Przypadek Snerga

Nie ma co ukrywać, „Jednolita teoria czasoprzestrzeni” Adama Wiśniewskiego-Snerga należy do tych książek na mojej półce, po które sięgam bodaj najrzadziej.

Publikacja: 20.08.2010 11:51

Gdyby nie konieczność odkurzenia od czasu do czasu, pewnie w ogóle nie wziąłbym jej od piętnastu lat do ręki. A gdyby nie nazwisko autora, jednego z bohaterów i mistrzów mej pisarskiej młodości, dawno użyźniłbym nią jakiś skup makulatury; i tak nie rozumiem z tego ani słowa. No, i gdyby nie okoliczności, w jakich mnie tym dziełem obdarowano.

Po samobójczej śmierci Snerga znaleziono w jego piwnicy prawie cały nakład i jeden z przyjaciół rozdawał te egzemplarze, by ocalić je przed przemiałem. Sądzę, że kierował nim ten sam zabobonny lęk, który i mnie nie pozwala „Jednolitej teorii…” nie tylko wyrzucić, ale nawet wynieść na strych. Lęk wywołany świadomością, że to właśnie ta niepozorna książeczka, ozdobiona jakimś fizycznym wykresem kojarzącym mi się nieodparcie z podstawką do jajek na miękko, zabiła faceta, którego kiedyś wszyscy podziwialiśmy, któremu zazdrościliśmy i z którym bez powodzenia usiłowaliśmy się zaprzyjaźnić.

Bez powodzenia, bo Snerg (podobno ten przydomek, który sobie wymyślił, oznacza „sumę energii”) był, po ludzku mówiąc, wyjątkowym zakapiorem. Nie przepadał za towarzystwem w ogóle, a już za towarzystwem zachwyconych jego twórczością kandydatów na pisarzy w szczególności. Zdaje się, że uważał nas za głupich szczeniaków (nie będę się spierał, czy nie miał pewnych podstaw), których uznanie nie jest nic warte, a rozmowa byłaby stratą czasu. Oganiał się półsłówkami, sprawiał wrażenie niezwykle zarozumiałego. Możliwe, sądząc po jego trudnym życiorysie, że była to forma obrony; raczej nie oczekiwał po świecie i ludziach niczego dobrego.

Ale i sam miał niewiarygodny talent do wyrządzania sobie szkód. Chodziła legenda, sam ją potwierdzał, że życie złamała mu jakaś głupia, wredna polonistka, która uwaliła go na eksternistycznej maturze – a że mieszkał tam, gdzie mieszkał, mógł zdawać tylko u niej. W ten sposób zamknięto mu drogę na studia fizyczne, a właśnie brak studiów zadecydował o klęsce wspomnianej na wstępie teorii, dzieła całego życia, która obalić miała Einsteina, a przyjęta została przez świat nauki wzruszeniem ramion i kreśleniem kółka na czole.

Prawda jest nieco inna: Snerg nie mógł zdać matury z polskiego, bo stanowczo i otwarcie odmawiał „marnowania czasu na naukę rzeczy zbędnych”, do których zaliczał znaczną część obowiązkowych lektur (nie znał na przykład nawet głównych książek Żeromskiego) i całą wiedzę językoznawczą. Gdyby, jak każdy normalny człowiek, przeczytał bryk, ściągnął, zatachlował paroma frazesami, ktoś życzliwy mógłby przymknąć oczy, widząc, że ma do czynienia z nieprzeciętną umysłowością, na dodatek ukierunkowaną zupełnie w inną stronę. Ale Snerg, żeby być w zgodzie ze sobą, musiał oczywiście głosić swe zasady otwarcie; trudno doprawdy wyobrazić sobie egzaminatora, który w takiej sytuacji podpisałby się pod jego „świadectwem dojrzałości”.

Porażająca była dla mnie wiadomość, że przepisywał swoje teksty wielokrotnie, tak aby nie było w nich ani jednej poprawki; do tego narzucał sobie absurdalne ograniczenia, na przykład nie powtórzyć żadnego słowa na stronie – co w sumie tylko szkodziło stylowi. Jak komputer z lemowskiej „Ananke” komplikował sobie wszystko aż do niemożności. Nawet wielki talent pisarski, jakim dysponował, nie wystarczył na długo w starciu z systematem natręctw. Zresztą nie marzył o byciu wielkim pisarzem – a już fakt, że go zaliczono, zresztą jak najsłuszniej, do pogardzanej science fiction, irytował go niepomiernie – chciał być doceniony jako genialny fizyk. Cały świat się mylił, a on jeden odkrył prawdę. Niestety, świat Snerga nie zrozumiał, więc Snerg ukarał go za to, odbierając mu siebie.

Mija od tej śmierci dokładnie piętnaście lat. Pozostały książki, nierówne, ale wśród nich wspaniały „Robot”. Przebłysk tego, czym mógł być, gdyby nie… sam właściwie nie umiem powiedzieć gdyby nie co.

Gdyby nie konieczność odkurzenia od czasu do czasu, pewnie w ogóle nie wziąłbym jej od piętnastu lat do ręki. A gdyby nie nazwisko autora, jednego z bohaterów i mistrzów mej pisarskiej młodości, dawno użyźniłbym nią jakiś skup makulatury; i tak nie rozumiem z tego ani słowa. No, i gdyby nie okoliczności, w jakich mnie tym dziełem obdarowano.

Po samobójczej śmierci Snerga znaleziono w jego piwnicy prawie cały nakład i jeden z przyjaciół rozdawał te egzemplarze, by ocalić je przed przemiałem. Sądzę, że kierował nim ten sam zabobonny lęk, który i mnie nie pozwala „Jednolitej teorii…” nie tylko wyrzucić, ale nawet wynieść na strych. Lęk wywołany świadomością, że to właśnie ta niepozorna książeczka, ozdobiona jakimś fizycznym wykresem kojarzącym mi się nieodparcie z podstawką do jajek na miękko, zabiła faceta, którego kiedyś wszyscy podziwialiśmy, któremu zazdrościliśmy i z którym bez powodzenia usiłowaliśmy się zaprzyjaźnić.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał