[b]Borowski to tegoroczny absolwent.[/b]
Ale już od jakiegoś czasu pracowało się z nim jak artysta z artystą. Był dla mnie partnerem w świecie współczesnej sztuki, wytwarzał swój świat, tak odrębny od mojego. To chyba największa radość dla profesora.
[b]Wystawiał razem z Pawłem Śliwińskim.[/b]
To był bardzo dojrzały, samodzielny dyplom, wykreowali i przedstawili własny świat. Inną postacią, która pokazuje obrazy zupełnie odmienne od moich, w stylistyce krańcowo od mojej różnej, jest Julia Curyło. Pokazuje dwuznaczności w naszym życiu: i dulszczyznę, i pobożność, i perwersję.
[b]Ale obrazy Curyło nie są jednoznaczne, publicystyczne.[/b]
Bo gdyby były, to stanowiłyby tylko ilustrację do jakiegoś tekstu kuratora sztuki, który wymyśliłby sobie wystawę. A ona nie maluje dla kuratorów – najczęściej niespełnionych artystów, którzy w ten sposób realizują swoje marzenia.
My zresztą jesteśmy z dwóch różnych tradycji. Ja jestem z tradycji Wielkiego Księstwa Litewskiego – miejsca wielkich przestrzeni, gdzie nie ma już tej narracji w sobie, a Julia jest z Korony, z tradycji polskiego malarstwa operującego symbolami, opowiadającego o świecie. Curyło ma to bardzo mocno rozwinięte – jeżeli daje stado baranków nad Pałacem Kultury, to nawiązuje do całej tradycji symbolistów. Tak samo z „Kuszeniem św. Antoniego na delfinach” – to każe się zastanowić, nie można obejrzeć i po prostu zapomnieć.
[b]Te różne światy – pański i pańskiej uczennicy – w jednym są zgodne. „Obraz powinien zawsze bronić się tylko malarstwem, a nie dodanym sensem i pozaartystycznym kodem” – mówił pan.[/b]
Malarstwo jest językiem pierwotnym, to z niego wyszła litera, symbol. Trzy lata temu widziałem na Saharze pierwsze znaki zostawiane przez ludzi, pierwsze litery – to wszystko wyszło z malarstwa, z rysunku.
[b]Pan szuka tego, co pierwotne, i dlatego wychodzi poza płótno, poza blejtram i maluje wszystko: sufit, ściany, schody…[/b]
Bo malarstwo w jaskini było wszędzie.
[b]Marzy mi się obraz, w którym „całkowicie mógłbym się zanurzyć”.[/b]
To się udało w Zamku Ujazdowskim, gdzie miałem te trzy betoniarki i można było malować, biorąc koloru w ręce, ile się zmieściło.
[b]Betoniarka to jednak rzadko używane narzędzie malarskie.[/b]
Mam tę wadę, że jestem taką uzdolnioną małpą, która wszystkiego potrafi się nauczyć, i ta manualna zdolność bardzo mi przeszkadza. Zawsze mi przeszkadzała zdolność realistycznego malowania, którą mam opanowaną, wbrew pozorom. Musiałem uciec przed niepotrzebną wirtuozerią, popisem.
[b]Dlaczego?[/b]
Bo nie chciałem zwracać uwagi na samą pikturalność, ale na sens.
[b]Ucieka pan od dopisywania obrazom innego niż malarski sensu, ideologii.[/b]
Sam język malarski jest tak bogaty, choć delikatny, że warto się nim zajmować. Przypomina mi się obrazek z radzieckiego „Krokodiła”, gdzie dwaj imperialistyczni kolekcjonerzy patrzą na płótno, na którym jest tylko jedna maleńka kropka, i jeden mówi do drugiego: „Ileż w tym obrazie nienawiści!”.
[wyimek]Pewna pani z Krakowa mówiła, że buduję sobie image, bo to i Białostocczyzna, i prawosławie, i kury. Pomyślałem, no, niech ta pani pożyje rok w tym image’u, to jej się Kraków będzie śnił.[/wyimek]
[b]Pan nie nadaje obrazom tytułów, a Edward Dwurnik mówi: „Co znaczy: bez tytułu? Artysta coś namalował i nie bardzo wiedział co? Bez tytułu to bez sensu!”.[/b]
(śmiech) Nigdy się z Edkiem nie pokłóciliśmy, działamy na tak różnych przestrzeniach, że dla każdego z nas pracy wystarczy. Ja rozumiem, że on jest znad Wisły, a nad Wisłą musi być tytuł…
[b]Czym jest sztuka dla pana?[/b]
Poszukiwaniem nowych dróg w myśleniu, rozumieniu świata, dzięki czemu przełamujemy schemat kulturowy i możemy się rozwijać. Różnica między kulturą a sztuką polega na tym, że ta pierwsza jest akceptowana przez wszystkich, a sztuka staje się taka z czasem. Dlatego często ludzie kulturalni nie akceptują sztuki, bo ta wydaje im się prymitywna, banalna, a po prostu nie mieści się w schemacie.
[b]„Malarstwo jest papierkiem lakmusowym kondycji społeczeństwa. Gdy gasło malarstwo, bardzo szybko upadała cywilizacja” – mówił pan.[/b]
Bo to są naczynia połączone. Radziłbym politykom, by interesowali się malarstwem, bo to im powie, jak długo będą jeszcze mieli pensje. Z drugiej strony ten wąski pasek ziemi, jakim są Niderlandy, dzięki kwitnącej gospodarce podniósł malarstwo do takiego stopnia, że po dziś dzień je podziwiamy i są to niedoścignione wzorce. Bo sztuka rozwija się tylko tam, gdzie kwitnie i intelekt, i ekonomia.
[b]To jak w takim razie, sądząc po sztuce, wygląda kondycja Polski?[/b]
Widać, że staje się krajem otwartym. Polscy artyści rozwijają się dzięki współpracy z galeriami zagranicznymi i młodsze pokolenie malarzy stoi bardzo dobrze. Tyle tylko, że oni, tworząc tu, wystawiają za granicą, budując tamtejszą wrażliwość, nie naszą. No ale dopóki nie będzie zdrowego systemu wspierania sztuki…
[b]Przez państwo?[/b]
Ależ skąd! Państwo musi sobie odpuścić kontrolowanie sztuki i kształtowanie jej rynku.
[b]Artyści zwykle żądają od państwa pieniędzy.[/b]
Państwo nie ma tworzyć administracji zajmującej się sztuką, tylko kreować mechanizm, dzięki któremu to klasa średnia będzie mogła chodzić do galerii i kupować tam obrazy. Sztuka ma trafiać do odbiorcy, a nie jest nim państwo, tylko ludzie.
[b]Malarze mówią więc: „Dajmy więcej pieniędzy państwowym galeriom, a one kupią więcej obrazów i pokażą ludziom”.[/b]
Bzdura! Przez taki mechanizm pieniądze trafiałyby tylko do uznanych twórców, których lubią i cenią ludzie na państwowych etatach. Tymczasem kołem zamachowym rynku sztuki muszą być małe prywatne galerie. To one ryzykują swoje pieniądze, a za konkurencję mają ludzi z instytucji państwowych, których nikt nie kontroluje i którzy kupują, co chcą, bo nie wydają własnych pieniędzy.
[b]Państwo w ogóle ma abdykować ze sfery sztuki?[/b]
Dopiero na szczycie tej drabiny mogą stać duże organizmy państwowe. Dlaczego ktoś nie może ufundować stypendium dla malarza i odpisać sobie tego od podatku, mieć ulgę? Przecież te pieniądze poszłyby na rozwój sztuki. Nie bójmy się, państwo by nie straciło, w końcu takich odklejonych od rzeczywistości wariatów nie ma wielu.
[b]Na razie artystów wspiera państwo. To ono funduje stypendia, daje nagrody.[/b]
A pieniądze giną przelewane z urzędów do ministerstwa, potem z jednego resortu do drugiego, wreszcie do galerii i wszędzie żyją z nich urzędnicy. Zostawcie te pieniądze ludziom! Oni sobie poradzą.
[b]Artysta błagający o wolny rynek – to niebywała rzadkość. Uwielbiam pana za to![/b]
Tak się dzieje w całym cywilizowanym świecie zachodnim. Ja wiem, że na początku pojawi się mnóstwo kiczu, ale pozwólmy ludziom żyć w kiczu, by z czasem ich gusty się rozwijały, by powstawała wyższa sztuka.
[b]Może mówi pan, bo panu jest dobrze. A co mają zrobić młodzi ambitni artyści?[/b]
Ależ oni już teraz żyją z tego, co sprzedadzą w galeriach prywatnych! Kto z nich ma szanse na te stypendia czy na zakupy robione przez państwowe galerie?! Kilka osób.
[b]Często sztucznie kreowanych.[/b]
Otóż to.
[b]Skąd pomysł, by zająć się sztuką?[/b]
Bardzo długo nie wiedziałem, co to sztuka. W dzieciństwie na robotniczym osiedlu na stacji kolejowej Waliły ciągle coś tam rzeźbiłem, budowałem, rysowałem, ale to pewnie też dlatego, że mało kto się mną zajmował i musiałem znaleźć sobie zajęcie.
[b]I znalazł pan.[/b]
To, co dziś robię, bardzo mi przypomina tamte zabawy: rzeźbienie w ścianie piachu, który po kilku dniach się usypywał, malowanie na chodnikach i ścieżkach, które rozjeżdżały rowery i – używając terminu fachowego – wygładzały powierzchnię malarską, więc po paru dniach można było wszystko zaczynać od początku… Uprawiałem elementarne malarstwo ścienne, bo tworzyłem dzieła z różnych kolorów błota. (śmiech).
[b]Jednak od malarstwa ściennego na ASP droga daleka.[/b]
Ale w Supraślu było Liceum Sztuk Plastycznych, gdzie jako mniej zdolny trafiłem do klasy tkackiej. Potrafi pan sobie wyobrazić, że przebieranie parę nitek w górę czy w dół to wymarzone zajęcie dla każdego nastolatka, prawda? To mnie bardzo skutecznie oduczyło tkactwa i wiedziałem, że na akademii mogę wybrać każdą specjalizację prócz tkackiej.
[b]A prof. Dominik czasem robi gobeliny.[/b]
Jako dyplomowany technik tkacz bardzo to doceniam.
[b]Jak wybór ASP przyjęli pańscy rodzice?[/b]
Mama pochodziła ze wsi, była konserwatywna i do końca życia na całe szczęście nie zdawała sobie sprawy, co ja tam dokładnie maluję. Ojciec wychował się w miasteczku, w Gródku, gdzie jest i kościół, i cerkiew, i synagoga. Zdawał sobie sprawę, że człowiek może dokonywać różnych wyborów, i nigdy nie ingerował w moje. Tak samo siostry – Halina jest szwaczką w Warszawie, druga siostra, Gienia, była pielęgniarką, mieszka w Waliłach.
[b]Więc tylko pan nie zdobył porządnego zawodu i wyrodził się na artystę.[/b]
W myśl żydowskiego powiedzenia, że pracuję na to, by syn był inżynierem, wnuk lekarzem, a prawnuk – artystą, to ja przeskoczyłem ze dwa pokolenia. Ale Gienia powtarza: „Tylko ten, kto nie wie, jak żyjesz, może ci zazdrościć”, bo ona wie, jak szarpane, niepewne, nerwowe to życie.
[b]Jak pan sobie dał radę w Warszawie?[/b]
Najpierw trafiłem oczywiście na Barbakan. Kiedy kolega powiedział: przypilnuj tu, bo idę coś zjeść, to ja w pół godziny zrobiłem jakąś maseczkę z kory i byłem Rockefellerem, bo miałem 20 złotych! Po tygodniu powiedziałem siostrze, która mieszkała wtedy w Kobyłce, że mam kolegów w Warszawie i sam będę zarabiał na siebie.
[b]Został pan dostrzeżony już po studiach, bo był pan zupełnie inny od panującej wszędzie nowej ekspresji lat 80.[/b]
To prawda, ale też zbieg okoliczności pomógł mi w wystawianiu na Zachodzie. Nie tworzyłem malarstwa zaangażowanego, dlatego nie pokazywałem prac w kościołach, a w oficjalnych galeriach się nie wystawiało i rok po dyplomie wyjechałem do Szwecji, trafiłem do galerii Nordenhake w Sztokholmie i Berlinie.
[b]A potem się zaczęło: Londyn, Nowy Jork, Włochy. Wszędzie, tylko nie w Polsce.[/b]
Dopiero później zaczęto mnie dokooptowywać do różnych wystaw.
[b]Dość długo funkcjonował pan jako ekscentryk: Podlasie, białoruskość, kury…[/b]
Słyszałem, jak pewna pani z krakowskiej galerii Zderzak mówiła, że buduję sobie image, bo to i Białostocczyzna, i prawosławie, i kury.
Pomyślałem, no, niech ta pani pożyje choć rok w tym image’u, to jej się Kraków będzie śnił. Dla mnie to jest naturalne, nie ma w tym żadnej kreacji. Ja się wychowałem w świecie, w którym dopóki nie poszedłem do szkoły, nie mówiłem po polsku, a polonizacja przyszła razem z telewizją.
Staram się połączyć dwa światy: jeden to Waliły, w których nie ma miejsca na sztukę, bo nikt się nią nie zajmuje, a drugi to świat wielkich międzynarodowych galerii, wystaw, akademii. Ja w tym drugim świecie jestem jak na emigracji.
[b]A skąd te kury?[/b]
Zawsze mnie interesowała ornitologia. Liczyłem ptasie gniazda nad Wisłą i zawsze chciałem mieć ptaki. Trafiłem na hodowców kur i tak już zostało.
[b]Prowincja jest dla pana wartością, nie obciążeniem.[/b]
Byliśmy na plenerze w Łomży – miejscu najbardziej „ciemnym”, jakie może być, z dworkiem, w którym umierał Dmowski, niedaleko, z Jedwabnem w okolicy. Oglądaliśmy tam sobie „Lalkę”, żeby zrozumieć XIX wiek, jaka ta Łomża wtedy była. Mam nadzieję, że zrealizujemy tam wystawę naszego pleneru nawiązującą do Barnetta Newmana…
[b]Nieżyjącego od prawie 40 lat jednego z najwybitniejszych amerykańskich artystów XX wieku.[/b]
Chcemy pokazać wszystkim, że jego rodzina pochodziła z miasteczka, o którym Amerykanie mówią „small Russian village”. Wielka wystawa, z orkiestrą klezmerską, z wykładem o sztuce pogranicza wielu kultur, z tą „Lalką” i Barnettem Newmanem w tle – to daje wiarę studentom, którzy później widzą jego obrazy w Berlinie, że to wszystko, tak wielka sztuka może być stąd. Że nie trzeba daleko odjeżdżać, by robić wielkie rzeczy.
[b]Już pan pokazał, że nie trzeba daleko odjeżdżać.[/b]
No, do zakładu pracy mam 215 kilometrów (śmiech).
[b]I z Walił trafił pan do największych galerii świata.[/b]
Przebieram tymi łapkami i jeszcze jakoś maluję.