Otwarta tydzień temu w warszawskim Muzeum Narodowym wystawa „Ars Homo Erotica” gromadzi obiekty sztuki od starożytności do współczesności, w której „zaszyfrowany” jest bardziej lub mniej czynnik homoseksualny. Współcześni artyści jawnie demonstrują swoją akceptację różnic i to, że pożądanie przybiera pluralistyczne formy. Wystawa przytłacza ilością męskiej golizny. Muzeum Narodowe, którego dyrektorem został prof. Piotr Piotrowski, przekształca się w miejsce walki z niewidoczną opresją, jaka jest ponoć udziałem dużej części społeczeństwa, pozostającej zakładnikiem patriarchalnych struktur niewidzialnej przemocy. Ta przemoc to dziedzictwo tradycji. Tradycja ta jest zafałszowaną świadomością, którą trzeba „odfałszować”, organizując takie właśnie wystawy.
Jak wyznał w jednym z wywiadów kurator wystawy Paweł Leszkowicz, motywami przewodnimi, które przyświecały mu w doborze obiektów, były rozkosz i emancypacja. Zdaniem kuratora odebrano nam możliwość przeżycia rozkoszy, ponieważ większość z nas nie jest jeszcze wystarczająco wyemancypowana, gdyż ma zafałszowaną świadomość z powodu wychowania w opresyjnej wobec seksu kulturze.
Otóż ta walka z zafałszowaną świadomością, o czym się nie mówi wprost, to dziedzictwo marksistowskiej ideologii, bardzo silnej w środowiskach historyków i krytyków sztuki, części artystów i liberalnej elity.
Oczywistość tej dychotomii „wyzwolony do rozkoszy” – „spięty wewnętrznie” jest tak banalna, że niewarta uwagi. Obiekty sztuki, poza aktami Anny Bilińskiej, także nie zachwycają. Ale wystawa jest ważna z innych, pozaartystycznych powodów. Spróbuję je wyłowić.
W społeczeństwach demokratycznych „różnicowanie klasowe” dokonuje się dzisiaj poprzez wybory estetyczne. Akceptacja wystawy poświęconej „sztuce gejowskiej”, a właściwie każdej wystawy z tezą o wyzwoleniu z opresji, zwłaszcza jeśli dokonuje jej ktoś w społeczeństwie homofobicznym, czyni go automatycznie „cool”. I o to w gruncie rzeczy chodzi, nie o sztukę.
[srodtytul]Kurator wyznacza problem [/srodtytul]