Krasnodębski o szkodliwości mediów dla demokracji i wolności

Im lepiej nas media bawią, tym mniej ich właściciele mogą obawiać się użytku, jaki obywatele mogą uczynić ze swej wolności

Aktualizacja: 04.09.2010 01:06 Publikacja: 04.09.2010 01:01

Krasnodębski o szkodliwości mediów dla demokracji i wolności

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

W ostatnim czasie odkryliśmy w Polsce nowe zagrożenie dla demokracji i wolności politycznej, jakie może płynąć ze strony mediów. Pojawiły się wątpliwości, czy media służą dobrze polskiej demokracji? A nawet więcej – czy dobrze służą Polsce i naszej wolności? I to nie dlatego, że są zbyt słabe, ale dlatego, że są zbyt mocne. Nie chodzi przy tym już tylko o manipulowanie mediami przez polityków znajdujących się przy władzy, lecz o władzę samych mediów, ich wpływy polityczne, uzależnienie od nich obywateli.

Kiedyś wydawało się nam, że wyzwolenie mediów z kontroli państwowej i partyjnej oraz zniesienie cenzury sprawi, że media niejako automatycznie zaczną pełnić swoje funkcje krzewienia i umacniania demokracji. Potem sądziliśmy, że należy tylko dbać o pluralizm mediów przez ich prywatyzację oraz o eliminację nacisków politycznych na dziennikarzy i właścicieli mediów.

Teraz, choć nadal usiłuje się dyskusję o mediach sprowadzić – także w samych mediach – do kwestii mediów publicznych oraz ich „upolitycznienia” czy „upartyjnienia”, widać, że także media prywatne i ich przekaz stanowią co najmniej równie poważny problem dla polskiej demokracji. Tym poważniejszy, że ciągle jeszcze nie wyartykułowany. Pojawia się pytanie – które w rozwiniętych demokracjach stawiane jest od dawna – czy konieczne są granice dla wolności mediów, bez których stają się one zagrożeniem dla wolności politycznej i równych praw obywateli. Czy nie znaleźliśmy się w sytuacji, gdy potrzebna stała się ingerencja państwa, regulująca działalność mediów, ograniczająca ich wolność, aby ochronić wolność obywateli oraz wolność Polski?

[srodtytul]Wirtualna agora[/srodtytul]

Współczesna demokracja nie jest możliwa bez wolnych mediów. Wydają się one naturalnymi sojusznikami demokracji i wolności politycznej. Tak zazwyczaj widzą swoją rolę dziennikarze, w tym także dziennikarze w Polsce. Jak pisał znany socjolog dziennikarstwa Herbert Gans: „dziennikarstwo jako zawód postrzega siebie jako wspierające i wzmacniające rolę obywatela w demokracji”. Rozumowanie jest proste: im lepiej jest poinformowany obywatel, tym bardziej świadomie i suwerennie podejmuje decyzje, tym lepszych dokonuje wyborów i tym samym lepsza jest demokracja. Zwłaszcza że demokracja w rozumieniu współczesnym nie jest po prostu oparta na zasadzie większości. Liczy się nie każda wola większości, lecz tylko taka jej wola, która jest poddana ciągłemu krytycznemu osądowi, w więc wola uformowana w niepoddanej cenzurze publicznej dyskusji. A dyskusja ta toczy się głównie dzięki mediom.

Ponadto, jak wiadomo, media pełnią ważną funkcję kontrolowania władzy. Są „psem-stróżem” (watch-dog) szczekającym ostrzegawczo, gdy nadużywana jest władza, gdy ulega ona korupcji. W tym sensie uniemożliwiają one przekształcenie się demokracji w despotyczną dyktaturę, zmuszają rządzących do przestrzegania prawa i procedur.

[wyimek]Korporacje medialne mają również charakter organizacji politycznychw stopniu większym niż jakiekolwiek inne koncerny, pomijając może koncerny zbrojeniowe[/wyimek]

Rola mediów nie ogranicza się jednak tylko do funkcji informacyjnej i kontrolnej. Media stanowią także forum debaty publicznej, są wirtualną agorą – miejscem, gdzie obywatele wymieniają poglądy, gdzie ścierają się opinie, gdzie się spotykają, także poprzez ludzi reprezentujących i artykułujących ich przekonania, w dyskusjach i komentarzach.

W złożonych społeczeństwach współczesnych debatujący obywatele, którzy kształtują wspólnie opinie, razem je formułują, nie znają się osobiście. Debata nie byłaby więc możliwa bez pośrednictwa mediów – gazet, książek, telewizji, radia, a ostatnio także Internetu.

Gdy powstawała nowoczesna sfera opinii publicznej, mniej więcej w XVII wieku, najpierw w Anglii, potem na kontynencie europejskim, rosła ona wraz z rozwojem prasy, pierwszego nowoczesnego medium. Jak pokazywał w swym klasycznym już studium Jürgen Habermas, pomiędzy polityczną sferą państwa oraz sferą prywatną zrodziła się wtedy sfera pośrednia – sfera publiczna, w której kształtuje się opinia ludzi niebędących reprezentantami państwa. Sfera publiczna była zatem sferą ludzi prywatnych tworzących publiczność zainteresowaną sprawami politycznymi i zabierających głos w tych sprawach, a tym samym wpływających na politykę. W instytucjach takich jak kawiarnie, salony czy niemieckie „Tischgesellschaften”, loże masońskie, czytelnie, ludzie wymieniali się poglądami także jako czytelnicy i komentatorzy książek i prasy.

[srodtytul]Sprzedaż informacji[/srodtytul]

Implicite przyjmowaną przez dziennikarzy, choć rzadko wprost artykułowaną, teorię opisującą związek dziennikarstwa z demokracją można, zdaniem Herberta Gansa, sprowadzić do czterech podstawowych tez:

1) zadaniem dziennikarzy jest informowanie obywateli, 2) obywatele są poinformowani, jeśli regularnie sięgają do informacji, których dostarczają im dziennikarze, 3) im lepiej poinformowani są obywatele, tym bardziej są skłonni uczestniczyć w polityce, szczególnie zaś w demokratycznej debacie 4) im bardziej poinformowani obywatele się udzielają, tym bardziej demokratyczny może być dany kraj.

Jak pokazuje Gans, żadne z tych założeń nie jest oczywiste. Nie jest na przykład tak, że wystarczy ograniczyć się do przekazów medialnych, aby być dobrze poinformowanym, ani też, że dobrze poinformowani obywatele siłą rzeczy są bardziej aktywni, a uczestnictwo w publicznych dyskusjach nie oznacza jeszcze rzeczywistego kształtowania polityki. Dla nas ważne jest stwierdzenie, że media bynajmniej nie zawsze przyczyniają się do rozpowszechniania informacji.

Dzieje się tak z różnych powodów. Jeden z najbardziej oczywistych to ten, że przekaz medialny jest także towarem, jego sprzedaż musi przynosić zysk. Można powiedzieć, że medialne korporacje są wielkimi przedsiębiorstwami sprzedającymi informacje, co więcej – wytwarzającymi je na masową skalę. Z surowych zdarzeń wytwarzają „njusy”, odpowiednio obrobione, zhierarchizowane, włączone w szersze opowieści. Media wytwarzają też opinie i przekonania, gwarantują ich stałą dostawę, podaż odpowiadająca na nieustannie rosnący popyt. Muszą z jednej strony zaspokajać masowe gusty potrzeby, z drugiej muszą je ciągle na nowo pobudzać i kształtować.

Cechą charakterystyczną medialnych koncernów jest przy tym to, że ich towar ma bezpośrednie znaczenie polityczne. Wielkie korporacje medialne są więc także organizacjami politycznymi w stopniu większym niż jakiekolwiek inne koncerny, pomijając może koncerny zbrojeniowe. Także poszczególni dziennikarze kierują się swoimi politycznymi sympatiami i poglądami, forsując je w swoich artykułach czy programach. W związku z typem ich wykształcenia i zawodu są to poglądy najczęściej centrowe lub lewicowe i one dominują w mediach.

John Rawls, najważniejszy myśliciel współczesnego liberalizmu, podkreślał, że publiczna debata musi być wolna od władzy pieniędzy. Inaczej polityka zostanie zdominowana przez korporacje i kapitał, które zniekształcają, a nawet w ogóle mogą pozbawić znaczenia, publiczne dyskusje i deliberacje. W Polsce zdaje się to niepokoić tylko konserwatystów, a nie polskich liberałów.

Jest oczywiste, że nie tylko władza państwa, lecz także władza prywatnych podmiotów, w tym szczególnie prywatnych koncernów medialnych, zagrażać może wolności. O to, żeby debata była wolna od władzy pieniądza, nie może zadbać sama opinia publiczna ani samo społeczeństwo obywatelskie. O to powinno dbać państwo – tak jak dba, aby w gospodarce nie pojawiły się monopole.

Jak słusznie zauważa inny wybitny myśliciel liberalno-lewicowy Michael Walzer, trzeba nie tylko chronić społeczeństwo przed państwem, ale państwo przed społeczeństwem. Zwraca on też uwagę, że liberalizm – w teorii, nie w praktyce – nigdy nie potrafił docenić znaczenia państwa – „Państwo nigdy (...) nie może być tym, czym wydaje się politykom liberalnym, tj. li tylko ramą społeczeństwa obywatelskiego. Jest ono także narzędziem walki o określony kształt wspólnego życia”.

Skądinąd w praktyce liberałowie często używali i używają państwa do tego, by przekształcać społeczeństwo na coraz bardziej liberalne – często łamiąc wolę tego społeczeństwa, szczególnie jego bardziej tradycjonalnie nastawionych warstw. Czasami należy także dokonywać ingerencji w rynek medialny w imię wolności i demokracji: „Jeśli instytucje prasowe lub ich przedstawiciele mają specjalne prawa, to dlatego, że naród (people) jako całość im je nadał, jeśli naród nadał im te prawa, to dlatego, że przynosi to korzyść nam wszystkim. Nieprzemyślane założenie, iż korzystniejsza dla nas jest sytuacja, kiedy masowe media są pozostawione własnym regułom, podważane jest przez charakter mediów masowych oraz ich rolę w strukturze współczesnego społeczeństwa”.

Trzeba dodać, że debaty polityczne, zwłaszcza te w mediach, rzadko odpowiadają modelowi racjonalnej debaty, budowanemu przez filozofów współczesnego liberalizmu, jak Rawls, Taylor czy Habermas. Według nich w sferze publicznej odbywa się swobodna wymiana poglądów, dzięki której można dojść do rozumnego porozumienia. Ważny jest przede wszystkim sposób dochodzenia do przekonania, sposób formowania się opinii, a nie sam rezultat, nie sama tylko gotowa opinia.

W mediach, szczególnie w telewizji, nie ma miejsca ani czasu na takie dyskusje. Raczej narzuca ona opinie, niż pomaga je formułować. W tych wszystkich „śniadaniach”, „kropkach nad i” „skanerach” i „kawach na ławę” serwowanych nam w polskiej telewizji wiadomo z góry, że nikt nikogo nie przekona, że nie chodzi o argumenty, lecz o wrażenie, jakie wywiera się na widzach, o pointę, o „wyjście z ciosem”.

Telewizja prowadzi do personalizacji i emocjonalizacji polityki. Widzowie są przekonani, że znają polityka osobiście, oceniają go według rzekomo dobrze sobie znanych cech jego osobowości. Mamy do czynienia z coraz większym terrorem intymności, zjawiskiem opisanym kiedyś przez Richarda Senneta, oraz z tyranią opinii publicznej, przed którą ostrzegał John Stuart Mill. Zamiast współuczestniczyć w formowaniu opinii publicznej, przejmujmy gotowe już poglądy, przygotowane i promowane przez media.

Tak więc nie tylko władza pieniądza zagraża autonomii opinii publicznej, ale sam rodzaj przekazu. Swobodę dyskusji ogranicza hegemonia ideologiczna w mediach (pod tym względem przewagę ma zazwyczaj lewica i liberałowie), a także manipulacja, pusta retoryka, argumenty ad hominem itd. Robi się też wiele, aby w ten lub inny sposób wyeliminować niepoprawne poglądy i niepoprawne osoby, niewygodne tematy. W tej rzekomo pozapolitycznej sferze wolności pełno jest władzy i polityki.

Internet trochę przełamuje tę władzę tradycyjnych mediów. Pozwala obywatelom komunikować się bardziej bezpośrednio. Pisze się nawet o pojawieniu się nowego typu dziennikarstwa – dziennikarstwa obywatelskiego. Nie jest to jednak tylko zmiana na lepsze. Niektórzy z blogerów piszą wprawdzie nie tylko swobodniej, ale i lepiej niż publicyści prasowi, ale niknie to w morzu głupoty i chamstwa zalewającego fora dyskusyjne i blogi. Negatywną stroną tej nowej wolności jest to, że często przekazuje się wiadomości niezweryfikowane lub w ogóle nieweryfikowalne, stąd bierze się nowa koniunktura dla wszelkich teorii spiskowych.

[srodtytul]Prasa zagrzewa do boju[/srodtytul]

Wszystkie te negatywne zjawiska, o których mowa była powyżej, pojawiły się w Polsce. A ponieważ Polska jest peryferyjnym krajem postkomunistycznym, pojawiły się ze szczególną siłą.

Warto zauważyć, że historia sfery publicznej w Polsce jest inna niż ta opisana przez Habermasa. Powstanie sfery opinii publicznej w krajach zachodnich wiąże się z formowaniem i emancypowaniem burżuazji – klasy dyskutującej, jak ją nazywał Carl Schmitt. W Polsce klasą dyskutującą była szlachta będąca jednocześnie warstwą rządzącą, która rzeczywiście decydowała o losach państwa, podejmowała polityczne decyzje i działania. Szlachcic debatujący na sejmach i sejmikach nie był prywatną osobą, lecz reprezentantem politycznego narodu rządzącego wspólnie Rzecząpospolitą. Sfera publiczna była polityczna, a nie tylko politycznie istotna.

Nawet tak ostry krytyk wad polskiego parlamentaryzmu jak Władysław Konopczyński podkreślał, jak bardzo polskie pojęcie państwa wyróżniało się na tle innych: „Wśród tych ciągłych jednomyślnych zezwoleń i elekcji viritim, przyzwyczaił się Polak odczuwać bezpośrednio swój udział duchowy w Rzeczypospolitej. Francja dla poddanego Ludwików, Hiszpania, Prusy, Rosja dla poddanych Filipów, Fryderyków, Iwanów, były (...) czymś bez porównania bardziej mechanicznym, zewnętrznym, niż Rzeczpospolita”.

Gdy w czasach oświecenia pojawiły się w Polsce tak charakterystyczne dla sfery publicznej instytucje, jak kluby dyskusyjne czy pierwsze gazety, były z reguły zwrócone przeciw republikanom, wyrażały raczej opinie obozu reform związanego z królem i dążącego do wzmocnienia władzy centralnej. Potem – w czasie rozbiorów – polska opinia publiczna była w ogóle jedynym miejscem, w którym Rzeczpospolita trwała, poza państwowymi instytucjami państw zaborczych.

„Za komuny” pojawiła się – paradoksalnie – klasyczna sfera opinii publicznej z jej typowymi instytucjami – kawiarniami, salonami (oczywiście na miarę realsocjalistycznych Guermantów i Verdurinów), klubami literatów, aktorów, niejawnymi zebraniami, prasą podziemną, lożą Kopernik i KiK-iem przy Kopernika. Tym razem była w istocie sferą pozapolityczną. Komunistyczny Lewiatan, po 1956 powoli zdychający, pozostawał poza jej bezpośrednim zasięgiem. Opinia, czy Stefan Olszowski jest dobrym czy złym kandydatem na ministra, a tkaczka Zofia Grzyb na członka Biura Politycznego, nie miała żadnego wpływu na ich nominację.

W latach 70. powstał tzw. drugi obieg. Ale celem nie było tylko informowanie o zdarzeniach przemilczanych przez prasę komunistyczną, lecz zagrzewanie do walki. Podziemne publikacje były narzędziem walki politycznej, miały poczucie misji – zwalczania ewidentnego zła w imię nie mniej oczywistego dobra. Ten sam ton dominował potem w największej polskiej gazecie „Gazecie Wyborczej”, która wyrosła z „Tygodnika Mazowsze” i zdominowała życie polityczne i ideowe III RP, wyznaczając standardy, do których dostosowywali się inni.

W Polsce niepodległej instytucje debatującego towarzystwa początkowo zachowały swe znaczenie. Ministrem, ambasadorem lub posłem zostawało się dzięki uczestnictwu w klubie dyskusyjnym, przynależności do kręgu znajomych lub konspiracyjnego kółka. Ale powoli – w miarę jak się Polska modernizowała – musiały ustąpić pola innym miejscom, w których formowały się i były wyrażane opinie, przede wszystkim środkom masowego przekazu. Media zdominowały i przekształciły przestrzeń publicznej debaty – w Polsce jeszcze bardziej niż w demokracjach „zachodnich”, gdyż przestrzeń ta nie została w pełni otwarta i zagospodarowana. Wywodziły się one albo z mediów komunistycznych, albo z dawnej prasy opozycyjnej, dziedzicząc nawyki. Wejście zagranicznych inwestorów i tabloidów sprawiło, że uzyskano znacznie bardziej profesjonalne środki kontroli nastrojów społecznych.

[srodtytul]Polskie skrajności[/srodtytul]

Kiedyś problemem podstawowym, jaki Polacy mają z wolnością, wydawała się raczej „ucieczka od wolności”, a nie jej ekscesy, nie niepohamowane z niej korzystanie, lecz odwracanie się od niej. Media bywały oskarżane o to, że nie publikują informacji, które powinno się publikować. Przypomnijmy sobie najbardziej znane przykłady, gdy nie pokazywano Aleksandra Kwaśniewskiego w scenach niezbyt pozytywnie o nim świadczących. Żadna gazeta przez pół roku nie napisała też o korupcyjnej propozycji złożonej Adamowi Michnikowi przez Lwa Rywina.

Oczywiście wszędzie istnieją ograniczenia w przekazywanych informacjach – o pewnych rzeczach się nie pisze, pewne poglądy nie są nagłaśniane. Istnieją kraje bardziej dbające o różnorodność i wolność słowa, jak Stany Zjednoczone, i kraje, w których przeważa troska o zgodę i obawa przed radykalizmem i dysydenckimi poglądami, jak Niemcy. W III RP jednak chodziło o problem znacznie głębszy – niepodawania kłopotliwych informacji dotyczących osób publicznych i sposobu sprawowania przez nich urzędu. Można więc powiedzieć, że media nie wykonywały swojej podstawowej funkcji – funkcji „psa-stróża” wobec rządów tych, z którymi sympatyzowały.

Ale problem z mediami polega często także na tym, że publikują one również rzeczy, których nie należy publikować, że przedstawiają publicznie wypowiedzi i zachowania, które powinny pozostać prywatne lub przemilczane. Trudniej jest jednak osiągnąć zgodę co do tego, czego nie powinno się publikować, niż co do tego, co powinno się publikować, a co nie zostało opublikowane z powodu bezpośredniej ingerencji politycznej.

Nawet w takich przypadkach, kiedy chodzi o posłankę opalającą się toples, o urwany guzik w marynarce premiera czy torebkę plastikową, którą niosła pani prezydentowa, o rozwodzącego się byłego premiera, zdania są podzielone. Niektórzy np. chwalili publikację taśm Renaty Begerowej, aby oburzać się publikacją nagrań Gudzowatego. Adam Michnik po nagraniu Lwa Rywina otrzymał nawet od „Tygodnika Powszechnego” medal świętego Jerzego, Gudzowaty za nagranie Oleksego nie może zapewne spodziewać się podobnej nagrody.

Nie ma także w Polskich mediach żadnych reguł, także reguł przyzwoitości, które rozstrzygałyby w sposób ogólny te kwestie. W istocie to interesy polityczne decydują o tym, co zostanie opublikowane, a co nie i w jakim czasie. Przy tym nawet gazety, które chcą uchodzić za poważne, nie wzdragają się odgrywać roli tabloidów, jeśli jest im to użyteczne.

Jest to tym groźniejsze, że polskie media mają wyjątkową władzę. Zjawiska opisane powyżej w Polsce przyjmują skrajną postać. Wynika to z paru czynników. Najważniejszym z nich jest słabość innych podmiotów politycznych, przede wszystkim państwa, partii i stowarzyszeń politycznych, a także niedostateczny rozwój instytucji, w których obywatele mogliby komunikować się bezpośrednio. Ponieważ w Polsce inne kanały komunikowania prawie nie istnieją, politycy są wręcz uzależnieni od mediów, od nieustannej w nich obecności. Stąd ich „parcie na szkło” oraz walka o panowanie nad mediami publicznymi.

Tym większa jest też władza ludzi, którzy kontrolują medialny dostęp do sfery publicznej. Ponadto polskie społeczeństwo, szczególnie jego niższe warstwy, nie jest intelektualnie w stanie odbierać bardziej złożonych informacji. Najlepiej świadczą o tym dane dotyczące czytelnictwa. Obraz ma w Polsce większą niż w krajach zachodnich przewagę nad słowem pisanym. Nie przypadkiem koncern Springera, wchodząc na polski rynek medialny, najpierw wypuścił tabloid „Fakt”, odpowiednik przeznaczonej dla niemieckich proletów „Bild-Zeitung”, a potem „Dziennik”, który jest odpowiednikiem kompaktowej, uproszczonej wersji „Die Welt”, dla niezupełnie wykształconych.

Naiwność odbioru medialnego przekazu sprawia, że w takich krajach jak Polska personalizacja polityki jest większa niż w Niemczech, Anglii, Francji czy nawet USA. Polscy politycy stali się w znacznie większym stopniu niż w demokracjach krajów rozwiniętych postaciami medialnego przemysłu rozrywkowego. Ich role w tym spektaklu są z góry rozdzielone według interesów koncernów medialnych i dominujących elitarnych grup. W tym spektaklu są czarne charaktery, którym się niczego nie wybacza (chyba że dokonają radykalnej politycznej konwersji), i białe, którym wolno niemal wszystko. Nie jest też specjalnie ważne, co się działo w poprzednim odcinku, w poprzednim sezonie.

Telewizja prywatna żyje w dużej mierze dzięki tej przemianie polityki w rozrywkę. Łatwo przy tym zapomnieć, że ta rozrywka może stanowić zabawę tylko dla naiwnych widzów, którzy potem idą do wyborów tak jakby chodziło o wybór esemesami najlepszej piosenki w konkursie Eurowizji lub najlepszej pary w „Tańcu z gwiazdami”. Dla tych, którzy tym przemysłem rozrywki zarządzają, jest to rzecz śmiertelnie poważna. Im lepiej nas media bawią, tym mniej ich właściciele mogą obawiać się użytku, jaki obywatele mogą uczynić ze swej wolności.

Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jest struktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego. Część mediów należy do ludzi dawnego systemu lub takich, którzy dorobili się w niejasnych okolicznościach w pierwszych latach transformacji. Jest rzeczą oczywistą, że ludzie nie będą szczególnie przyjaźnie nastawieni do idei lustracji politycznej czy majątkowej i nie będą szczególnie zachwyceni ostrą krytyką polskiej transformacji.

Druga część należy do zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich. To, że 80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, którego interesy z natury rzeczy bywają rozbieżne z polskimi, należy ocenić jako realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Fakt, że w Polsce o czymś tak zupełnie oczywistym nie można w ogóle dyskutować, świadczy, że proces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko. Tymczasem jest rzeczą oczywistą, że inwestorom zagranicznym nie zależy na podnoszeniu kultury obywatelskiej, na jakości przekazu, lecz przede wszystkim na zysku.

W ostatnich latach media w Polsce stały się stroną w politycznym konflikcie i nie usiłują nawet pozorować bezstronności. Same są częścią sporu, który dotyczy fundamentów polskiego państwa. Niektórzy redaktorzy naczelni i dziennikarze nie kryją ambicji kreowania polityki, kierując się wzorem Adama Michnika, mimo że nie da się go powtórzyć po 20 latach niepodległości i bez jego biograficznego kapitału symbolicznego. Jedni chcą stworzyć nową lewicę, inni lepszą prawicę. W latach 2005 – 2007 diagnoza zagrożenia demokracji służyła w gruncie rzeczy jej ograniczeniu, gdyż chodziło o to, by jak najszybciej anulować wynik wyborów, stworzyć nową większość, w czym wyrażał się brak szacunku dla współobywateli i Rzeczypospolitej.

[srodtytul]Nadzieja na przyszłość[/srodtytul]

W niemieckich dyskusjach o zjawiskach kryzysowych zwykło się cytować słynną frazę Hölderlina: „Wo aber Gefahr ist, wächst das Rettende auch” – w niebezpieczeństwie rodzi się także to, co przynosi ratunek. Dzisiaj sytuacja w polskich mediach jest tak zła, że powoli narasta świadomość, iż należy dokonać zmiany. Polacy widzą, że media nie gwarantują obiektywizmu w sensie „spojrzenia znikąd”, jak mówił Thomas Nagel. Jeszcze do niedawna wydało się im, że takie spojrzenie „znikąd” to perspektywa europejska lub perspektywa elit. Obecny upadek „autorytetów” jest zjawiskiem przykrym, ale otrzeźwiającym.

Wirtualna rzeczywistość wystarczała Polakom tak długo, jak długo nie doskwierały im realne problemy. Rzeczywistość sprawi, że sprawy wizerunku zejdą siłą rzeczy na plan dalszy i wróci polityka. A wówczas powinniśmy także podjąć trud takiej prawnej regulacji struktury mediów, w tym między innymi ograniczenia roli korporacji zagranicznych, aby podobny upadek standardów, który zagraża naszej wolności politycznej, się znowu nie powtórzył. Albowiem to media powinny służyć polskiej demokracji, a nie polska demokracja mediom.

[i]Skrócona wersja tekstu przygotowanego dla magazynu "Ius et lex". Autor jest profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracownikiem „Rzeczpospolitej".[/i]

W ostatnim czasie odkryliśmy w Polsce nowe zagrożenie dla demokracji i wolności politycznej, jakie może płynąć ze strony mediów. Pojawiły się wątpliwości, czy media służą dobrze polskiej demokracji? A nawet więcej – czy dobrze służą Polsce i naszej wolności? I to nie dlatego, że są zbyt słabe, ale dlatego, że są zbyt mocne. Nie chodzi przy tym już tylko o manipulowanie mediami przez polityków znajdujących się przy władzy, lecz o władzę samych mediów, ich wpływy polityczne, uzależnienie od nich obywateli.

Kiedyś wydawało się nam, że wyzwolenie mediów z kontroli państwowej i partyjnej oraz zniesienie cenzury sprawi, że media niejako automatycznie zaczną pełnić swoje funkcje krzewienia i umacniania demokracji. Potem sądziliśmy, że należy tylko dbać o pluralizm mediów przez ich prywatyzację oraz o eliminację nacisków politycznych na dziennikarzy i właścicieli mediów.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą