Radziłbym politykom, by interesowali się malarstwem

- Malarstwo jest językiem pierwotnym, to z niego wyszła litera, symbol - mówi w rozmowie z Robertem Mazurkiem malarz Leon Tarasewicz

Aktualizacja: 17.11.2009 00:59 Publikacja: 14.11.2009 14:01

Leon Tarasewicz, malarz

Leon Tarasewicz, malarz

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

[b]Rz: Betoniarki, których użył pan sześć lat temu na wystawie w Zamku Ujazdowskim, sprowokowały oskarżenia, że to nie sztuka, tylko oszustwo.[/b]

[b]Leon Tarasewicz, malarz:[/b] Najbardziej lubię szczery tekst moich kolegów z podstawówki, których spotykam przed sklepem w Waliłach i których czasem sponsoruję. Oni, by mi się przypodobać, mówią: „Leon, ty nieźle robisz w ch… tych w Warszawie, bo nie dość, że malujesz paski, to jeszcze tobie za to płacą”.

[b]Piękne.[/b]

Piękne i szczere. Wie pan, dlaczego nie robię wystawy gdzieś na wsi?

[b]Dlaczego?[/b]

Bo nie chcę dostać po mordzie. Nie chcę zmieniać porządku, który ta wieś sobie ustaliła.

[b]Nie jest jednak tak, że zupełnie nie wystawia pan na wsi.[/b]

Brałem w tym roku udział w Trialogach Białoruskich i tam w jadalni gospodarstwa agroturystycznego namalowałem obraz na suficie – zupełnie jak malarze barokowi. Na zewnątrz urządziłem instalację rozświetlającą się w nocy, a koło domu rozwiesiliśmy obrazy na bannerach. Dzięki temu dostałem dobrą recenzję sąsiadki, która przyszła i powiedziała gospodyni: „Jak pani inteligentnie wysłoniła sobie werandę. A gdzie pani taką ceratę dostała?”.

[b]Czyli umie pan namalować tak, żeby się na wsi podobało?[/b]

Namalować to ja umiem wszystko i różne rzeczy malowałem, choćby przez dwa lata służby w ludowym Wojsku Polskim.

[b]Co pan tam robił?[/b]

Przez dwa lata studiowałem kolor zielony.

[b]Wyłącznie?[/b]

Jeszcze czerwony i biały. Żółty był chiński i papieski, więc odpadał, błękit był maryjny, więc również nie można go było używać, a czarny i szary służyły do krytyki imperializmu oraz NATO.

[b]Cóż to była za akademia, na której studiował pan wybrane barwy?[/b]

Tak się złożyło, że zabrakło mi jednego punktu na ASP i wojsko zaprosiło mnie na Żwirki i Wigury 9/13. Tam na dużym zdjęciu otwierałem oko tow. Gierkowi, bo podczas powitania z żołnierzami je przymknął, czy też uprawiałem malarstwo iluzjonistyczne, zamalowując brud na czerwonym dywanie. Drugi raz zdawałem egzaminy w mundurze, zupełnie jak swego czasu mój profesor Tadeusz Dominik.

[b]Nie tylko koledzy z Walił powątpiewają w wartość pańskiej sztuki. Odchodzi pan w atmosferze skandalu z Wydziału Malarstwa ASP.[/b]

To było 13 lat upokorzeń i udowadniania mi, że niczego nie zrobiłem, niczego nie dokonałem, jestem niewiele wart. Już na moim pierwszym przewodzie publicznie ironizowano z obrazu, który jest w książce „Arcydzieła malarstwa polskiego” i znajduje się w kolekcji Zamku Ujazdowskiego w Warszawie.

[b]Jak pan się w ogóle znalazł na ASP?[/b]

Zjawiłem się tam po namowach starszych profesorów: Dominika, Tarasina, Gierowskiego, jako prowadzący gościnną pracownię. Ta gościnność wyglądała zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałem. Mój przewód habilitacyjny ledwie przeszedł trzema głosami.

[b]Leon Tarasewicz, jeden z kilku rozpoznawanych na świecie polskich malarzy, nie jest dość dobry jak na warszawską ASP?[/b]

Może nie na całą akademię, ale Wydział Malarstwa nie był przekonany do tego, co robię. Przez cały czas nie byłem profesorem. Kiedy miałem nim zostać, poproszono mnie na kawę do prorektora Dyrzyńskiego. Zobaczyłem, że na tę kawę przyszła większość wykładowców z malarstwa i zakomunikowali mi, że nie zgadzają się wystąpić o profesurę dla mnie.

[b]Który z nich ma większy dorobek?[/b]

To nie jest wartościowanie według kryteriów obowiązujących na Wydziale Malarstwa. Tam panuje inna hierarchia. Ale w końcu nie każdy po ASP jest malarzem i nie każdy profesor na akademii zasługuje na profesorski szacunek. Uznałem, że nie ma co kopać się z koniem, i kiedy pojawiła się szansa przejścia na Wydział Nowych Mediów, to skorzystałem. Jak ogłosiłem, że odchodzę, to kadra Wydziału Malarstwa bardzo się ucieszyła. Za to studenci poszli za mną, a kiedy akademia nie chciała się zgodzić na ich przejście, to założyli NZS i to wywalczyli.

[b]To groteska. Studenci muszą w 2009 roku zakładać NZS, by móc sobie wybrać profesora?![/b]

Ma pan rację, to groteska, która pokazuje, że to, z czym w latach 80. walczył NZS, przetrwało na Wydziale Malarstwa warszawskiej akademii.

[b]Nie miał pan ochoty rzucić tego wszystkiego?[/b]

Mogłem to zrobić już dawno, ale nie chciałem zostawić studentów. Gdybym zabrał swój szpadelek i zabawki, wyjechał na Białostocczyznę, to źle bym się z tym czuł. Praca ze studentem jest bardzo osobista, człowiek wiąże się z każdym z nich.

[b]Z których jest pan szczególnie dumny?[/b]

Cieszą ci, którzy tworzą, pracują, bo to największa nagroda dla każdego profesora, gdy widzi, że jego wychowanek jest artystą. Dlatego cieszę się, że Marzena Nowak wystartuje na Biennale w Wenecji, że Bogna Burska jest wystawiana w Zachęcie.

[b]To już uznane nazwiska. A inni?[/b]

W tym roku na Biennale w Berlinie pokazano mojego studenta – Tymka Borowskiego. Po to jeździłem do Wenecji, Berlina czy na Documenta w Kassel, by pokazać, że mamy młodych artystów na światowym poziomie. Oczywiście wszystkie te imprezy były lekceważone przez kadrę na Wydziale Malarstwa mówiącą, że to cwaniactwo, a nie żadni tam artyści.

[b]Borowski to tegoroczny absolwent.[/b]

Ale już od jakiegoś czasu pracowało się z nim jak artysta z artystą. Był dla mnie partnerem w świecie współczesnej sztuki, wytwarzał swój świat, tak odrębny od mojego. To chyba największa radość dla profesora.

[b]Wystawiał razem z Pawłem Śliwińskim.[/b]

To był bardzo dojrzały, samodzielny dyplom, wykreowali i przedstawili własny świat. Inną postacią, która pokazuje obrazy zupełnie odmienne od moich, w stylistyce krańcowo od mojej różnej, jest Julia Curyło. Pokazuje dwuznaczności w naszym życiu: i dulszczyznę, i pobożność, i perwersję.

[b]Ale obrazy Curyło nie są jednoznaczne, publicystyczne.[/b]

Bo gdyby były, to stanowiłyby tylko ilustrację do jakiegoś tekstu kuratora sztuki, który wymyśliłby sobie wystawę. A ona nie maluje dla kuratorów – najczęściej niespełnionych artystów, którzy w ten sposób realizują swoje marzenia.

My zresztą jesteśmy z dwóch różnych tradycji. Ja jestem z tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego – miejsca wielkich przestrzeni, gdzie nie ma już tej narracji w sobie, a Julia jest z Korony, z tradycji polskiego malarstwa operującego symbolami, opowiadającego o świecie. Curyło ma to bardzo mocno rozwinięte – jeżeli daje stado baranków nad Pałacem Kultury, to nawiązuje do całej tradycji symbolistów. Tak samo z „Kuszeniem św. Antoniego na delfinach” – to każe się zastanowić, nie można obejrzeć i po prostu zapomnieć.

[b]Te różne światy – pański i pańskiej uczennicy – w jednym są zgodne. „Obraz powinien zawsze bronić się tylko malarstwem, a nie dodanym sensem i pozaartystycznym kodem” – mówił pan.[/b]

Malarstwo jest językiem pierwotnym, to z niego wyszła litera, symbol. Trzy lata temu widziałem na Saharze pierwsze znaki zostawiane przez ludzi, pierwsze litery – to wszystko wyszło z malarstwa, z rysunku.

[b]Pan szuka tego, co pierwotne, i dlatego wychodzi poza płótno, poza blejtram i maluje wszystko: sufit, ściany, schody…[/b]

Bo malarstwo w jaskini było wszędzie.

[b]Marzy mi się obraz, w którym „całkowicie mógłbym się zanurzyć”.[/b]

To się udało w Zamku Ujazdowskim, gdzie miałem te trzy betoniarki i można było malować, biorąc koloru w ręce, ile się zmieściło.

[b]Betoniarka to jednak rzadko używane narzędzie malarskie.[/b]

Mam tę wadę, że jestem taką uzdolnioną małpą, która wszystkiego potrafi się nauczyć, i ta manualna zdolność bardzo mi przeszkadza. Zawsze mi przeszkadzała zdolność realistycznego malowania, którą mam opanowaną, wbrew pozorom. Musiałem uciec przed niepotrzebną wirtuozerią, popisem.

[b]Dlaczego?[/b]

Bo nie chciałem zwracać uwagi na samą pikturalność, ale na sens.

[b]Ucieka pan od dopisywania obrazom innego niż malarski sensu, ideologii.[/b]

Sam język malarski jest tak bogaty, choć delikatny, że warto się nim zajmować. Przypomina mi się obrazek z radzieckiego „Krokodiła”, gdzie dwaj imperialistyczni kolekcjonerzy patrzą na płótno, na którym jest tylko jedna maleńka kropka, i jeden mówi do drugiego: „Ileż w tym obrazie nienawiści!”.

[wyimek]Pewna pani z Krakowa mówiła, że buduję sobie image, bo to i Białostocczyzna, i prawosławie, i kury. Pomyślałem, no, niech ta pani pożyje rok w tym image’u, to jej się Kraków będzie śnił.[/wyimek]

[b]Pan nie nadaje obrazom tytułów, a Edward Dwurnik mówi: „Co znaczy: bez tytułu? Artysta coś namalował i nie bardzo wiedział co? Bez tytułu to bez sensu!”.[/b]

(śmiech) Nigdy się z Edkiem nie pokłóciliśmy, działamy na tak różnych przestrzeniach, że dla każdego z nas pracy wystarczy. Ja rozumiem, że on jest znad Wisły, a nad Wisłą musi być tytuł…

[b]Czym jest sztuka dla pana?[/b]

Poszukiwaniem nowych dróg w myśleniu, rozumieniu świata, dzięki czemu przełamujemy schemat kulturowy i możemy się rozwijać. Różnica między kulturą a sztuką polega na tym, że ta pierwsza jest akceptowana przez wszystkich, a sztuka staje się taka z czasem. Dlatego często ludzie kulturalni nie akceptują sztuki, bo ta wydaje im się prymitywna, banalna, a po prostu nie mieści się w schemacie.

[b]„Malarstwo jest papierkiem lakmusowym kondycji społeczeństwa. Gdy gasło malarstwo, bardzo szybko upadała cywilizacja” – mówił pan.[/b]

Bo to są naczynia połączone. Radziłbym politykom, by interesowali się malarstwem, bo to im powie, jak długo będą jeszcze mieli pensje. Z drugiej strony ten wąski pasek ziemi, jakim są Niderlandy, dzięki kwitnącej gospodarce podniósł malarstwo do takiego stopnia, że po dziś dzień je podziwiamy i są to niedoścignione wzorce. Bo sztuka rozwija się tylko tam, gdzie kwitnie i intelekt, i ekonomia.

[b]To jak w takim razie, sądząc po sztuce, wygląda kondycja Polski?[/b]

Widać, że staje się krajem otwartym. Polscy artyści rozwijają się dzięki współpracy z galeriami zagranicznymi i młodsze pokolenie malarzy stoi bardzo dobrze. Tyle tylko, że oni, tworząc tu, wystawiają za granicą, budując tamtejszą wrażliwość, nie naszą. No ale dopóki nie będzie zdrowego systemu wspierania sztuki…

[b]Przez państwo?[/b]

Ależ skąd! Państwo musi sobie odpuścić kontrolowanie sztuki i kształtowanie jej rynku.

[b]Artyści zwykle żądają od państwa pieniędzy.[/b]

Państwo nie ma tworzyć administracji zajmującej się sztuką, tylko kreować mechanizm, dzięki któremu to klasa średnia będzie mogła chodzić do galerii i kupować tam obrazy. Sztuka ma trafiać do odbiorcy, a nie jest nim państwo, tylko ludzie.

[b]Malarze mówią więc: „Dajmy więcej pieniędzy państwowym galeriom, a one kupią więcej obrazów i pokażą ludziom”.[/b]

Bzdura! Przez taki mechanizm pieniądze trafiałyby tylko do uznanych twórców, których lubią i cenią ludzie na państwowych etatach. Tymczasem kołem zamachowym rynku sztuki muszą być małe prywatne galerie. To one ryzykują swoje pieniądze, a za konkurencję mają ludzi z instytucji państwowych, których nikt nie kontroluje i którzy kupują, co chcą, bo nie wydają własnych pieniędzy.

[b]Państwo w ogóle ma abdykować ze sfery sztuki?[/b]

Dopiero na szczycie tej drabiny mogą stać duże organizmy państwowe. Dlaczego ktoś nie może ufundować stypendium dla malarza i odpisać sobie tego od podatku, mieć ulgę? Przecież te pieniądze poszłyby na rozwój sztuki. Nie bójmy się, państwo by nie straciło, w końcu takich odklejonych od rzeczywistości wariatów nie ma wielu.

[b]Na razie artystów wspiera państwo. To ono funduje stypendia, daje nagrody.[/b]

A pieniądze giną przelewane z urzędów do ministerstwa, potem z jednego resortu do drugiego, wreszcie do galerii i wszędzie żyją z nich urzędnicy. Zostawcie te pieniądze ludziom! Oni sobie poradzą.

[b]Artysta błagający o wolny rynek – to niebywała rzadkość. Uwielbiam pana za to![/b]

Tak się dzieje w całym cywilizowanym świecie zachodnim. Ja wiem, że na początku pojawi się mnóstwo kiczu, ale pozwólmy ludziom żyć w kiczu, by z czasem ich gusty się rozwijały, by powstawała wyższa sztuka.

[b]Może mówi pan, bo panu jest dobrze. A co mają zrobić młodzi ambitni artyści?[/b]

Ależ oni już teraz żyją z tego, co sprzedadzą w galeriach prywatnych! Kto z nich ma szanse na te stypendia czy na zakupy robione przez państwowe galerie?! Kilka osób.

[b]Często sztucznie kreowanych.[/b]

Otóż to.

[b]Skąd pomysł, by zająć się sztuką?[/b]

Bardzo długo nie wiedziałem, co to sztuka. W dzieciństwie na robotniczym osiedlu na stacji kolejowej Waliły ciągle coś tam rzeźbiłem, budowałem, rysowałem, ale to pewnie też dlatego, że mało kto się mną zajmował i musiałem znaleźć sobie zajęcie.

[b]I znalazł pan.[/b]

To, co dziś robię, bardzo mi przypomina tamte zabawy: rzeźbienie w ścianie piachu, który po kilku dniach się usypywał, malowanie na chodnikach i ścieżkach, które rozjeżdżały rowery i – używając terminu fachowego – wygładzały powierzchnię malarską, więc po paru dniach można było wszystko zaczynać od początku… Uprawiałem elementarne malarstwo ścienne, bo tworzyłem dzieła z różnych kolorów błota. (śmiech).

[b]Jednak od malarstwa ściennego na ASP droga daleka.[/b]

Ale w Supraślu było Liceum Sztuk Plastycznych, gdzie jako mniej zdolny trafiłem do klasy tkackiej. Potrafi pan sobie wyobrazić, że przebieranie parę nitek w górę czy w dół to wymarzone zajęcie dla każdego nastolatka, prawda? To mnie bardzo skutecznie oduczyło tkactwa i wiedziałem, że na akademii mogę wybrać każdą specjalizację prócz tkackiej.

[b]A prof. Dominik czasem robi gobeliny.[/b]

Jako dyplomowany technik tkacz bardzo to doceniam.

[b]Jak wybór ASP przyjęli pańscy rodzice?[/b]

Mama pochodziła ze wsi, była konserwatywna i do końca życia na całe szczęście nie zdawała sobie sprawy, co ja tam dokładnie maluję. Ojciec wychował się w miasteczku, w Gródku, gdzie jest i kościół, i cerkiew, i synagoga. Zdawał sobie sprawę, że człowiek może dokonywać różnych wyborów, i nigdy nie ingerował w moje. Tak samo siostry – Halina jest szwaczką w Warszawie, druga siostra, Gienia, była pielęgniarką, mieszka w Waliłach.

[b]Więc tylko pan nie zdobył porządnego zawodu i wyrodził się na artystę.[/b]

W myśl żydowskiego powiedzenia, że pracuję na to, by syn był inżynierem, wnuk lekarzem, a prawnuk – artystą, to ja przeskoczyłem ze dwa pokolenia. Ale Gienia powtarza: „Tylko ten, kto nie wie, jak żyjesz, może ci zazdrościć”, bo ona wie, jak szarpane, niepewne, nerwowe to życie.

[b]Jak pan sobie dał radę w Warszawie?[/b]

Najpierw trafiłem oczywiście na Barbakan. Kiedy kolega powiedział: przypilnuj tu, bo idę coś zjeść, to ja w pół godziny zrobiłem jakąś maseczkę z kory i byłem Rockefellerem, bo miałem 20 złotych! Po tygodniu powiedziałem siostrze, która mieszkała wtedy w Kobyłce, że mam kolegów w Warszawie i sam będę zarabiał na siebie.

[b]Został pan dostrzeżony już po studiach, bo był pan zupełnie inny od panującej wszędzie nowej ekspresji lat 80.[/b]

To prawda, ale też zbieg okoliczności pomógł mi w wystawianiu na Zachodzie. Nie tworzyłem malarstwa zaangażowanego, dlatego nie pokazywałem prac w kościołach, a w oficjalnych galeriach się nie wystawiało i rok po dyplomie wyjechałem do Szwecji, trafiłem do galerii Nordenhake w Sztokholmie i Berlinie.

[b]A potem się zaczęło: Londyn, Nowy Jork, Włochy. Wszędzie, tylko nie w Polsce.[/b]

Dopiero później zaczęto mnie dokooptowywać do różnych wystaw.

[b]Dość długo funkcjonował pan jako ekscentryk: Podlasie, białoruskość, kury…[/b]

Słyszałem, jak pewna pani z krakowskiej galerii Zderzak mówiła, że buduję sobie image, bo to i Białostocczyzna, i prawosławie, i kury.

Pomyślałem, no, niech ta pani pożyje choć rok w tym image’u, to jej się Kraków będzie śnił. Dla mnie to jest naturalne, nie ma w tym żadnej kreacji. Ja się wychowałem w świecie, w którym dopóki nie poszedłem do szkoły, nie mówiłem po polsku, a polonizacja przyszła razem z telewizją.

Staram się połączyć dwa światy: jeden to Waliły, w których nie ma miejsca na sztukę, bo nikt się nią nie zajmuje, a drugi to świat wielkich międzynarodowych galerii, wystaw, akademii. Ja w tym drugim świecie jestem jak na emigracji.

[b]A skąd te kury?[/b]

Zawsze mnie interesowała ornitologia. Liczyłem ptasie gniazda nad Wisłą i zawsze chciałem mieć ptaki. Trafiłem na hodowców kur i tak już zostało.

[b]Prowincja jest dla pana wartością, nie obciążeniem.[/b]

Byliśmy na plenerze w Łomży – miejscu najbardziej „ciemnym”, jakie może być, z dworkiem, w którym umierał Dmowski, niedaleko, z Jedwabnem w okolicy. Oglądaliśmy tam sobie „Lalkę”, żeby zrozumieć XIX wiek, jaka ta Łomża wtedy była. Mam nadzieję, że zrealizujemy tam wystawę naszego pleneru nawiązującą do Barnetta Newmana…

[b]Nieżyjącego od prawie 40 lat jednego z najwybitniejszych amerykańskich artystów XX wieku.[/b]

Chcemy pokazać wszystkim, że jego rodzina pochodziła z miasteczka, o którym Amerykanie mówią „small Russian village”. Wielka wystawa, z orkiestrą klezmerską, z wykładem o sztuce pogranicza wielu kultur, z tą „Lalką” i Barnettem Newmanem w tle – to daje wiarę studentom, którzy później widzą jego obrazy w Berlinie, że to wszystko, tak wielka sztuka może być stąd. Że nie trzeba daleko odjeżdżać, by robić wielkie rzeczy.

[b]Już pan pokazał, że nie trzeba daleko odjeżdżać.[/b]

No, do zakładu pracy mam 215 kilometrów (śmiech).

[b]I z Walił trafił pan do największych galerii świata.[/b]

Przebieram tymi łapkami i jeszcze jakoś maluję.

[b]Rz: Betoniarki, których użył pan sześć lat temu na wystawie w Zamku Ujazdowskim, sprowokowały oskarżenia, że to nie sztuka, tylko oszustwo.[/b]

[b]Leon Tarasewicz, malarz:[/b] Najbardziej lubię szczery tekst moich kolegów z podstawówki, których spotykam przed sklepem w Waliłach i których czasem sponsoruję. Oni, by mi się przypodobać, mówią: „Leon, ty nieźle robisz w ch… tych w Warszawie, bo nie dość, że malujesz paski, to jeszcze tobie za to płacą”.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą