Marzeniem stawało się dotarcie do samej Moskwy, by stać się dla niej może nie partnerem, ale podwykonawcą przynajmniej scenariusza takiej rewolucji (co przypomniał niedawno na łamach „Arcanów” [nr 86 – 87] w arcyciekawym studium Henryk Głębocki). Najbardziej precyzyjnie wyraził to marzenie Stefan Bratkowski, który próbował dotrzeć z ofertą do Moskwy jeszcze w niesprzyjającym czasie trwania pierwszej „Solidarności”. W paryskiej „Kulturze” opublikował – już po wprowadzeniu stanu wojennego (w numerze 5/1982) – te wystawiające najwyższą ocenę jego przenikliwości słowa: „Od wielkiego mocarstwa, które miało półkolonie, oczekuje się aktu długofalowej wyobraźni: zamiany półkolonii w kontrolowane państwo sojusznicze. […] Myślę, że gdzieś w Europie znalazłoby się jakieś ciche, niedostępne dla prasy, radia i TV miejsce, gdzie mogliby spotkać się na poufnych rozmowach […] pełnomocnicy zachodnich banków, wyposażeni w odpowiednie prerogatywy wysłannicy zainteresowanych rządów i Watykanu, przedstawiciele władzy w Polsce oraz negocjatorzy ze strony społeczeństwa polskiego”.
Zarządcy PRL nie chcieli, co oczywiste, stracić kontroli nad procesem ewentualnych negocjacji; nie chcieli, by przedstawiciele elit opozycji znaleźli kiedykolwiek omijający warszawski „Biały Dom” kanał kontaktów z Moskwą. Sami przewidująco szukali kontaktów, które pomogłyby wycofać się z najbardziej negatywnych (także dla samej władzy) skutków stanu wojennego.
Przypomniał o tym niedawno w interesującym wywiadzie gen. Czesław Kiszczak („Na bagnetach kiepsko się siedziało”, „Gazeta Wyborcza”, 6 II 2009). Jak pisze – „już w marcu 1983 r. wymieniliśmy pisma z Kościołem na temat zwolnienia więźniów. I zaczęliśmy pierwsze rozmowy […]. Opozycja wiedziała, że MSW to nie tylko policja, ale że uprawia politykę”. Rozmowy nabrały poważniejszego charakteru i zarazem przyspieszenia od roku 1986, kiedy władze ogłosiły amnestię dla więźniów politycznych („wtedy też zacząłem sondować, jak porozmawiać z podziemiem” – przypomina generał).
[wyimek]Do upadku systemu przyczynili się na pewno nie tylko ci, którzy tego chcieli. Plany utrzymania kontroli nad rzeczywistością w dłuższej perspektywie zawodzą.[/wyimek]
Rozmowy mające na celu podzielenie się odpowiedzialnością stawały się palącą koniecznością, kiedy klęską kończyły się kolejne próby ćwierćreform, a realne reformy gospodarcze wymagały poważnych kosztów społecznych, które mogły skończyć się katastrofą nie tylko dla społeczeństwa, ale i dla władzy. Przełomowy pod tym względem okazał się rok 1988. Istotę podjętej wówczas przez twórców stanu wojennego gry z przedstawicielami opozycji oddał najtrafniej sam generał Wojciech Jaruzelski: „Chodziło o to, żeby pociąg ruszył, ale żeby trzymać rękę na hamulcu”. („Mnie się ta Polska podoba” – 15 II 2009).
Do tej gry udało się w końcu wciągnąć Lecha Wałęsę. Od lata 1988 roku zaczynały się bezpośrednie przygotowania do obrad Okrągłego Stołu. Polska odgórna rewolucja, przez jej historyków nazywana niekiedy reglamentowaną, wkraczała w decydującą fazę. W owym momencie decydujące było oddziaływanie raczej jej mechanizmów, a nie ówczesnych mizernych śladów rewolucji „solidarnościowej” (mimo całej odwagi i determinacji jej kontynuatorów). Strajki w Stoczni Gdańskiej i w Hucie im. Lenina w 1988 roku były raczej skutkiem rewolucji odgórnej, a nie jej przyczyną.
[srodtytul]Rewolucja z bezpiecznikiem[/srodtytul]
Zupełnie inaczej rozwinęła się w tym czasie rewolucja odgórna w samym Związku Sowieckim. Pierwsza próba minimalnego wariantu „pieriestrojki” (wzmocnienie dyscypliny pracy, kampania walki z alkoholizmem, walka z korupcją urzędników) skończyła się już w 1986 roku tradycyjnym fiaskiem. Przejście do drugiego etapu odgórnej rewolucji w ZSRR wytworzyło radykalnie odmienną niż w Polsce Jaruzelskiego sytuację w elitach władzy.
W schyłkowym PRL następowało stopniowe zbliżenie elity władzy komunistycznej i znacznej części elity opozycji – zbliżenie ku wzajemnym negocjacjom. W ZSRR tymczasem dekompozycji ulegała sama elita władzy centrum. Już na przełomie 1986 i 1987 roku ujawnili się na Kremlu zarówno zwolennicy wycofania z dalszych ryzykownych zmian, jak też ci, którzy podnosili hasła pogłębienia reform. Oba stanowiska były naturalnie hasłami walki o władzę z okupującym centrum Gorbaczowem. Z jednej strony Jegor Kuźmicz Ligaczow, z drugiej – Borys Nikołajewicz Jelcyn. „Konsierwatory” i „kawalieristy”, jak opisywał ich sam Gorbaczow.
Wybory 4 czerwca okazały się w Polsce ostatnim, wspaniałym akordem rewolucji oddolnej. Ludzie zagłosowali tak, jak chcieli. W zdecydowanej większości przeciw komunizmowi, przeciw systemowi. Ale też wbrew, jak się okazało, ustaleniom rewolucji odgórnej. Kompromis wynegocjowany przy Okrągłym Stole był przez moment zagrożony. Lista krajowa, składająca się z przedstawicieli partyjnej elity władzy, której przepchnięcie przez wybory miało być zagwarantowane, została odrzucona. Powstawało pytanie, czy strona partyjna utrzyma w ręku ów hamulec, o jakim mówił generał Jaruzelski. Obywatelski Komitet Polityczny zadeklarował jednak natychmiast lojalność wobec wynegocjowanego układu. Zwyciężyła logika rewolucji odgórnej.
Potwierdził ją następnie wybór generała Jaruzelskiego na prezydenta – bardzo mocno zresztą wspierany przez Stany Zjednoczone, zainteresowane jak najbardziej utrzymaniem owej logiki – tak w Polsce, jak i przede wszystkim w samym ZSRR. Gra w Polsce toczyła się w ramach tej logiki także wtedy, gdy Adam Michnik wrócił w lipcu 1989 roku z Moskwy z radosną nowiną, którą streścił po latach tymi słowami: „Oni byli sobą zajęci, mówili: „Róbcie, co chcecie”, a skoro tak, no to ja […] powiedziałem »Chłopaki, skok na kasę trzeba robić«”. Dopowiadał bowiem zaraz, że generał Jaruzelski (jako prezydent) pozostawał istotnym „bezpiecznikiem” całości przemian w Polsce. Wybór Tadeusza Mazowieckiego (a nie np. Jacka Kuronia) na premiera był dodatkowym potwierdzeniem owej logiki, a nie jej złamaniem. Jak to ujął sam gen. Jaruzelski – „gdyby to nie był Mazowiecki, mogły być inne reakcje”.
[srodtytul]Kres komunizmu[/srodtytul]
Polska rewolucja oddolna nie wypracowała w 1989 roku żadnego programu politycznego. Jej śladem, jakże ważnym, był sam akt wyborczy 4 czerwca. Program polityczny przygotowywany przez ośrodek władzy skupiony wokół generała Jaruzelskiego pozyskał współuczestników i – do pewnego stopnia – współautorów dalszych jego etapów w kręgu elit politycznych opozycji. Był wpisany w projekt odgórnej rewolucji, jaką w centrum systemu podjął Gorbaczow.
Temu projektowi musiały się ostatecznie podporządkować także pozostałe kraje „obozu”.
W końcu 1989 roku zainaugurowana w Moskwie odgórna rewolucja zdawała się triumfować (na trupie Ceausescu, który nieopatrznie stanął na jej drodze). Stany Zjednoczone, jak solennie przyrzekał prezydent Bush, wzięły na siebie „rolę gwaranta regionalnych interesów Moskwy w okresie transformacji”. W Polsce – kraju najbardziej udanej odgórnej rewolucji – zarządcy PRL uzyskali wreszcie, po raz pierwszy, legalizację struktur i praw państwa komunistycznego przez swoich politycznych przeciwników, którzy stali się partnerami w procesie transformacji.
Odchodzenie od komunizmu to continuum, którego początek można wyznaczyć nawet już 5 marca 1953 roku. Gdzie jednak można wskazać ostateczny kres? W którym momencie przekroczona została granica oddzielająca przeszłość komunistyczną od przyszłości niekomunistycznej? I co o tym przesądziło? Ostatecznie chyba jednak dopiero załamanie programu odgórnej rewolucji w samym centrum systemu.
Najwnikliwiej opisał to zjawisko Włodzimierz Marciniak w swej monografii „Rozgrabione imperium” (Kraków 2001). Jego wywód można by streścić tak: nadejście Gorbaczowa z jego programem technologicznej modernizacji wymagało dopuszczenia do głosu sowieckiej inteligencji i technokratycznej części nomenklatury. Gorbaczow zdecydował się na reformy, które otwarły drogę do stopniowej instytucjonalizacji opozycji.
W pewnym momencie tego procesu wystąpiła zbieżność dążeń wykrystalizowanego w nim ruchu demokratycznego i korporacyjnych interesów regionalnej nomenklatury: dążeń do decentralizacji władzy i gospodarki, federalizacji ustroju, odpartyjnienia władzy publicznej i deideologizacji państwa. Połączenie z tymi interesami narodowej mobilizacji na nierosyjskich peryferiach imperium prowadziło do szybkiego rozbicia Związku Sowieckiego na zmierzające do suwerenności regiony. Terytorialne centrum imperium, Rosja, musiało przyjąć tę logikę.
Jak zwraca uwagę Marciniak, ruch demokratyczny musiał być rosyjskim ruchem demokratycznym, ponieważ na szczeblu ogólnosowieckim nie miał pola do działania. Nawet komuniści broniący jedności imperium przeciw skutkom reform Gorbaczowa, chcąc zinstytucjonalizować swoje działania – powołali Komunistyczną Partię RSFRR, co zadało dodatkowy cios funkcjonalnemu rdzeniowi struktury sowieckiej: KPZR. Rozpad Związku Sowieckiego zrujnował projekt Gorbaczowa.
[srodtytul]Rzeczywistość zawsze się wymknie[/srodtytul]
Amerykanie nie mogli już chronić interesów Związku Sowieckiego jako swego regionalnego partnera w Europie Wschodniej i Środkowej – bo ZSRR już nie istniał. Waszyngton z trudem, ale jednak się do nowej sytuacji dostosował. Dostosować się do niej musiały także kraje regionu. Rosja zacznie wkrótce podejmować na nowo trud odbudowy imperialnej strefy dominacji, przestała już jednak pełnić rolę ośrodka wspólnego scenariusza odgórnej rewolucji.
Komunizmu, przynajmniej w jego sowieckiej wersji, już nie było.
Lech Wałęsa na jednej z międzynarodowych konferencji poświęconych wychodzeniu z komunizmu miał oszacować, że proces ten był w 50 proc. zasługą Jana Pawła II, w 30 proc. „Solidarności”, a w 20 proc. – „innych czynników”. Historykom trudniej wymierzyć to tak precyzyjnie. Do upadku systemu przyczynili się jednak na pewno nie tylko ci, którzy tego chcieli. Czy jest w tym jakiś morał? Jeśli jakiś, to może ten, że plany utrzymania kontroli nad rzeczywistością w dłuższej perspektywie zawodzą. W rocznicę przypominającą ostatni akord polskiej oddolnej rewolucji antykomunistycznej warto może się nad tym zastanowić. Niektórych może nawet to pocieszy.
[i]Andrzej Nowak jest profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktorem naczelnym czasopisma „Arcana”[/i]