„Nie żal pani?” – notariusz z włosami do ramion i czerwoną muchą pod szyją zadaje to pytanie starszej kobiecie, która cały dorobek życia zapisuje na rzecz ogniska dla dzieci. W filmie Doroty Kędzierzawskiej „Pora umierać” rejenta gra Witold Kaczanowski, 76-letni malarz i rzeźbiarz mieszkający w Denver, sygnujący swe prace jako Witold K. Gdyby artysta pytanie o bilans życia zadał sobie, musiałby szczerze odpowiedzieć, że ma wyjątkowo barwny życiorys.
[srodtytul]W Tworkach z Gałczyńskim[/srodtytul]
Kaczanowski, rocznik 1932, dzieciństwo spędził w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach. Jego ojciec był tam lekarzem. Wcześnie osierocony przez matkę, z zabaw najlepiej wspomina te z pacjentami. Roman, chudy jak tyka, był lokomotywą i gnał po okolicy z dziećmi doczepionymi jako wagoniki.
Podczas wojny ojciec ukrywał Żydów, Witoldowi jednak w pamięć wbiło się kilka innych obrazów. Jaśka Jąkały, który woził trupy pod oknami. A także ukochanego psa Misia, którego zabili Niemcy. Krew na jego futrze utworzyła biało-czerwoną flagę.
Lubi powtarzać, że to Konstanty Ildefons Gałczyński uczynił z niego malarza. Poeta, już po wojnie, trafił na odwyk do Tworek. Ojciec Kaczanowskiego dołożył wszelkich starań, by pacjent czuł się jak w domu – dokwaterował go do pokoju syna. Gałczyński uczestniczył w rodzinnych kolacjach. Gdy kiedyś młody Witold przyjechał z wyprawy do Krakowa, gdzie węglem robił szkice zaułków, portali i stiuków, grono spożywające kolację przystąpiło do oceny prac. Ojciec miał pewne uwagi, ale dumny był z syna. Macocha, historyk sztuki i kustosz w Muzeum Narodowym, kiwała głową z uznaniem. Gałczyński zaś popatrzył i zapytał: „Ale dlaczego ty to rysujesz? Przecież to już jest!”. Wtedy Witold uświadomił sobie, że sztuka rodzi się w głowie artysty. – To było nieprawdopodobnie rewolucyjne! Nigdy w życiu nie zrobiłem już żadnych szkiców z natury – opowiada Kaczanowski.