Gdyby nie konieczność odkurzenia od czasu do czasu, pewnie w ogóle nie wziąłbym jej od piętnastu lat do ręki. A gdyby nie nazwisko autora, jednego z bohaterów i mistrzów mej pisarskiej młodości, dawno użyźniłbym nią jakiś skup makulatury; i tak nie rozumiem z tego ani słowa. No, i gdyby nie okoliczności, w jakich mnie tym dziełem obdarowano.
Po samobójczej śmierci Snerga znaleziono w jego piwnicy prawie cały nakład i jeden z przyjaciół rozdawał te egzemplarze, by ocalić je przed przemiałem. Sądzę, że kierował nim ten sam zabobonny lęk, który i mnie nie pozwala „Jednolitej teorii…” nie tylko wyrzucić, ale nawet wynieść na strych. Lęk wywołany świadomością, że to właśnie ta niepozorna książeczka, ozdobiona jakimś fizycznym wykresem kojarzącym mi się nieodparcie z podstawką do jajek na miękko, zabiła faceta, którego kiedyś wszyscy podziwialiśmy, któremu zazdrościliśmy i z którym bez powodzenia usiłowaliśmy się zaprzyjaźnić.
Bez powodzenia, bo Snerg (podobno ten przydomek, który sobie wymyślił, oznacza „sumę energii”) był, po ludzku mówiąc, wyjątkowym zakapiorem. Nie przepadał za towarzystwem w ogóle, a już za towarzystwem zachwyconych jego twórczością kandydatów na pisarzy w szczególności. Zdaje się, że uważał nas za głupich szczeniaków (nie będę się spierał, czy nie miał pewnych podstaw), których uznanie nie jest nic warte, a rozmowa byłaby stratą czasu. Oganiał się półsłówkami, sprawiał wrażenie niezwykle zarozumiałego. Możliwe, sądząc po jego trudnym życiorysie, że była to forma obrony; raczej nie oczekiwał po świecie i ludziach niczego dobrego.
Ale i sam miał niewiarygodny talent do wyrządzania sobie szkód. Chodziła legenda, sam ją potwierdzał, że życie złamała mu jakaś głupia, wredna polonistka, która uwaliła go na eksternistycznej maturze – a że mieszkał tam, gdzie mieszkał, mógł zdawać tylko u niej. W ten sposób zamknięto mu drogę na studia fizyczne, a właśnie brak studiów zadecydował o klęsce wspomnianej na wstępie teorii, dzieła całego życia, która obalić miała Einsteina, a przyjęta została przez świat nauki wzruszeniem ramion i kreśleniem kółka na czole.
Prawda jest nieco inna: Snerg nie mógł zdać matury z polskiego, bo stanowczo i otwarcie odmawiał „marnowania czasu na naukę rzeczy zbędnych”, do których zaliczał znaczną część obowiązkowych lektur (nie znał na przykład nawet głównych książek Żeromskiego) i całą wiedzę językoznawczą. Gdyby, jak każdy normalny człowiek, przeczytał bryk, ściągnął, zatachlował paroma frazesami, ktoś życzliwy mógłby przymknąć oczy, widząc, że ma do czynienia z nieprzeciętną umysłowością, na dodatek ukierunkowaną zupełnie w inną stronę. Ale Snerg, żeby być w zgodzie ze sobą, musiał oczywiście głosić swe zasady otwarcie; trudno doprawdy wyobrazić sobie egzaminatora, który w takiej sytuacji podpisałby się pod jego „świadectwem dojrzałości”.
Porażająca była dla mnie wiadomość, że przepisywał swoje teksty wielokrotnie, tak aby nie było w nich ani jednej poprawki; do tego narzucał sobie absurdalne ograniczenia, na przykład nie powtórzyć żadnego słowa na stronie – co w sumie tylko szkodziło stylowi. Jak komputer z lemowskiej „Ananke” komplikował sobie wszystko aż do niemożności. Nawet wielki talent pisarski, jakim dysponował, nie wystarczył na długo w starciu z systematem natręctw. Zresztą nie marzył o byciu wielkim pisarzem – a już fakt, że go zaliczono, zresztą jak najsłuszniej, do pogardzanej science fiction, irytował go niepomiernie – chciał być doceniony jako genialny fizyk. Cały świat się mylił, a on jeden odkrył prawdę. Niestety, świat Snerga nie zrozumiał, więc Snerg ukarał go za to, odbierając mu siebie.