PRL z punktu widzenia bibelotów

Z Antonim Krohem rozmawia Tomasz Zbigniew Zapert

Aktualizacja: 09.07.2010 16:29 Publikacja: 09.07.2010 14:58

Wskaźnik aparatów telefonicznych w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców Warszawy, jaki był w dniu wybu

Wskaźnik aparatów telefonicznych w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców Warszawy, jaki był w dniu wybuchu powstania, osiągnięto dopiero u progu epoki Gierka / fot: Jarosław Taran

Foto: KARTA

Red

Czy którąś ze swych książek napisał pan na maszynie? Pytam, bo darzy ją pan wyraźnym sentymentem.



Na maszynie napisałem dwie pierwsze książki: „Współczesna rzeźba ludowa Karpat Polskich” i „O Szwejku i o nas”, oraz kilkanaście tomów przekładów prozy czeskiej i słowackiej. Maszyna do pisania była moim podstawowym narzędziem pracy od dzieciństwa aż do momentu, gdy przesiadłem się na komputer. Dzisiaj chyba nie umiałbym już napisać dłuższego tekstu na maszynie, lecz sentyment pozostał.

Jeden z rozdziałów najnowszej pana książki „Starorzecza” stanowi hołd złożony ziemiaństwu.

Prawie cała książka jest poświęcona ostatniej generacji ziemian i próbom odnalezienia się w powojennej rzeczywistości. Nie idealizuję tej warstwy, lecz jestem przekonany, że należy docenić wielką rolę, jaką odegrała. Zwłaszcza w czasach zaborów oraz w pierwszej połowie ubiegłego stulecia. Bez tego niepodobna zrozumieć dnia dzisiejszego.

Wyznaje pan: „Nigdy w życiu nie zdałbym uczciwej matury ze wszystkich przedmiotów”, ale okazuje się też, że był pan prymusem z... rzutu granatem.

To było moje kolejne szkolne upokorzenie. Opisuję je z humorem, lecz do śmiechu wtedy mi nie było.

Z przysposobienia wojskowego także byłem bardzo słaby. Uczyli mnie jeszcze profesorowie przedwojenni – ten przymiotnik gwarantował solidność, zaufanie, wysoką jakość. Między nimi a generacją następców ziała przepaść. Różnica była zasadnicza – pedagodzy starej daty budzili respekt bez podnoszenia głosu, wyzwisk, okazywania uczniom lekceważenia.

Czego nie dało się powiedzieć o ich młodszych kolegach.

Panowało wtedy powszechne przekonanie, że pracować do szkoły idą ci, którym gdzie indziej się nie powiodło. Zresztą sami o tym mówili. Ubolewali, że są marnie opłacani i dlatego my, uczniowie, ich nie szanujemy.

„Gdybym nie kradł, nie mógłbym wykonywać mojego zawodu” – proszę to wyjaśnić na przykładzie polowania na papier maszynowy.

Zdanie napisałem żartobliwie, ale problem był poważny, dotyczył setek tysięcy ludzi. Podobnie jak inni rzemieślnicy ja również musiałem wielkim wysiłkiem, legalnie i nielegalnie, zdobywać niezbędne surowce. Co tam zresztą papier maszynowy. Na Podhalu nie można było legalnie kupić blachy mosiężnej, a wyrób sprzączek, spinek, ozdób do kierpców szedł pełną parą. Chyba każdy, kto żył w PRL, mógłby podać podobne przykłady. Zamazanie granicy między kradzieżą a „organizowaniem” to było bardzo szkodliwe zjawisko, jego skutki jeszcze długo będziemy odczuwać.

Przekleństwo bierutowszczyzny stanowiły ankiety personalne oraz zobowiązania...

Och, żeby tylko ankiety i zobowiązania... Miewały one rozmaite reperkusje. Na przykład umyślny obsługujący windę w gmachu Banku Gospodarstwa Krajowego, który częściowo zaanektowała Polska Agencja Prasowa, zobowiązał się z okazji zbliżającego się Święta Pracy nie wozić przez trzy miesiące windą wrogów naszego ustroju. Ucierpiał na tym angielski korespondent Agencji Reutera – jej polska agenda ulokowała się na ostatniej kondygnacji monumentalnego gmachu – i poszedł na skargę do Julii Mincowej piastującej wtedy stanowisko prezesa PAP. Nic jednak nie wskórał. Anglik opisał zdarzenie w depeszy, którą nazajutrz nagłośniły zachodnie media. Dziennikarza nagrodzono premią, zyskał mołojecką sławę, ale wkrótce wezwano go do polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie się dowiedział, że musi bezzwłocznie opuścić Polskę. Powróciwszy do Albionu, nie zapomniał, komu zawdzięczał zawodowy sukces. Przesłał windziarzowi paczkę z wiktuałami, czym podobno rzucił na niego cień podejrzenia o konszachty z imperialistami.

Eksponuje pan rolę paczek przysyłanych przez naszych emigrantów do rodzin w Polsce Ludowej...

To była szczypta luksusu, a zarazem wydatna pomoc finansowa. Paczki z Zachodu to bardzo ważna część historii kultury czasów PRL. Przyszły dziejopis nie powinien o tym zapominać.

Przeszłość własnej rodziny ukazuje pan poprzez bibeloty...

Przedmioty także mówią o swej epoce. Czasem niezwykle dobitnie. No i opisując je – zegar, maskotkę, aparat telefoniczny czy wazon – mogę sobie pozwolić na czułość bez egzaltacji.

Przez dekady w pana domu rodzinnym była gosposia analfabetka...

Nie wiem, jak dalibyśmy sobie bez niej radę. Była wielkim darem losu. Nazywam ją w książce aniołem, choć anielskiego charakteru nie miała. Myślę o niej czule i z wielkim szacunkiem. A w tamtych latach nie ona jedna była analfabetką. Zresztą uwielbiała słuchać, gdy babcia nam czytała, bardzo też lubiła kino.

W gronie pańskich antenatów nie brakowało ekscentryków...

Wuja Jana Aleksandra Hempla, wuja Dominika Rzewuskiego i innych rodzinnych oryginałów znałem tylko z opowieści. Kojarzyły mi się one z gawędą szlachecką – gatunkiem literackim, który wydał największe dzieła, jak „Pamiętniki” Jana Chryzostoma Paska albo „Trzy po trzy” Aleksandra Fredry. Cudownie się tych opowieści słuchało. Ileż z nich odeszło, niestety, w zapomnienie.

Pana powinowatym był generał Lucjan Żeligowski.

Wielka postać historyczna, człowiek szlachetny, prostolinijny, kryształowo uczciwy. U schyłku życia ciężko schorowany i słabo zorientowany w polskiej rzeczywistości połowy lat 40. Nie cieszył się wśród londyńskiej emigracji zbytnią popularnością ze względu na swoje słowianofilstwo, a zwłaszcza chęć powrotu do kraju. Bierut i jego pretorianie starali się legitymizować swoją władzę i demonstrować aliantom, jakim się cieszą poparciem społecznym. Toteż oferta Żeligowskiego była dla nich, jak znalazł. Jego przyjazd usiłowali wykorzystać propagandowo. Zgon generała to pokrzyżował, więc zorganizowali mu huczny pogrzeb, na który wprost z więzienia – po, jakbyśmy dziś rzekli, liftingu – dowieźli jego synową, a moją ciotkę.

Zainteresowały mnie mało znane varsaviana, których próżno szukać w bedekerach.

Historia Warszawy pasjonowała mnie przez wiele lat. Byłem jednym z najmłodszych przewodników po mieście, chciałem nawet zostać zawodowym historykiem stolicy, ale życie potoczyło się inaczej.

Swoją drogą ciekawe, czy oprowadzający dziś wycieczki wiedzą na przykład o płycie wmurowanej w deptak Ogrodu Saskiego wkrótce po śmierci Stalina. Informującej, że w tym właśnie miejscu stanie jego pomnik.

W czasie odwilży napis zmieniono.

Oddaje hołd polskim ofiarom II wojny światowej. Albo o splantowanych w Peerelu kwaterach niemieckich z lat 1939 – 1944 na wojskowych Powązkach (notabene podczas hitlerowskiej okupacji ta nekropolia była dostępna jedynie dla tych Polaków, którzy mieli tam groby najbliższej rodziny).

Jak wieść niesie, zdenerwowało to po latach pewnego wysokiego dygnitarza NRD, który przy okazji pobytu w Warszawie chciał odwiedzić mogiłę ojca.

Skoro o wojnie mowa, to przypomnę jeszcze jedną ciekawostkę. Wkrótce po zajęciu Warszawy przez Wehrmacht pewna berlińska firma telefoniczna otworzyła tu filię.

Na założenie telefonu czekało się kilka dni, kosztowało to stosunkowo niewiele. Instalował, kto mógł.

Niemcom chyba wtedy rozum odebrało – przecież gdyby nie telefony, konspiracja z pewnością nie byłaby tak skuteczna. Wskaźnik aparatów w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców miasta w dniu wybuchu powstania osiągnięto dopiero u progu epoki Gierka!

Mniej więcej w tym czasie moja mama przeniosła się z Muranowa na Mokotów. Zagwarantowano jej tak zwane przeniesienie numeru. Niestety, obietnica nie została dotrzymana. Akurat zbliżała się farsa wyborcza. Usłuchałem rady przyjaciela, który młodość spędził w sowieckim Lwowie i znacznie lepiej ode mnie poznał niuanse komunizmu.

Za jego radą napisałem w imieniu matki – ale bez jej wiedzy i zgody – skargę do komisji wyborczej.

W takim oto stylu: „Niedługo wszyscy pójdą głosować na kandydatów Frontu Jedności Narodowej.

W kraju zapanuje radosna atmosfera. Ja, niestety, na wybory nie pójdę, nie mogę się cieszyć wraz z całym społeczeństwem, gdyż zostałam oszukana” – po czym następował opis sprawy. Po kilku dniach zjawiła się w maminym lokum specjalna komisja, przepraszając za nieporozumienie i anonsując wizytę telefonicznych monterów.

Antoni Kroh - etnograf, historyk kultury, pisarz, tłumacz literatury czeskiej oraz słowackiej. Autor książek „O Szwejku i o nas”, „Sklep potrzeb kulturalnych”, wstępu do albumu „Łemkowszczyzna”.

Czy którąś ze swych książek napisał pan na maszynie? Pytam, bo darzy ją pan wyraźnym sentymentem.

Na maszynie napisałem dwie pierwsze książki: „Współczesna rzeźba ludowa Karpat Polskich” i „O Szwejku i o nas”, oraz kilkanaście tomów przekładów prozy czeskiej i słowackiej. Maszyna do pisania była moim podstawowym narzędziem pracy od dzieciństwa aż do momentu, gdy przesiadłem się na komputer. Dzisiaj chyba nie umiałbym już napisać dłuższego tekstu na maszynie, lecz sentyment pozostał.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą