji” kanclerza Konrada Adenauera w latach 1955 – 1956.

[b]Mógł pan wcześniej opuścić łagier, podając się za Polaka.[/b]

Oczywiście, ale do jakiej Polski miałbym wracać? Do sowieckiej? Matka zmarła w roku 1942, ojca zabito trzy lata później, a w naszym łódzkim lokum zamieszkali obcy ludzie. Nie miałem rodzeństwa, bliższej rodziny nie znałem, więc do kogo tu wracać? Najbliższą osobą była narzeczona, też łodzianka z urodzenia, lecz ona opuściła Polskę i mieszkała już w Weimarze. Jej adres stał się dla mnie jedyny i właściwy.

[b]Dla pańskich rodziców Łódź stała się u progu XX wieku ziemią obiecaną.[/b]

Ucieczka młodożeńców z małego miasteczka, a właściwie dużej wsi, do wielkiego, prosperującego miasta – gwarantującego pracę i perspektywy na przyszłość – dawała nadzieję na awans społeczny.

[b]Dlaczego matka rozmawiała z panem po niemiecku, a ojciec po polsku?[/b]

Każda matka rozmawia ze swoim dzieckiem w języku, który zna najlepiej. W przypadku mojej mamy był to niemiecki. Natomiast ojciec rozmawiał ze mną najczęściej po polsku – w języku swojego otoczenia, miejsca pracy i zawodowego awansu.

[b]Ukończył pan polskie gimnazjum.[/b]

Ponieważ rodzice bardzo się w Łodzi zadomowili, posłali mnie do polskiego gimnazjum. Po jego ukończeniu zamierzałem studiować w Warszawie teatrologię w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej. Jeślibym zrealizował te plany, zapewne w życiu towarzyszyłaby mi Melpomena i byłbym obywatelem Polski.

[b]Ostatnie wakacje spędził pan z łopatą w dłoni.[/b]

W latach 30. – jeśli dobrze pamiętam – organizowano obowiązkową służbę pracy dla maturzystów, którzy zamierzali studiować. Podlegaliśmy przymusowi trzymiesięcznej pracy fizycznej w hufcach junackich. Mnie powołano w czerwcu 1939 roku do grupy budującej bunkry i umocnienia w okolicach Łomży.

[b]1 września 1939 roku pański hufiec pracy rozpoczął ucieczkę na wschód…[/b]

Uciekaliśmy przed oddziałami niemieckimi atakującymi od strony granicy Prus Wschodnich w kierunku rzeki Bug, a następnie Lwowa. Mało pamiętam, bo byliśmy głodni, przemęczeni, półprzytomni, a ja – na domiar złego – zachorowałem na żółtaczkę.

[b]Ostatecznie dotarł pan do Lwowa zajętego już przez Armię Czerwoną.[/b]

Na placach w centrum miasta politrucy, otoczeni grupkami ciekawskich, wygłaszali agitki, oświecając słuchaczy na temat zalet bolszewizmu, kultury i moralności w ojczyźnie proletariatu. Ciągnęło mnie do domu. Po kilkunastu dniach wraz z kilkoma poznanymi przypadkowo rówieśnikami postanowiliśmy przedostać się przez zieloną granicę do niemieckiej strefy okupacyjnej, gdzie – jak sądziliśmy – groziło nam mniejsze niebezpieczeństwo. I gdzieś w połowie października wyruszyliśmy pieszo na zachód. Do Łodzi wróciłem na początku grudnia, bo po drodze zaniemogłem i wylądowałem w zamojskim szpitalu.

[b]Wraz z rodzicami został pan uznany za volksdeutscha.[/b]

Nic nie pomogły wyjaśnienia ojca, że rodzina jeszcze nigdy nie żyła w Rzeszy. Wprawdzie pod względem wiary i tradycji była niemiecka, ale jej przynależność państwowa się zmieniała: Czechy, Szwabia, Austria, Prusy, Rosja, Polska. Królowie, cesarze, carowie, prezydenci – wszystko to powodowało, że przynależność państwowa wydawała się czymś drugorzędnym.

[b]Wkrótce o Karla Dedeciusa upomniał się Wehrmacht.[/b]

Lekarza z komisji wojskowej zdziwiła zarówno moja twarda wymowa, jak i powierzchowność: śniada cera, ciemne, długie włosy, po cygańsku krzaczaste, zrośnięte nad nasadą nosa czarne, szerokie brwi. Szybko zakończył pomiary czaszki. Z jego diagnozy zostały mi w uszach dwa słowa: „rasa alpejska”. Brzmiało to lekceważąco.

[b]Trafił pan do 8. Pułku Grenadierów 3. Dywizji Piechoty, początkowo do orkiestry wojskowej, lecz jednostkę skierowano na front wschodni…[/b]

Miłosierdzie pamięci wyrzuciło z mojej głowy najstraszniejsze sceny. I chwała Bogu, bo inaczej nie dałoby się żyć. Człowiek musiałby się załamać pod ich brzemieniem: codziennie setki zwłok dookoła, walające się wszędzie strzępy ciał... Po sześciu miesiącach wojna skończyła się dla mnie pod Stalingradem.

[b]W 1949 roku znalazł się pan w NRD, skąd po czterech latach wraz z żoną, jej bratem i dzieckiem zbiegł pan do Berlina Zachodniego. Nie było jeszcze muru dzielącego miasto, więc ucieczka przez żelazną kurtynę metrem była chyba popularna?[/b]

W zachodnich Niemczech w latach 50. błyskawicznie przybywało ludności. Kto nie był przywiązany do NRD ani partyjnie, ani majątkowo, ani zawodowo, ani zbyt dużą rodziną, uciekał za Łabę. Metrem było najszybciej, najłatwiej, najtaniej i najbezpieczniej.

[b]Czy praca w Instytucie Teatralnym w Weimarze pomogła znaleźć odpowiednie zajęcie za Łabą?[/b]

Nie, ponieważ wtedy w NRF nie interesowano się slawistyką i kulturą wschodnich sąsiadów. Zaproponowano mi posadę kierownika oddziału prasy, reklamy i szkolenia w dużej firmie ubezpieczeniowej.

[b]Do Polski przyjechał pan pierwszy raz po wojnie w roku 1959. Próbował pan wyjaśnić śmierć taty, zamordowanego skrytobójczo w Łodzi wiosną 1945 roku?[/b]

Podczas tego pierwszego pobytu prezes łódzkiego oddziału Związku Literatów Polskich Jan Koprowski zawiózł mnie na „moją” ulicę Emerytalną. Odwiedziłem dawnych sąsiadów, p. Przybyszów, którzy mnie ciepło, przyjaźnie przyjęli, ale okoliczności śmierci ojca też nie znali. Kuzyn taty, do którego pisałem, odpowiedział zdawkowo: „znaleźli się tacy, co go zabili”. Nie śmiałem zapukać do rodziny, która zamieszkała w naszym jednorodzinnym domku. Obawiałem się ich niepokoić moją wizytą „widma”…

Dalszych starań o wyjaśnienie śmierci ojca nie podejmowałem, bo i co bym tym zmienił? Nic. Chyba tylko nowe niepokoje, bezsenne noce, może proces, może tragedie… Cui bono? Chciałem po tych pierwszych bezskutecznych staraniach zostawić wszystko, jak jest. Requiescat in pace. Nie komplikować i tak już dostatecznie skomplikowanych życiorysów. Przecież miałem już w NRF dach nad głową, zawód, rodzinę, spokój. To mi wystarczało.

[b]Odszukał pan najlepszych przyjaciół z klasy: Leona Tomczaka i Tadeusza Bartoszewskiego oraz innych przyjaciół ze szczenięcych lat?[/b]

Leona odnalazłem i odwiedziłem w Gdańsku, gdzie kierował przychodnią lekarską. W latach 60. zbiegł z Gdańska, zatelefonował z Hamburga, zawiadamiając, że jedzie dalej na Zachód.

I, niestety, nasz kontakt się urwał. Tadeusz zmarł w Warszawie przedwcześnie. Innych odszukałem i odwiedzałem (albo oni mnie we Frankfurcie), w Łodzi i w miastach, do których się po wojnie przeprowadzili.

W Łodzi pozostał mi już tylko jeden, jedyny serdeczny klasowy kolega szkolny z Gimnazjum i Liceum im. Stefana Żeromskiego Innocenty Święcicki. Świetny chłopak. Znakomity uczeń, wierny przyjaciel i obywatel Łodzi. Okazuje się, że będziemy „ostatnimi Mohikanami” tego rocznika z budy łódzkiej. Wkrótce grozi nam dziewięćdziesiątka. A my kuśtykamy, chorujemy i wciąż jeszcze pracujemy, każdy w ramach swoich możliwości, popychani naukami Andrzeja Frycza Modrzewskiego – zawartymi w dziele „O naprawie Rzeczypospolitej” – i Adama Mickiewicza – ogłoszonymi na łamach „Trybuny Ludów”.

[ramka][srodtytul]Karl Dedecius[/srodtytul]

Urodził się w 1921 r. w Łodzi. Tłumacz i popularyzator literatury polskiej. Założyciel (1980) i pierwszy dyrektor Deutsches Polen-Institut (Niemiecki Instytut Kultury Polskiej) w Darmstadt. Redaktor wielotomowej serii „Polnische Bibliothek”, obejmującej tłumaczenia dzieł literatury polskiej. Autor „Panoramy literatury polskiej XX wieku”. Honorowy obywatel Łodzi. Doktor honoris causa m.in. Uniwersytetu Łódzkiego i Uniwersytetu Jagiellońskiego. Odznaczony Orderem Orła Białego.[/ramka]

[b]Rz: Ze wspomnień „Europejczyk z Łodzi” wynika, że jako tłumacz debiutował pan w łagrze, i to w dosyć niezwykłych okolicznościach.[/b]

Rosyjskiego nauczyłem się w łagrze. Łaknąłem strawy duchowej, gazet, literatury pięknej, a przy okazji mogłem być pożyteczny. Schwytano dwudziestoletniego jeńca z dwoma metrami skradzionego materiału. Miałem mu przetłumaczyć, że za kradzież własności sowieckiej grozi kara 25 lat więzienia. Chłopak płakał i przysięgał, że nigdy więcej. Poprosiłem go, aby pozwolił mi wyjaśnić wszystko porucznikowi, on sam natomiast niech się w ogóle nie odzywa, bo mogłoby to być źle zrozumiane. Porucznik zapytał: „Co on powiedział?”. Szybko musiałem znaleźć okoliczności łagodzące: „Za trzy tygodnie rozpoczynają się uroczyste obchody rocznicy rewolucji październikowej, toteż brygada postanowiła udekorować drzwi wejściowe czerwoną flagą. Ten materiał był przeznaczony właśnie na nią”.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał