Sierpniowy strajk zaczął się na balandze

W tej historii ważne role grają także inne postaci, jak późniejszy prezydent, żona (innego prezydenta), sekretarka (jeszcze innego) prezydenta oraz marszałek Senatu, który kiedyś był poszukiwany przez organa ścigania czy wybitny lekarz, o którym znajomi mówią, że „pędzi po Nobla”.

Publikacja: 20.08.2010 11:48

Tadeusz Szczudłowski

Tadeusz Szczudłowski

Foto: Fotorzepa, Piotr Wittman Piotr Wittman

Miejsce akcji:



Gdańsk-Wrzeszcz, Sienkiewicza 10. 140-metrowe mieszkanie w kamienicy pobudowanej w 1910 roku.



Dekoracje:



Meblościanka z NRD, radziecki kolorowy telewizor Rubin, zestaw wypoczynkowy Kontiki, czyli absolutny hit epoki późnego Gierka.

W rolach głównych:

Piotr Dyk – lekarz, Tadeusz Szczudłowski – marynarz, Arkadiusz Rybicki – historyk, Ludwik Prądzyński – robotnik w stoczni.

W tej historii ważne role grają także inne postaci, jak późniejszy prezydent, żona (innego prezydenta), sekretarka (jeszcze innego) prezydenta oraz marszałek Senatu, który kiedyś był poszukiwany przez organa ścigania czy wybitny lekarz, o którym znajomi mówią, że „pędzi po Nobla”.

 

 

Trzy główne pokoje w mieszkaniu ułożone są w amfiladzie. Po otwarciu drzwi powstaje wielka przestrzeń, na której mogą pomieścić się dziesiątki ludzi. Sam tylko salon ma 60 metrów kwadratowych. Taki lokal młode małżeństwo – Ewa i Piotr Dykowie – dostają od rodziców. Należało do ojca Piotra, znanego w mieście lekarza, który mieszkał przy Sienkiewicza i tu przyjmował pacjentów. Młodzi Dykowie konspirują, są działaczami Ruchu Młodej Polski. Wśród wszystkich opozycjonistów mają największe mieszkanie. Tak więc spotkania, odczyty, wykłady i polityczne debaty przeważnie odbywają się u nich. Po pierwsze, jest dużo miejsca. Po drugie, mieszkanie jest własnościowe, a nie spółdzielcze (a to w tamtych czasach rzadkość). Władze, nawet gdyby chciały, nie bardzo mogą z niego wyrzucić. Ale kolorowo nie jest. Ewa Dyk jest z wykształcenia psychopedagogiem. Nie ma mowy, żeby dostała pracę w szkole.

Jej mąż kończy medycynę, ale jemu też nikt nie chce dać pracy w Trójmieście. Robotę jako lekarz stażysta dostaje dopiero w Tczewie.

To go nie zraża. Leczy ludzi w Tczewie, a po godzinach przysłuchuje się, jak w jego salonie toczą spory polityczne Leszek Moczulski z Andrzejem Gwiazdą. W mieszkaniu bywają tłumy. Największy jest na wykładzie Moczulskiego w 1978 roku. Dykowi, który miał zwyczaj liczenia gości, wyszło, że do mieszkania wcisnęło się wtedy 130 osób.

– Ludzie upchnięci jak sardynki. 2/3 pali papierosy – wspomina gospodarz.

– Pamiętam to doskonale. Tłum w mieszkaniu był nieprzebrany – mówi Moczulski.

– W trakcie krótkiej przerwy podeszła do mnie dziewczyna i pyta „gdzie tu jest bufet, bo chciałaby kupić kanapkę?” – opowiada Ewa Dyk.

Tadeusz Szczudłowski, oficer marynarki handlowej, wcześniej wyrzucony z wojska za politykę: – Normalnie staraliśmy się trochę konspirować, ale pamiętam, że Moczulski zażyczył sobie, żeby otworzyć okno i wygłosił płomienną mowę, tak że musiała słyszeć go chyba cała dzielnica.

Wykładowi, w którym Moczulski stawiał tezę o coraz większej słabości ZSRR, przysłuchiwała się m.in. studentka prawa Jolanta Konty.

Ewa Dyk: – Ja jej nie widziałam, ale potem mi mówiono, że była. Znajomi odpowiadali, że sensowna, sympatyczna dziewczyna. Tylko, że chodzi z jakimś działaczem socjalistycznej młodzieżówki.

Tym działaczem był Aleksander Kwaśniewski, a Jolanta Konty poślubi go w następnym, 1979 roku. Sama Jolanta Kwaśniewska dobrze pamięta wyprawy do Dyków na spotkania „z ciekawymi ludźmi, którzy myślą inaczej”. Chodzi tam z kolegami ze studiów, a organizatorem wypraw jest współpracownik Ruchu Młodej Polski Sławomir Czarlewski (w 1978 roku wyrzucony z Uniwersytetu Gdańskiego za działalność antysocjalistyczną, obecnie ambasador Polski w Belgii).

Kwaśniewska wspomina, że na niektóre spotkania na Sienkiewicza nie mogła dotrzeć, bo wokoło kręciło się mnóstwo milicjantów i tajniaków.

Rzeczywiście Służba Bezpieczeństwa szybko zauważa, co się wyprawia u Dyków. Wkrótce przybywa im nowy sąsiad – funkcjonariusz SB. Mieszkanie latami jest podsłuchiwane. Arkadiusz Rybicki: „SB zorganizowało bezpośrednią transmisję na komendę milicji z kilku spotkań i zjazdów opozycji, które się tu odbyły”.

Dlatego ważne sprawy omawiają tradycyjnie przed kamienicą.

„Jak mówiliśmy – „pod klonem”, bo rozmowy były na podwórku, by uniknąć podsłuchu”, wspominała nieżyjąca już działaczka opozycji Alina Pieńkowska.

 

 

10 sierpnia 1980 roku, wieczór. Do mieszkania Dyków schodzą się goście. Jedni jak na imieninową imprezę, spokojnie, w grupkach. Inni chyłkiem, bo są poszukiwani przez Służbę Bezpieczeństwa. Imprezowicze okupują salon, jest wódka, tanie wina, ale też szlachetniejsze trunki – ojciec gospodarza często dostaje upominki od pacjentów.

Wiesław Walendziak (wówczas licealista):

„Piotrek Dyk miał sporo kontaktów zagranicznych. Miał puszeczki z sokiem pomarańczowym i polewał wódkę z tym sokiem, który w tamtym czasie był rarytasem. Mówił, że to kumys”.

Są już poważne kłopoty z zaopatrzeniem, więc każdy z uczestników przyjęcia przynosi ze sobą trochę jedzenia.

Ewa Dyk: „Po imprezie została siatka z kostkami masła”.

Nagle rozmowy cichną. Wchodzą główni bohaterowie wieczoru: Tadeusz Szczudłowski i Dariusz Kobzdej. Właśnie wyszli z aresztu, gdzie trafili prosto z trzeciomajowej manifestacji.

Arkadiusz Rybicki: „W obecności 3 tysięcy demonstrantów Szczudłowski z Kobzdejem wygłosili piękne mowy, domagając się wolności oraz przypominając o Katyniu”.

Obaj byli wychudzeni, bo w areszcie ogłosili głodówkę.

(Kobzdej – lekarz, kolega Ewy Dyk ze szkoły i Piotra Dyka z Akademii Medycznej – opowiada im, jak klawisze karmili ich na siłę kaszą manną, za pomocą sondy żołądkowej).

Cała historia z aresztowaniem i głodówką elektryzowała Trójmiasto: w kościele Mariackim odbywały się całodzienne modlitwy, w stoczni zbierano datki, a opozycja wydrukowała 100 tysięcy ulotek wzywających do ich obrony (jednym z kolporterów był Lech Wałęsa rozdający ulotki z dziecinnego wózka, w którym leżała jego najmłodsza córka Magda).

Wychodzą 5 sierpnia, a teraz – po pięciu dniach – Dykowie organizują imprezę na ich cześć.

– Witamy bohaterów! – krzyczy całe towarzystwo na widok Kobzdeja i Szczudłowskiego.

Walendziak:

„Na tej balandze było czuć entuzjazm, rodzące się poczucie siły. Akcja w obronie Kobzdeja i Szczudłowskiego była sukcesem. Ulotki, plakaty były wszędzie: na ulicach, w tramwajach, na przystankach. Czuło się, że jest jakaś inna atmosfera, że coś się zaczyna, coś dojrzewa, że opozycja wychodzi z izolacji”.

Szczudłowski:

„To był taki wesoły bankiet. Muszę powiedzieć, że sobie trochę wtedy popiłem”.

Ile było osób?

Szczudłowski odnajduje książkę o pielgrzymce Jana Pawła II do Polski, którą obdarowano go na imprezie. W książce wpisy od uczestników spotkania: Wałęsa, Aleksander Hall (późniejszy minister), Zofia Gust (późniejsza sekretarka Wałęsy i Lecha Kaczyńskiego), Maciej Grzywaczewski (późniejszy producent filmowy i dyrektor TVP1).

W sumie 45 wpisów, czyli – według obliczeń Szczudłowskiego – w mieszkaniu na Sienkiewicza mogło być z 50 osób.

Inne dane podaje Piotr Dyk: „Jak zwykle liczyłem gości, wyszło mi, że jest ich około 90”.

Ludzie trzymają się w grupkach. KOR-owcy z Bogdanem Borusewiczem w jednym kącie, działacze Ruchu Młodej Polski z Aleksandrem Hallem w drugim, robotnicy z Wałęsą na czele popijają wódkę zupełnie z boku. Opozycja jest podzielona. KOR podejrzewa, że RMP to nacjonaliści, RMP uważa KOR-owców za różowych socjalistów.

Jerzy Borowczak (robotnik ze Stoczni Gdańskiej): „Na imprezie na Sienkiewicza ludzie trzymali się środowiskami, to znaczy RMP gadał we własnym gronie, robotnicy we własnym”.

Wiesław Walendziak: „To były jednak inne światy. RMP był studencko-intelektualny. W WZZ byli robotnicy”.

Arkadiusz Rybicki: „Ciągle jeszcze był dystans między robotnikami a inteligencją, ale na tej imprezie przełamane zostały kolejne bariery. W trakcie popijawy u Dyków stoczniowcy zobaczyli, że inteligenci nie zadzierają nosa, a ci, że robotnicy mają swój rozum”.

Ewa Dyk: „Według mnie nie było rezerwy, nieufności. Ludzie z RMP znali Borusewicza, Wałęsę”.

W pewnym momencie w mieszkaniu pojawiła się Anna Walentynowicz, suwnicowa – która właśnie została dyscyplinarnie wyrzucona ze Stoczni Gdańskiej – po 30 latach pracy, 5 miesięcy przed emeryturą. Walentynowicz strażnicy stoczniowi potraktowali brutalnie, wykręcili jej ręce i zawieźli na siłę do kadr, by odebrała zwolnienie.

Jerzy Borowczak:

„Anna Walentynowicz weszła i powiedziała: – To ja już nie pracuję w stoczni.

Na co Wałęsa: – Pani Aniu, będziemy pani bronić”.

Tych słów uczepił się inny uczestnik spotkania u Dyków – Bogdan Borusewicz – działacz KOR i Wolnych Związków Zawodowych. Borusewicz, który od kilku dni ukrywa się przed milicją i łamie sobie głowę, jak zorganizować strajk w Stoczni Gdańskiej. Przez cały lipiec przez Polskę przelewają się protesty robotników przeciwko podwyżkom, ale Trójmiasto pracuje normalnie.

Ewa Dyk: „Borusewicz spytał mnie, gdzie tu można pogadać poufnie. Powiedziałam, że najlepszym miejscem będzie podwórko zamknięte i oddzielone od ulicy, a z drugiej strony odgrodzone płotem od innych kamienic”.

Ewa Dyk widzi, jak Borusewicz wymyka się z mieszkania, a za nim wychodzą robotnicy: Wałęsa, Borowczak i jeszcze kilku innych.

Walendziak stał wtedy w korytarzu:

„Pomyślałem, ze WZZ-ty wychodzą z imprezy, dopiero potem zrozumiałem, co było grane”.

Borusewicz: „Wywołałem Wałęsę i wyszedłem z trzema młodymi robotnikami ze stoczni, z którymi już wcześniej rozmawiałem o strajku i którzy mieli poderwać załogę: Jerzym Borowczakiem, Bogdanem Felskim i Ludwikiem Prądzyńskim. Wałęsa był potrzebny, bo Felski, Prądzyński Borowczak byli za młodzi. Zawsze ktoś z załogi mógł zapytać: „Tak chcecie strajku, a ile macie dzieci na utrzymaniu?”. Wałęsa był starszy i miał w domu piątkę dzieciaków”.

Wałęsa jest sceptyczny, ale Borusewicz naciska: „Jak mówiłeś, że pomożemy Walentynowicz, to chyba nie rzucałeś słów na wiatr”.

Zdaniem Bogdana Borusewicza to właśnie tam na spotkaniu pod klonem zapadła decyzja o rozpoczęciu historycznego strajku w Stoczni Gdańskiej 14 sierpnia.

Borowczak zapamiętał to zupełnie inaczej:

„Na podwórku rzeczywiście była dyskusja o strajku, ale rozmowa się nie kleiła. Wałęsa nie miał ochoty na protest i my też. Mówiliśmy Borusewiczowi, że stocznia nie stanie: „Nie stanęli po zwolnieniu Walentynowicz, płacą dobre pieniądze, ciągle jakieś nowe wodowania, ludzie nie pójdą”. Felski opowiadał, że w lipcu wzywał do strajku i też nie było żadnego odzewu. Z tego, co pamiętam, spotkanie pod klonem skończyło się na niczym. Dopiero następnego dnia Borusewicz przyszedł do mnie na kwaterę i powiedział zdecydowanie: „Robimy strajk!”

Jak pamięta to inny uczestnik narady pod klonem?

Ludwik Prądzyński (spawacz z wydziału K-3 Stoczni Gdańskiej):

„Najciekawsze jest to, że – wbrew temu, co pamiętają Borusewicz i Borowczak – na bankiecie mnie nie było, bo w ogóle byłem poza Gdańskiem. Wiem, że tam zapadły decyzje, ale ja zostałem o nich poinformowany później. Następnego dnia zostałem zaproszony na ulicę Ojcowską do mieszkania Bogdana Felskiego. Borusewicz nas jeszcze sondował, czy jesteśmy gotowi psychicznie na strajk. Trudno nam było odmówić. Wtedy jeszcze datą rozpoczęcia była środa 13 sierpnia. Następnego dnia okazało się, że ulotki nie będą wydrukowane na czas. Więc termin został przełożony o jeden dzień. Wtedy to posłano mnie do Wałęsy. Obawialiśmy się podsłuchów, więc na kartce napisałem mu datę strajku – 14 sierpnia”.

Borowczak: „Rzeczywiście na ulicy Ojcowskiej ustalaliśmy szczegóły strajku. Borusewicz mówił, że trzeba dodać postulat podwyżki 200 złotych. Powiedziałem mu, że co najmniej 1000, bo o 200 nikt nie będzie strajkował. Tam nauczyłem się palić papierosy. Pamiętam, że Felski miał dwa marlboro, zapaliłem jednego i wciągnąłem się na lata”.

To gdzie zapadła decyzja o strajku? Pod klonem? Na Ligowskiej? Ojcowskiej?

Arkadiusz Kazański, historyk, współautor encyklopedii „Solidarności”, zwraca uwagę na biuletyn „Rozwaga i Solidarność” komisji zakładowej Stoczni Gdańskiej:

– W numerze 16, z 11 sierpnia 1981 roku jest wywiad z Borowczakiem, Felskim i Prądzyńskim, robiony na świeżo, niecały rok po imprezie u Dyków. Borowczak mówi o tym, jak planowano strajk:

„Borusewicz powiedział mi, że zrodziła się myśl o strajku, ale ostateczna decyzja zapadła później: 11 albo 12 sierpnia, na spotkaniu w wąskim gronie, w składzie Felski, Borusewicz, Prądzyński i Borowczak”.

Pod klonem u Dyków na pewno mówiono więc o strajku. Potwierdza to Ewa Dyk:

„Po powrocie z podwórka Borusewicz podziękował mi, powiedział, że pogadali i dodał: „Coś ważnego niedługo się stanie”.

Tym „czymś ważnym” mógł być tylko strajk w stoczni, od którego zaczęła się „Solidarność”.

 

 

Wrzesień 1984 r., ponury czas w historii PRL. Stan wojenny się skończył, ale generałowie i Sowieci wciąż trzymają się mocno. Esbecy szaleją. Za miesiąc porwą księdza Jerzego Popiełuszkę. Znikąd nie widać nadziei. Przy Sienkiewicza 10 grupka znajomych pomaga pakować walizki Dykom, którzy z małymi dziećmi wyruszają do Stanów Zjednoczonych. Teoretycznie nie wyjeżdżają na zawsze, ale tylko na pięć lat, żeby Piotr podniósł swoje kwalifikacje medyczne w Ameryce. Ale znajomi zdają sobie sprawę, że może być różnie, bo przecież plany życiowe się zmieniają. Czy znajomi mieli do Dyków pretensję, że opuszczają Polskę, czy nie było to traktowane jak rejterada?

– Nie dali nam tego odczuć, wspierali nas – mówi Ewa Dyk.

Wszystko było już zapięte na ostatni guzik. Ewa Dyk, od czasu Nagrody Nobla dla Wałęsy jego sekretarka, zdała obowiązki następczyni – Zofii Gust. Trzeba było również załatwić inną sprawę. PRL-owskie przepisy były kompletnie nieżyciowe. Nie można było wyjechać na tak długo, pozostając dalej właścicielem nieruchomości. Dykowie byli zmuszeni sprzedać mieszkanie przy Sienkiewicza 10. – Ale nie chcieliśmy sprzedać ot tak. Już wtedy wiedzieliśmy, że to niezwykłe miejsce, związane z historią. Zależało nam, żeby mieszkanie zostało w młodopolskiej rodzinie. Tak zrodził się pomysł, by kupili je Aram i Małgosia Rybiccy, którzy żyli w dwóch pokojach w jakimś bloczysku – wspomina Ewa Dyk. Tak Aram Rybicki i jego żona trafili na stałe do kamienicy przy Sienkiewicza 10.

Początek 2010 roku. Sejm. Fotele, niedaleko wejścia do restauracji Hawełka. Miejsce ustronne, tu lubi siadywać Arkadiusz Rybicki. Biała koszula, czarna marynarka, jak zwykle plecak przewieszony przez ramię.

– Ciekawa historia z tym pana mieszkaniem – zagadujemy.

– Filmowa – odpowiada. Widać, że jest jego idée fixe: – Trzeba tam wmurować tablicę pamiątkową, myślę też, żeby 10 sierpnia odbyła się tam rekonstrukcja słynnej rozmowy Borusewicza, Wałęsy i młodych stoczniowców. Zobaczcie, jak niesamowicie potoczyły się losy uczestników tamtego bankietu – Rybicki, zazwyczaj oszczędny w słowach, tym razem mówi jak nakręcony.

Los rozrzucił uczestników pamiętnej balangi po całym świecie. Dykowie w 1984 roku wyemigrowali do USA. Powiodło im się w Stanach – Piotr jest wziętym lekarzem w St. Louis, żona zarządza jego praktyką, działa społecznie.

Felski tuż przed stanem wojennym był na czele delegacji związkowej w Niemczech. Nie wrócił do Polski – organizował pomoc dla opozycji. Dziś jest magazynierem w rzeźni, w Bremie.

Borowczak dyrektorem w Fundacji Centrum Solidarności, radnym w Gdańsku.

Borusewicz to marszałek Senatu.

Szczudłowski – jest rencistą, po wyjściu z internowania nie miał szans na pływanie, więc zajmował się produkcją biżuterii z bursztynu i odlewaniem z gipsu popiersi Piłsudskiego. Po 1989 roku wrócił na morze: „Oddali mi paszport i książeczkę żeglarską, więc najpierw zaciągnąłem się na statek pod banderą Vanutau, a potem pływałem już w Polskich Liniach Oceanicznych. Wojna się skończyła, więc wróciłem do zawodu i kilka razy okrążyłem glob”.

Ludwik Prądzyński pracuje w stoczni na wydziale K-3, jest – tak jak wtedy – ślusarzem. Dopiero po 26 latach został odznaczony za to, że brał udział w organizacji strajku sierpniowego. Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski nadał mu prezydent Lech Kaczyński.

Andrzej Słomiński, podobnie jak Dykowie, wyjechał do Ameryki. Jest lekarzem dermopatologiem. Jednym z najlepszych na świecie, to o nim przyjaciele mówią: „Słoma pędzi po Nobla”.

Wygląda na to, że Arkadiusz Rybicki chciał zarazić więcej osób sprawą upamiętnienia wydarzeń sprzed 30 lat. Na początku kwietnia do Gdańska przylecieli Dykowie. Przyjaciele zasiedzieli się do późna w mieszkaniu przy Sienkiewicza. Wspominali stare czasy, również to, co działo się w tym miejscu. Po 23 Aram zawiózł Dyków na trójmiejską Starówkę. Na odchodnym wcisnął Ewie kopertę. – Powiedział, że to są jego spisane wspomnienia z imprezy, która odbyła się 10 sierpnia 1980 roku. Prosił, żebyśmy przeczytali i uzupełnili tę opowieść – opowiada Ewa Dyk. Przy pożegnaniu Dyk rzuciła do Rybickiego.

– Cieszysz się, że lecisz do Katynia? – pytała trochę z zazdrością.

– Bardzo – odpowiedział. I się rozstali. Dykowie polecieli do Saint Louis.

Kilka dni później, na wieść o tym, że Arkadiusz Rybicki zginał w katastrofie pod Smoleńskiem, Ewa Dyk znów leci do Polski. Będzie pomagała pozbierać się żonie Arama – Małgorzacie.

Po przyjeździe do mieszkania na Sienkiewicza weźmie się za porządkowanie gabinetu. Jest najwłaściwszą osobą – zna tu każdy kąt.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą