[srodtytul]Manierka ze spirytusem[/srodtytul]
Dom, w którym mieszkał razem z rodzicami i gdzie tyle razy z wypiekami na twarzy czytał „Dżunglę zgrozy”, znajdował się jakieś 100 metrów od granic Warszawy, które przebiegały wówczas pośród kartoflisk.
– W sierpniu 1944 r. Niemcy otrzymali rozkaz zniszczenia stolicy, ale we Włochach nie mieli powodu, by mordować – mówi Albiński. – Przynajmniej do czasu. Bardzo długo nie czuliśmy przed nimi lęku. Pamiętam, że razem z kolegami bawiliśmy się w wojnę. Powycinaliśmy z desek karabiny i pozakładaliśmy na nie gumki uzyskane z opon. Strzelaliśmy haczykowato zagiętymi drutami, które niosły na 50 metrów. Kiedyś zabawę przerwał oficer SS. Zabrał karabin jednemu z chłopców, wymierzył w niższego szarżą kolegę i strzelił mu w brzuch. Tamten skrzywił się nieco, bo stał dość blisko. Wtedy właściciel karabinu podszedł do poszkodowanego i poprosił o zwrot haczyka.
15 września jeden z żandarmów powiedział Polce, u której stacjonował na kwaterze: – Jutro po południu pod groźbą poważnych sankcji wezwiemy na zbiórkę mężczyzn z Włoch. Niech twoi najbliżsi nie stawiają się tam w żadnym razie.
Kobieta była przekonana, że skoro ostrzega ją Niemiec, musi to być pułapka. Powiedziała więc mężowi i synowi, aby postąpili zgodnie z poleceniem, i nigdy więcej już ich nie zobaczyła.
– Zatrzymano wtedy 4 tysiące mężczyzn, miedzy innymi mojego ojca – mówi Albiński. – Połowa zginęła. Ojciec najpierw trafił do Oświęcimia, potem do Buchenwaldu, gdzie został zamordowany.
Z Włoch Niemcy wynosili się w pośpiechu. Co nie znaczy, że zapominali o wyrównaniu rachunków.
– To on! – ryknął podoficer SS, który jak burza wtargnął do domu Albińskich. – Smarkacz ukradł mi spirytus!
Okazało się, że żołnierz zdobył nieco alkoholu, ale chciał osłabić jego moc. Przywołał jakiegoś malca i nakazał mu uzupełnić zawartość manierki wodą. Chłopiec w najlepszej wierze wylał cuchnącą ciecz i przyniósł samą wodę.
– Wojtusiu – powiedziała spokojnie pani Albińska – czy ukradłeś temu panu spirytus?
– Jazda na dwór! Zabiję go! – poszkodowany najwyraźniej chciał szybkiego zakończenia sprawy. Sowieci byli już blisko.
Matka razem z ciotkami zastąpiły mu drogę. Doszło do przepychanki.
– Dobrze więc – Niemiec dał za wygraną. – Nie chcecie, żebym wyprowadził szczeniaka, to go tu zastrzelę!
Na zewnątrz ktoś wydał komendę, zapuszczono motor. Podoficer zapiął kaburę i wybiegł.
Kiedy w mieście pojawiła się Armia Czerwona, Wojtek Albiński zapytał mamę, czy to powód do radości. – Masz się cieszyć, że uciekli Niemcy – wyjaśniła. – Ale nie musisz się cieszyć, że przyszli Rosjanie.
[srodtytul]Paryż po raz pierwszy[/srodtytul]
Był rok 1950. Zima. Nieco przed stacją kolejową Włochy zatrzymała się lokomotywa ciągnąca wagony towarowe. Tym razem pociąg jechał na zachód. Otwarto ciężkie wrota. Wewnątrz ktoś się poruszył. Powoli, oszczędzając sił, schodzili na ziemię. Przypominali kukły z upiornego teatrzyku. Owinięci szmatami, opuchnięci od głodu, brudni. Pobrzękiwali puszkami i menażkami. Mieszkańcy Włoch podzielili się z nimi chlebem. Trzeba go jednak było najpierw namoczyć w gorącej wodzie.
Pierwsza rozpoznała przybyszów jedna z dziewczyn, którym tak bardzo podobał się niebieskooki żołnierz w dobrze skrojonym mundurze.
– Italiani? – spytała – Roma? Neapol?
– Kalabria – usłyszała w odpowiedzi i brzmiało to tak, jakby rzucone hasło doczekało się odzewu.
Dworzec we Włochach, podróżni z Kalabrii, manierka ze spirytusem. No i kufry, które piętrzyły się w kamienicy na Wspólnej, we wspomnianym już mieszkaniu matki chrzestnej. Te sprawy zaprzątały go nocą, w namiocie pośrodku Kalahari. Z murzyńskiej wioski dochodził gwar, w buszu pokrzykiwały małpy, gdzieś daleko zakasłał lampart.
Albiński pamiętał, że napisy na kufrach były po francusku. Sprawa niby błaha – kufry spłonęły razem z całą kamienicą w sierpniu 1944 r., ale dla niego miała wówczas znaczenie. Nieistniejące mieszkanie w nieistniejącym mieście, stolicy kraju, do którego nie mógł wrócić. Tak. Gdy myślał o tym, czas biegł szybciej.
Mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze. Wielopokojowe i przestronne. Przyjeżdżał tam czasem razem z mamą. Oprócz kufrów ciekawiły go przywiezione z Paryża bedekery, pocztówki i książeczka z obrazkami. Gdy przerzucało się kartki, powstawała animacja: pan całował panią.
To właśnie na wycieczkę do Paryża wyjechał razem z żoną 20 lat później, w 1963 r. Poszli do polskiego konsulatu i poprosili o przedłużenie paszportów. „Oczywiście – odpowiedział konsul. – Jak tylko wrócą państwo do Warszawy”. Nie potraktowali tego jako poważnej propozycji.
Wkrótce potem przenieśli się do Szwajcarii, do Genewy. Podjął pracę w firmie geodezyjnej, której siedziba znajdowała się naprzeciw ratusza. Codziennie mijał pensjonat na Champel z wmurowaną tablicą upamiętniającą pobyt Josepha Conrada. Czytał jego „Notatki osobiste” i znalazł tam taki zapis: „W roku 1868, gdy miałem dziewięć lat, zwykłem był wpatrywać się w mapę Afryki i dotykać palcem białych plam oznaczających niezbadane jeszcze tajemnice tego kontynentu. I powtarzałem sobie z wielką pewnością i wiarą: kiedy dorosnę, znajdę się w tych miejscach”. Wspominał Włochy, czarnoskórego zawodnika wygrywającego wyścig, sierżanta Białoskórskiego i niezmordowanych legionistów. I chyba wiedział już, co powinien zrobić.
W 1969 r. wsiadł na pokład statku, który płynął z Barcelony do Kapsztadu, a dalej do Mombasy w Kenii. Niektórzy ze znajomych pokpiwali, ze Albiński chce zostać ostatnim kolonistą. Inni domniemywali, że pragnie pomóc krajom rozwijającym się. On natomiast wiedział, że właśnie spełnia się jego sen. Żona z synem miała dołączyć za jakiś czas, gdy zdąży się już urządzić w Bechuanaland Protectorate.
– Skąd się u mnie brało tak wielkie zaufanie do świata? – zastanawia się dzisiaj. – Skąd przekonanie, że nic złego nie może mi się przytrafić. W „Zemście” jest napisane: „Nadto pewności, i ta pewność zgubi”. W życiu można popełnić dwa błędy zasadnicze: mieć za wiele pewności albo zastanawiać się nad każdym krokiem.