[b]Niedotykalny sen?[/b]
Może to się brało z braku wyobraźni i dziewczęcej naiwności?
[b]Jak wyszła pani z teatralnego impasu?[/b]
Młodość nie pozwalała się załamywać. Zobaczyłam „Antygonę” w Teatrze Narodowym ze wspaniałą Anną Chodakowską. Spektakl rewelacyjny plastycznie. I pewnie ta plastyka, co było specjalnością Adama Hanuszkiewicza myślącego kategoriami obrazów i dźwięków, sprawiła, że po doświadczeniach z Tomaszewskim, uznałam Narodowy za moje wymarzone miejsce. Od razu wystąpiłam w przepięknych przedstawieniach: „Śnie srebrnym Salomei”, „Fedrze” i „Opętaniu” Gombrowicza. Graliśmy na scenie w tenisa, tańczyłam tango i dusiłam się sznurem pereł. Niestety, wprowadzono stan wojenny. Wcześniej zaczynaliśmy spektakle, wcześniej kończyliśmy. Ludzie musieli wracać do domu, bo była godzina milicyjna, a ja mieszkałam 15 km pod Warszawą. Nie miałam samochodu. Wsiadałam w taksówkę pod Hotelem Europejskim. Chciałam wracać do mojego dziecka, a wszyscy taksówkarze proponowali mi, że zawiozą mnie gdzieś na Pragę. Było to szalenie upokarzające. Brano mnie za hotelową dziewczynę.
[b]A Zofia Mrozowska? Grała pani dwukrotnie w jej inscenizacji „Opowieści zimowej”.[/b]
To moja wspaniała profesorka. Zupełnie inna niż Łomnicki. Człowiek wielkiej kultury osobistej. Była ciężko chora i nigdy się z tym nie zdradzała. Tak naprawdę umierająca – a my tego nie wiedzieliśmy. Kiedy odwoływała zajęcia, mówiła, że musi wyjechać, odpocząć. Prosiła, żebyśmy przygotowali wybrane sceny sami. Pamiętam, jak po powrocie wzruszyła się naszym niezwykle poważnym traktowaniem gry. Naiwnie poważnym. Aż się popłakała. Uczyła nas powściągliwości. Myślę, że to była jej pamiątka po czasie wojny. Zawsze wyobrażałam ją sobie z Erwinem Axerem, z ich przyjaciółmi, jak kochają się podczas okupacji, żeby nie zwariować. Przeżyła tak wiele, że mówienie potem o czymkolwiek ze zbytnią emocją nie miało sensu. Ludzie, którzy mają za sobą wojnę, są zazwyczaj wyciszeni. Skromni wobec życia i świata. Jak gdyby nieobecni. Często milczą. Mrozowska też żyła i grała milczeniem. Ludzie jej pokolenia inaczej się przyjaźnili niż teraz. Na całe życie. Wojna ich scementowała. Ciekawa jestem, na jakim gruncie będą kwitnąć przyjaźnie młodych Polaków urodzonych po stanie wojennym. Mam nadzieję, że Internet im nie wystarczy. Ciekawe przeciwko czemu będą się buntować. W imię czego?
[b]Od 1982 do 2000 r. nie występowała pani w ogóle w teatrze, często grając w filmach, w tym wielu zagranicznych. Odrzucała pani role?[/b]
A skąd! Grałam wszystko, co się dało. Ale za granicą było przyjemniej, bo płacono prawdziwymi pieniędzmi. Poznawałam świat, uczyłam się obcych języków.
[b]Czy rola lesbijki w „Innym spojrzeniu” Karoly Makka wywołała w Polsce wielki skandal?[/b]
A skąd! A Szwedki, Finki, Niemki – generalnie kobiety z krajów, gdzie nie istniał problem wyzwolenia kobiet, były zachwycone. Skandal był we Francji i w Wielkiej Brytanii. Szokowano się, że w ogóle można coś takiego pokazać na ekranie. To był pierwszy film, który przedstawiał dwie zakochane kobiety, które demonstrują swoje uczucia również fizycznie. Pamiętam, jak pojechałam pierwszy raz na Zachód, na festiwal w Cannes. Patrzono na nas jak na potwory zza żelaznej kurtyny. Pytania dziennikarskie biły głównie w to, dlaczego się na takie role odważyłyśmy i czy się nie obawiamy, że skazałyśmy się na dożywotnie odgrywanie podobnych. Dziś „Inne spojrzenie” można porównać z „Brokeback Mountain”. Ale my byłyśmy pierwsze.
[b]Jakim przeżyciem ten film był dla pani prywatnie?[/b]
W ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Uwielbiałam rozmawiać z Jadwigą Jankowską-Cieślak, bo to jedna z najinteligentniejszych polskich aktorek. Byłam po rozwodzie. Zakochałam się w Laszlo Rajku. Miałam kilkuletnią córeczką i mamę, które trzeba było utrzymać. Myślałam o tym, że muszę przywieźć z Węgier do Polski salami, proszek do prania, papier toaletowy. Wszystko, co się dało. Zarabiałam jak na polskie warunki fortunę, co w tamtych trudnych warunkach było dla mnie najważniejsze. A w kinie wzięłam sobie do serca rady Karoly Makka, który uczył mnie obecności na ekranie. Mówił: nie musisz grać, po prostu bądź. Utrzymaj nastrój, zrób pauzę. Nie bój się. To się nie bałam. Na Węgrzech poznałam wspaniałych ludzi. Nikitę Michałkowa, Martę Meszaros, a dzięki niej Janka Nowickiego. Laszlo Lugossy'ego, z którym potem zrobiłam „Płatki, kwiaty, wieńce” nagrodzone Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie. Wtedy mnie już za granicę na rozdanie nagród nie puścili.
[b]Jak pani traktowała swoją urodę?[/b]
Ja byłam niezła d...! Tak mówiono.
[b]Jak taka świadomość wpływa na aktorkę?[/b]
Uwodziłam. Zwłaszcza węgierskich Cyganów. Śpiewali dla mnie całą noc. Po „Pięknej nieznajomej” śpiewał też dla mnie w Petersburgu premier Wiktor Czernomyrdin. Chciał mnie porwać różowym samolotem. Ale o tym nie mogę dużo mówić. Jeśli chodzi o urodę, miałam wypadek na nartach wodnych. Wyrwało mi nogę z kolana. Wisiała na tętnicy. Przeszłam pięć operacji spieprzonych przez polskich lekarzy. Potem spotkałam chirurga, który zaczął wszystko od początku. W sumie miałam osiem operacji, a potem długą, paroletnią rehabilitację. Właściwie trwa do dzisiaj. Zaczęło się od tego, co usłyszałam w szpitalu: że już nigdy nie zatańczę, a nawet nie będę mogła zgiąć kolana. A skończyło na tym, że zaproponowano mi udział w „Tańcu z gwiazdami” i omal się nie zgodziłam. Przy takiej skali skrajnie różnych doświadczeń przestałam zwracać uwagę na urodę. Stałam się mniej pewna, ale zrozumiałam, że pewnego rodzaju kalectwo może być atutem w uwodzeniu. Mogę na przykład założyć nogę na nogę i powiedzieć: „Proszę zobaczyć, jakie mam piękne blizny po wypadku!”.
[b]Co pani myślała o swojej bohaterce z „Nadzoru” Saniewskiego?[/b]
Moja rola nie miała struktury. Dobrze napisano postać Ewy Błaszczyk. Ja grałam jej nadzorczynię. Oczywiście nigdy nie pokazuje się złej kobiety poprzez brzydotę. Takie są zasady. To, co wydaje się, że trzeba wykrzyczeć – warto przemilczeć. To się okazuje prawdziwe.
[b]„Bez końca” Krzysztofa Kieślowskiego strasznie skrytykowano.[/b]
A dziś ogląda się genialnie!
[b]Jak było wtedy?[/b]
Krzysztof chciał zrobić film niepodległościowy. Powiedziałam mu, że się poślizgnie na polityce. Najbardziej zabolało go, gdy napisano, że w jego filmie są dwie historie. Jedną tworzy Grażyna Szapołowska, a drugą brudna polityka. Coś było na rzeczy. Dzisiaj film ogląda się zupełnie inaczej. Jako ludzką historię.
[b]Jak pani odbierała bohaterkę? Próbowała być wierna wobec zmarłego męża, a jednocześnie pragnęła rozpocząć nowe życie.[/b]
Byłam bardzo szczupła i piękna. Mówiłam: „Jaka ona ładna na tym ekranie”... Nienawidzę i nie lubię kina moralnego niepokoju. Wyjątkiem jest „Midnight Express”, ale to kino moralnego niepokoju rozgrywające się w więzieniu. Czyli historia ponadsystemowa, uniwersalna. Więzienie to jest dopiero polityka. A polityka jest więzieniem. To tematy, które nie schodzą z areny.
[b]Jak się pani czuła jako symbol kobiecego piękna w „Krótkim filmie o miłości”?[/b]
Błagam, nie! Proszę następne pytanie.
[b]Przecież miała pani świadomość, że jest symbolem ideału kobiety.[/b]
Nie.
[b]Myślała pani, że jest Kopciuszkiem?[/b]
Nic nie myślałam. Byłam pracującą aktorką.
[b]Pracującą aktorką pani była! I nosiła pani cały czas roboczy kombinezon z napisem „Pracująca aktorka”?[/b]
Taaak...
[b]Co zawdzięcza pani Kieślowskiemu?[/b]
Niech pan spyta, co Kieślowski zawdzięcza Szapołowskiej.
[b]Tak?[/b]
To, że zrobiłam z nim ten film.
[b]A miało go nie być?[/b]
Najpierw miała grać Miss Polonia, potem modelki i Ewa Czyżewska. Kieślowski miał mnóstwo pomysłów. Mnie nie chciał reżyserować po recenzjach „Bez końca”. Ale parę dni przed rozpoczęciem zdjęć, napisał przepiękny list, w którym wyznał, że nie widzi możliwości zrobienia filmu beze mnie. Że mam przyjechać i koniec. Przyjechałam. Krzysztof cały czas rozmawiał ze mną o tym, jak zakończyć film. Nie wiedział jak. Powiedziałam, że to proste. Trzeba zrobić bajkę. Pytał dlaczego. Bo ludzie chcą bajek. Wtedy wpadł na pomysł zakończenia wersji kinowej w zwolnionym tempie: wszystko mogło być inaczej. I to się okazało mocnym punktem scenariusza.
[b]Jak układały się wasze relacje?[/b]
Krzysztof mnie w ogóle nie lubił. Byliśmy jak dwa przeciwieństwa. On jeździł na rowerze, a ja starymi samochodami. Może z jeszcze innych powodów mnie nie lubił. Ale naprawdę kochaliśmy się w sobie. Oczywiście artystycznie! Szkoda, że odszedł. Myślę, że zrobiłabym z nim jeszcze niejeden film. Mógłby być moim Antonionim albo Bergmanen. Miałam powody liczyć na to. Zagrałam też w „Białym”. Ale wyciął całą moją dziesięciominutową sekwencję. Osobowościowo nie pasowałam do całości!
[b]Kogo pani grała?[/b]
Dziewczynę szefa kantoru. Z jednej strony silną kobietę, z drugiej strony – lalkę. Krzysztof do mnie zadzwonił, przeprosił. Powiedziałam, że to rozumiem. Dopiero później, po latach, kiedy nasłuchałam się opowieści aktorów, których również wycięto z filmu, zrozumiałam, jak spolegliwie się zachowałam. Tak się teraz chwalę...
[b]A jak Konwicki prosił panią, żeby zagrała Anioła w „Lawie”?[/b]
Osobiście. Zapytałam dlaczego. Powiedział, że jestem jedynym aniołem w tym kraju, w tej szarzyźnie. Podobnej propozycji nie można odmówić. Wydaje mi się, że potem niepotrzebnie uległ presji Gustawa Holoubka. Wyciął scenę, którą nakręciliśmy na skarpie powiślańskiej w Warszawie. Byłam ukrzyżowana, w porwanej szacie, z odsłoniętą piersią. Patrzyłam na stolicę, na Polskę. Scena miała niesamowicie silny wyraz. Ale Holoubek powiedział wtedy: „Tadziu, co ty robisz? Szapołowska kojarzy się z rozbieranymi scenami, a ty chcesz z niej zrobić anioła. Nie w tym kraju”. I Konwicki uległ. To jeden z wielu dowodów, jakie mam na to, że faceci są słabi. Tylko jedno im w głowie, tylko jedno widzą. Rozczarowuje mnie to zwłaszcza u artystów. Bo powinni widzieć szerzej, więcej, głębiej. Tak jak profesor Jerzy Jarocki. Dlatego podobały mi się jego próby do „Tanga” w Teatrze Narodowym. Potrafił zrobić jeden dialog na 50 sposobów.
[b]Wie pani wszystko o Telimenie z „Pana Tadeusza”?[/b]
Telimena... Mój ówczesny mąż Paweł powiedział: „Przecież Telimena to ty.”. Przebywałam wówczas w Los Angeles. Byłam świeżo po operacjach nogi i bardzo kulałam. Kiedy dowiedziałam się, że Wajda kręci „Pana Tadeusza”, a projektem zajmował się Michał Kwieciński, mój przyjaciel, zadzwoniłam do niego i zapytałam, czy film już jest obsadzony. Potem rozmawiałam z Karoliną, córka Wajdy. Myślę, że szepnęła ojcu do ucha coś takiego, że zaprosił mnie na pierwsze w moim życiu zdjęcia próbne. Po paru dniach otrzymałam wiadomość, że gram. Wróciłam do Los Angeles i kulejąc po plaży nad Pacyfikiem, uczyłam się monologu Telimeny.
[b]Jaką jest pani Eleonorą w „Tangu“ reżyserowanym przez Jerzego Jarockiego w warszawskim Teatrze Narodowym?[/b]
Niech każdy sam zobaczy. Powiem tylko tyle, że Eleonora w przedstawieniu Jarockiego bawi się ze swoją rodziną, ze światem – intelektualnie i fizycznie.
[b]A przeżywa to? Cierpi?[/b]
Dlaczego? Może jest tylko samotna. Czuje się porzucona i zdradzona. Jak wszyscy. Ale samotność nie oznacza jeszcze cierpienia. To inny wymiar obecności.