Żyd dźwiga krzyż

Ocaleli z Holokaustu mają w Izraelu status świeckich świętych. Chyba że przy okazji nawrócili się na katolicyzm. Wtedy nikt nie chce o nich słyszeć

Aktualizacja: 16.05.2009 15:13 Publikacja: 16.05.2009 15:00

Żyd dźwiga krzyż

Foto: Fotorzepa, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

– Gdy pacyfikowano getto, ukryliśmy się w piwnicy. Niestety odkryli nas. Wywalili drzwi i weszli do środka. To była ta sekunda, w której człowiek wchodzący z zewnątrz do zamkniętego pomieszczenia musi przyzwyczaić wzrok do ciemności. Zadziałałem instynktownie, wskoczyłem za plecy oprawców i wybiegłem na zewnątrz. W piwnicy zostały mama i siostry. Dziesięć dni później uśmiercili je strzałem w tył głowy nad masowym grobem – opowiada mężczyzna.

Nazywa się Grzegorz Pawłowski i jest katolickim księdzem. 70 lat temu nosił inne imię i nazwisko: Hersz Griner. Urodził się w 1931 roku w Zamościu w religijnej żydowskiej rodzinie. Ojciec miał sklep z opałem, w lecie dzierżawił owocowy sad. To właśnie podczas przedwojennych wakacji na wsi mały Hersz, bawiąc się z chłopskimi dziećmi, nauczył się polskiego. Wkrótce miało mu to uratować życie.

Rozmawiamy w mieszkaniu księdza Pawłowskiego na piątym piętrze bloku mieszkalnego w Tel Awiwie. Kanapa, dwa fotele, telewizor i biurko. Na ścianie tkanina przedstawiająca Jezusa Chrystusa. A na drzwiach wejściowych dwa nazwiska. Grzegorz Pawłowski i pod spodem Zvi Griner (po hebrajsku). – Gdy wybuchła wojna, od razu w pierwszym bombardowaniu spalił się nasz dom. Pamiętam go doskonale. Stał przy ulicy Mikołaja Reja 26 – mówi.

Kiedy przyszli Niemcy, rozpoczął się koszmar. Upokorzenia, grabieże, pobicia i mordy. Gdy do kamienicy, w której zamieszkała rodzina Grinerów, wpadli Niemcy, Hersz schował się pod łóżkiem. Słyszał krzyki, trzask łamanych mebli, błagania o litość i strzały. Gdy się uspokoiło i wyszedł na korytarz, zobaczył ciało krewnego leżące w kałuży krwi. Innym razem jego ojciec wyszedł do pracy i już nigdy nie wrócił. Wkrótce Żydów z Zamościa przesiedlono do getta w Izbicy. Właśnie tam doszło do pacyfikacji.

[srodtytul]Ksiądz bez koloratki[/srodtytul]

Gdy uciekłem z getta, przez długi czas błąkałem się po wsiach, miasteczkach i obozach pracy dla Żydów. Raz zostałem złapany i trafiłem na gestapo. Bili mnie po twarzy, żeby dowiedzieć się, kim jestem, ale uratowała mnie chrześcijańska metryka urodzenia, którą wcześniej udało mi się zdobyć. Wypuścili mnie, chociaż przecież łatwo mogli sprawdzić, że jestem Żydem – opowiada ksiądz Pawłowski.

Hersz Griner został uratowany przez Polaków. Kilka rodzin, które – przez dłuższy lub krótszy czas – ukrywały go w swoich domach. Karmiły, szyły ubrania i buty, a wreszcie nauczyły pacierza. Początkowo katolickie modlitwy miały być tylko elementem kamuflażu przed Niemcami, ale szybko chłopiec zaczął modlić się naprawdę. Gdy skończyła się wojna, trafił do sierocińca w Tomaszowie Lubelskim. Przez pewien czas nie przyznawał się do żydowskiego pochodzenia.

– Powiedziałem o tym dopiero przed Pierwszą Komunią. Poszedłem do księdza i ze łzami w oczach przyznałem, że tak naprawdę nigdy nie byłem ochrzczony – mówi. Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie. Chrzest, komunia, kilkuletni pobyt w gimnazjum, po którym poczuł powołanie. Seminarium w Lublinie ukończone w 1958 roku i posługa w kilku parafiach.

– Przez cały ten czas nie mogłem jednak zapomnieć o tym, skąd pochodzę, o mojej wymordowanej rodzinie. Nie mogłem już tego dusić w sobie i w 1966 roku opisałem swoje losy w „Tygodniku Powszechnym”. Artykuł przeczytał mój brat Haim, który w 1939 roku uciekł do Związku Sowieckiego, a po wojnie zamieszkał w Hajfie. Przez cały czas myślał, że mnie zgładzili. Po przeczytaniu artykułu skontaktował się ze mną i w 1970 roku udało mi się uzyskać zgodę na opuszczenie Polski – wspomina ksiądz Pawłowski.

– Dlaczego wyjechałem do Izraela? Bo jestem Żydem! Tutaj jest moje miejsce. Czułem, że muszę pracować wśród swoich. Problem w tym, że z Polski wyjechałem jako Żyd, a do Izraela przyjechałem jako Polak... – mówi. Izraelczycy stoją bowiem na stanowisku, że Żyd, który nawrócił się na chrześcijaństwo, przestaje być Żydem.

Ksiądz Pawłowski miał kłopoty z uzyskaniem obywatelstwa, nie przyznano mu praw nowego imigranta. Nie dostał państwowej pożyczki i mieszkania, nie mógł kupić samochodu zwolnionego od cła. Również rodzina naciskała na niego, żeby porzucił wiarę katolicką i powrócił do judaizmu. Do dzisiaj ksiądz Pawłowski, aby nie drażnić swoich krewnych i sąsiadów, nie chodzi w koloratce i nie nosi na piersi krzyżyka.

Msze odprawia w trzech językach. Jest duszpasterzem izraelskich Polaków i modlących się po polsku Żydów, jednym z najważniejszych kapłanów wspólnoty hebrajskojęzycznych katolików, opiekuje się także wspólnotą francuską. – Nie przeszkadza mi to pościć wraz z rodziną na święto Jom Kippur i jeść macę na Pesach. Najbardziej dumny jestem z tego, że postawiłem rodzinie grobowiec w Izbicy. Przygotowałem tam również grób dla siebie. Spocznę obok nich na żydowskim cmentarzu – mówi.

[srodtytul]Jedna kula na dwie siostry[/srodtytul]

Jedną z parafianek księdza Pawłowskiego jest pani Krystyna Carmi z miejscowości Riszon le-Cijjon. Spotykamy się w zakrystii kościoła św. Piotra w Tel Awiwie. Pani Krystyna prowadzi tu polską bibliotekę. Książki dostaje od imigrantów i ich dzieci. Dużo klasyki. Słowacki, Mickiewicz. Ale jest także pokaźna kolekcja dzieł Ilii Erenburga. – Tego akurat nikt nie czyta. To musiał przywieźć któryś z tych, co przyjechali w 1968 – tłumaczy śpiewnym wschodnim akcentem.

Pani Krystyna pochodzi bowiem z Obertyna w województwie stanisławowskim, gdzie urodziła się w 1931 roku jako Sulamit Sorger. – Nie byliśmy specjalnie religijni. Czasami tata przynosił szynkę, którą zjadałam razem z nim w kącie – opowiada. Wiodło im się nieźle. Eliasz Sorger miał zakład fotograficzny i sklep z butami.

Wszystko się skończyło, gdy wybuchła wojna. – Pierwsze moje wspomnienie to wywózka polskich policjantów. Posterunek znajdował się blisko mojego domu. Zapakowali ich na ciężarówkę. Gdy mijali tłum ludzi, komendant zasalutował i krzyknął „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Pani komendantowa tak okropnie płakała. Pewnie przeczuwała, że on nigdy nie wróci. Zginął w Katyniu albo innym sowieckim miejscu kaźni – opowiada.

Bolszewicy zatrudnili ojca Soni – jak wszyscy mówili na Sulamit – do robienia zdjęć do nowych, wydawanych przez władzę sowiecką, dokumentów. Na niewiele mu się to jednak przydało. Jego dom został skonfiskowany na potrzeby sowieckiego urzędu, a gdy przyszedł czas wywózek, jako „żydowski burżuj” został wpisany na listę. – Nie zdążyli nas wsadzić do łagrów. I może źle się stało, bo wtedy być może rodzina by przetrwała – mówi pani Krystyna.

Po 22 czerwca 1941 roku władzę w Obertynie i okolicach przejęła lokalna ukraińska policja. Dla Żydów oznaczało to straszliwe represje. Zaczęło się od spontanicznego pogromu, a potem Niemcy od pozostałych przy życiu ściągnęli kontrybucję: futra, złoto, biżuterię i gotówkę. – Tata został wezwany na posterunek. Wrócił z opuchniętymi rękami i złamanym nosem. Powiedział, że żołnierz uderzył go w twarz zdjętym hełmem, a następnie poczęstował papierosem – opowiada Krystyna Carmi.

Wkrótce trafili do getta w Kołomyi. – Straszliwy głód. Ludzie umierali na ulicach, trupy zbierano na specjalne platformy. Potem przez długie lata śniły mi się ich twarze, wychudzone ręce i nogi zwisające z obu stron wózków. Budziłam się z krzykiem – wspomina. Wkrótce rodzina Sorgerów zdecydowała się na ucieczkę. Ukryli się u gospodarzy w jednej z wiosek w pobliżu Obertyna.

– Pewnego dnia, na skutek donosu Ukrainki, wpadł mój wujek i dwie moje siostry. Przyjechali po nich policjanci. Wujkowi kazali wykopać w zmarzniętej ziemi grób i zastrzelili go na oczach moich sióstr. Potem je rozebrali i kazali im się objąć. Wtedy jeden z nich nacisnął spust. Kula zabiła jedną z nich, ale druga przeżyła. Mimo jej błagań i jęków zakopali ją żywcem razem z ciałami wujka i siostry – mówi pani Krystyna.

[srodtytul]Radio Maryja w Izraelu[/srodtytul]

Przestraszony gospodarz, który ukrywał Sonię i jej rodziców, kazał im uciekać do lasu. Wkrótce jednak zostali wytropieni i pojmani. Chłopską furmanką zawieziono ich na posterunek w Obertynie. – Po drodze Ukraińcy się nade mną zlitowali i wypuścili mnie. Dopiero potem dowiedziałam się, co się stało z rodzicami. W celi podcięli sobie żyły. Było jednak bardzo zimno i krew nie chciała spływać. Nad ranem ich zastrzelili. Ojciec wziął mamę na ręce i wniósł ją do przygotowanego grobu – opowiada.

Działo się to na początku 1943 roku, gdy Sonia Sorger miała niespełna 12 lat. Błąkającą się dziewczynkę uratowali Polacy. Ukrywała się u różnych rodzin, pracowała na wsi jako pastuszka krów. Na strychu jednego z mieszkań znalazła medalik, który powiesiła sobie na szyi.

– „Wiesz, kto to jest?” – spytała Polka, gdy zobaczyła to na mojej szyi. „To Matka Boska”. Wtedy zaczęłam się codziennie modlić i obiecałam sobie, że jak przeżyję, to nawrócę się na chrześcijaństwo – wspomina Krystyna Carmi.

Przygarnięta do jednego z polskich domów dotrwała do odejścia Niemców. Jej rodzinne strony zostały wcielone do Związku Sowieckiego i wkrótce pociągiem repatriacyjnym wyjechała do Polski. Została ochrzczona i trafiła do sierocińca prowadzonego przez zakonnice. – Tam się rozwinęła moja wiara. Chciałam iść do zakonu, ale ksiądz powiedział, żebym nie marnowała życia i założyła rodzinę – opowiada.

Wkrótce jednak odezwali się krewni, którzy zamieszkali w Izraelu. Wzywali ją do przyjazdu. Ostatecznie zdecydowała się w 1958 roku. – Po przyjeździe bałam się przyznać, że się nawróciłam. Nikt o tym nie wiedział. Trwało to wiele lat, aż w 1994 roku wraz z mężem odwiedziliśmy Polskę. Po powrocie coś we mnie pękło i powiedziałam mu otwarcie: „Chcę iść do Kościoła”. Dostał szału i nawet nie chciał o tym słyszeć, w końcu jednak sam zawiózł mnie na mszę – mówi pani Krystyna.

Innym członkom rodziny do swojej wiary przyznała się dopiero niedawno. Na początku reakcja była bardzo negatywna, ale potem wszyscy się przyzwyczaili. Męża przekonała tym, że po każdym pobycie w kościele przywoziła mu polskie książki (pochodzi z Lublina). Pani Krystyna odreagowuje stracone lata i jest jedną z najbardziej aktywnych członkiń polskiej parafii. Przepisuje ręcznie modlitwy, układa kwiaty na ołtarzu. Przez pewien czas słuchała nawet codziennie Radia Maryja. Skończyła, gdy usłyszała w nim antysemicką wypowiedź.

– Tylko sąsiedzi o niczym nie wiedzą. W niedzielę mówię im, że jeżdżę do biblioteki. Gdyby dowiedzieli się, że ich żydowska sąsiadka jest katoliczką, chyba padliby na zawał – opowiada. Obawia się, że gdyby wyszło na jaw, że odeszła od judaizmu, mogłyby ją spotkać nieprzyjemności. Że może utracić prawa obywatelskie. Już raz rabin nie chciał dać ślubu jej synowi, gdy w rubryce „imię matki” wpisał „Krystyna”.

[srodtytul]Dla nich jestem martwa[/srodtytul]

Na Górze Oliwnej pod Jerozolimą znajduje się zakon benedyktynek. Budynek jest odcięty od świata. Gruby wysoki mur z żelaznymi litymi drzwiami bez klamki od zewnątrz. Za nim niewielki dziedziniec i kolejne drzwi, w których po naciśnięciu dzwonka otwiera się niewielkie okienko. – Siostra Paula? Zaraz poproszę – mówi po francusku sprawująca dyżur przy drzwiach mniszka. Wkrótce w okienku pojawia się siostra Paula i podaje klucz do sali spotkań z gośćmi.

Podczas rozmowy oddziela nas gruba stalowa krata. To zakon kontemplacyjny. Reguła jest bardzo surowa i mniszki są odizolowane od świata zewnętrznego. Paula Malczewska mieszka tu od 34 lat. Wtedy właśnie przyjechała z Łomży, w której urodziła się w 1931 roku. Nie chce powiedzieć, jakie nazwisko nosiła przed wojną. Jest jedynym członkiem rodziny, który przeżył niemiecką okupację.

– Miałam małego braciszka, mamę, tatę. Wszyscy zostali zamordowani. Ja uniknęłam tego losu, bo w 1943 roku, gdy zaczęła się pacyfikacja getta, uciekłam wraz z innymi dziećmi do lasu. Na początku traktowaliśmy to jako przygodę, ale wkrótce zrzedły nam miny. Było bardzo zimno, nie mieliśmy co jeść, nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Trzy miesiące wegetowałam w kopcach ziemniaków – opowiada siostra Paula.

Wkrótce znalazła się w poważnym niebezpieczeństwie. – Podczas jednej z wypraw w poszukiwaniu jedzenia na drodze wraz z koleżanką natknęłyśmy się na grupę polskich chłopców. Rozpoznali, że jesteśmy Żydówkami, i zaczęli rzucać w nas śnieżkami. Gdyby pojawili się Niemcy, ta historia mogłaby się dla nas skończyć bardzo źle. Zobaczyłam wtedy przydrożny krzyż. Uklękłam. Spojrzałam na Jezusa. On cierpiał tak samo niewinnie jak ja. Przyrzekłam, że jak przeżyję, to wstąpię do klasztoru – relacjonuje.

Przez wiele miesięcy błąkała się po wsiach, podając się za polską sierotę. Czasami nocowała w domach, czasami w szczerym polu. Wkrótce została złapana. – Spędziłam na gestapo całą noc. Choć ja sama nie byłam bita, widziałam tam straszne rzeczy. Niemcy chcieli dowiedzieć się ode mnie, u kogo się ukrywałam, do kogo szłam. Chcieli wytropić Polaków, którzy pomagają Żydom. Gdy okazało się, że nic nie wiem, stracili mną zainteresowanie i po prostu mnie wypuścili. To był cud. Wtedy zdałam sobie sprawę, że ktoś nade mną czuwa.

Siostra Paula bezpiecznie dotrwała do końca wojny i po zakończeniu szkoły – tak jak obiecała pod leśnym krzyżem w 1943 roku – wstąpiła do klasztoru. Na początku ze względu na żydowskie pochodzenie nie bardzo chciano ją przyjąć. Wkrótce zgłosiła się po nią specjalna żydowska organizacja z Ameryki, która szukała w całej Europie dzieci ocalałych z Holokaustu. Gdy zdecydowanie odmówiła wyjazdu, natychmiast przyjęto ją do klasztoru.

W zakonie bendyktynek w Łomży była przez kilkadziesiąt lat, aż wreszcie udało jej się uzyskać przeniesienie do Izraela. – Jestem Żydówką, chciałam pracować wśród swoich, zamieszkać w kraju przodków. Z Izraelem wiązałam wielkie nadzieje. Podobnie jak wszyscy inni żydowscy katolicy myślałam, że jak tu przyjadę, to wszyscy Żydzi się nawrócą. Przeżyłam rozczarowanie. Dziś myślę, że to, co wtedy myślałam, było naiwne – opowiada.

Podobnie jak w przypadku księdza Pawłowskiego i pani Krystyny Carmi przyjazd do kraju przodków nie był dla siostry Pauli łatwy. – Chociaż przetrwałam Holokaust, dla Żydów jestem martwa. Zmieniłam bowiem wiarę i tym samym przestałam być dla nich członkiem ich narodu. Do pewnego stopnia podobnie jest z Polakami. Część z nich lubi powtarzać, że prawdziwy Polak może być tylko katolikiem. Rzeczywistość jest jednak czasem bardziej skomplikowana. W ogóle czasami myślę, że Żydzi i Polacy są do siebie bardzo podobni. Być może właśnie dlatego tak się nie lubią – mówi siostra Paula Malczewska.

[ramka][srodtytul]Katolicy w państwie żydowskim[/srodtytul]

Katolicka społeczność w Izraelu liczy obecnie około 400 osób. Część z nich to członkowie mieszanych, katolicko-żydowskich małżeństw, część to ocaleli z Holokaustu, których ochrzczono podczas wojny, jeszcze inni po prostu sami się nawrócili. Jeszcze w latach 50. i 60. żydowskich katolików w Izraelu było dziesięć razy więcej. Członkowie społeczności jednak wyemigrowali, porzucili wiarę lub po prostu wymarli.

Dziś niewielu Izraelczyków wie, że w ich kraju mieszka niewielka społeczność, która używając języka hebrajskiego, modli się do Jezusa Chrystusa i odprawia katolickie msze święte. Ci, którzy o tym wiedzą, są do niej nastawieni raczej negatywnie. Swego czasu w Izraelu głośna była sprawa brata Daniela. Polskiego Żyda z Oświęcimia, który urodził się jako Oswald Rufeisen. W młodości syjonista, podczas Holokaustu nawrócił się na katolicyzm.

Do Izraela przyjechał w latach 50. już jako mnich karmelita. Gdy Izrael zdecydowanie odmówił mu przyznania obywatelstwa na mocy tak zwanego prawa powrotu (a więc de facto odmówił mu prawa do bycia Żydem), ojciec Daniel zaskarżył tę decyzję w sądzie. Sprawa doszła nawet do Sądu Najwyższego, który przyznał rację władzom. Ostatecznie brat Daniel, który zmarł w 1998 roku, dopiero po wielu latach otrzymał izraelskie obywatelstwo przez naturalizację.

– Rzeczywiście dla wielu Izraelczyków nasze istnienie jest nie do przyjęcia – mówi zwierzchnik społeczności hebrajskich katolików ks. David Neuhaus. – I nie chodzi tu tylko o to, że żydowskość jest dla nich ściśle powiązana z judaizmem. W Izraelu jest bowiem bardzo wielu ateistów, są nawet buddyści i nikt nie ma nic przeciwko temu. Problemem jest nasz katolicyzm, za którym, między innymi z powodu zaszłości historycznych, Żydzi nie przepadają.[/ramka]

– Gdy pacyfikowano getto, ukryliśmy się w piwnicy. Niestety odkryli nas. Wywalili drzwi i weszli do środka. To była ta sekunda, w której człowiek wchodzący z zewnątrz do zamkniętego pomieszczenia musi przyzwyczaić wzrok do ciemności. Zadziałałem instynktownie, wskoczyłem za plecy oprawców i wybiegłem na zewnątrz. W piwnicy zostały mama i siostry. Dziesięć dni później uśmiercili je strzałem w tył głowy nad masowym grobem – opowiada mężczyzna.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą