[srodtytul]Polskie skrajności[/srodtytul]
Kiedyś problemem podstawowym, jaki Polacy mają z wolnością, wydawała się raczej „ucieczka od wolności”, a nie jej ekscesy, nie niepohamowane z niej korzystanie, lecz odwracanie się od niej. Media bywały oskarżane o to, że nie publikują informacji, które powinno się publikować. Przypomnijmy sobie najbardziej znane przykłady, gdy nie pokazywano Aleksandra Kwaśniewskiego w scenach niezbyt pozytywnie o nim świadczących. Żadna gazeta przez pół roku nie napisała też o korupcyjnej propozycji złożonej Adamowi Michnikowi przez Lwa Rywina.
Oczywiście wszędzie istnieją ograniczenia w przekazywanych informacjach – o pewnych rzeczach się nie pisze, pewne poglądy nie są nagłaśniane. Istnieją kraje bardziej dbające o różnorodność i wolność słowa, jak Stany Zjednoczone, i kraje, w których przeważa troska o zgodę i obawa przed radykalizmem i dysydenckimi poglądami, jak Niemcy. W III RP jednak chodziło o problem znacznie głębszy – niepodawania kłopotliwych informacji dotyczących osób publicznych i sposobu sprawowania przez nich urzędu. Można więc powiedzieć, że media nie wykonywały swojej podstawowej funkcji – funkcji „psa-stróża” wobec rządów tych, z którymi sympatyzowały.
Ale problem z mediami polega często także na tym, że publikują one również rzeczy, których nie należy publikować, że przedstawiają publicznie wypowiedzi i zachowania, które powinny pozostać prywatne lub przemilczane. Trudniej jest jednak osiągnąć zgodę co do tego, czego nie powinno się publikować, niż co do tego, co powinno się publikować, a co nie zostało opublikowane z powodu bezpośredniej ingerencji politycznej.
Nawet w takich przypadkach, kiedy chodzi o posłankę opalającą się toples, o urwany guzik w marynarce premiera czy torebkę plastikową, którą niosła pani prezydentowa, o rozwodzącego się byłego premiera, zdania są podzielone. Niektórzy np. chwalili publikację taśm Renaty Begerowej, aby oburzać się publikacją nagrań Gudzowatego. Adam Michnik po nagraniu Lwa Rywina otrzymał nawet od „Tygodnika Powszechnego” medal świętego Jerzego, Gudzowaty za nagranie Oleksego nie może zapewne spodziewać się podobnej nagrody.
Nie ma także w Polskich mediach żadnych reguł, także reguł przyzwoitości, które rozstrzygałyby w sposób ogólny te kwestie. W istocie to interesy polityczne decydują o tym, co zostanie opublikowane, a co nie i w jakim czasie. Przy tym nawet gazety, które chcą uchodzić za poważne, nie wzdragają się odgrywać roli tabloidów, jeśli jest im to użyteczne.
Jest to tym groźniejsze, że polskie media mają wyjątkową władzę. Zjawiska opisane powyżej w Polsce przyjmują skrajną postać. Wynika to z paru czynników. Najważniejszym z nich jest słabość innych podmiotów politycznych, przede wszystkim państwa, partii i stowarzyszeń politycznych, a także niedostateczny rozwój instytucji, w których obywatele mogliby komunikować się bezpośrednio. Ponieważ w Polsce inne kanały komunikowania prawie nie istnieją, politycy są wręcz uzależnieni od mediów, od nieustannej w nich obecności. Stąd ich „parcie na szkło” oraz walka o panowanie nad mediami publicznymi.
Tym większa jest też władza ludzi, którzy kontrolują medialny dostęp do sfery publicznej. Ponadto polskie społeczeństwo, szczególnie jego niższe warstwy, nie jest intelektualnie w stanie odbierać bardziej złożonych informacji. Najlepiej świadczą o tym dane dotyczące czytelnictwa. Obraz ma w Polsce większą niż w krajach zachodnich przewagę nad słowem pisanym. Nie przypadkiem koncern Springera, wchodząc na polski rynek medialny, najpierw wypuścił tabloid „Fakt”, odpowiednik przeznaczonej dla niemieckich proletów „Bild-Zeitung”, a potem „Dziennik”, który jest odpowiednikiem kompaktowej, uproszczonej wersji „Die Welt”, dla niezupełnie wykształconych.
Naiwność odbioru medialnego przekazu sprawia, że w takich krajach jak Polska personalizacja polityki jest większa niż w Niemczech, Anglii, Francji czy nawet USA. Polscy politycy stali się w znacznie większym stopniu niż w demokracjach krajów rozwiniętych postaciami medialnego przemysłu rozrywkowego. Ich role w tym spektaklu są z góry rozdzielone według interesów koncernów medialnych i dominujących elitarnych grup. W tym spektaklu są czarne charaktery, którym się niczego nie wybacza (chyba że dokonają radykalnej politycznej konwersji), i białe, którym wolno niemal wszystko. Nie jest też specjalnie ważne, co się działo w poprzednim odcinku, w poprzednim sezonie.
Telewizja prywatna żyje w dużej mierze dzięki tej przemianie polityki w rozrywkę. Łatwo przy tym zapomnieć, że ta rozrywka może stanowić zabawę tylko dla naiwnych widzów, którzy potem idą do wyborów tak jakby chodziło o wybór esemesami najlepszej piosenki w konkursie Eurowizji lub najlepszej pary w „Tańcu z gwiazdami”. Dla tych, którzy tym przemysłem rozrywki zarządzają, jest to rzecz śmiertelnie poważna. Im lepiej nas media bawią, tym mniej ich właściciele mogą obawiać się użytku, jaki obywatele mogą uczynić ze swej wolności.
Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jest struktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego. Część mediów należy do ludzi dawnego systemu lub takich, którzy dorobili się w niejasnych okolicznościach w pierwszych latach transformacji. Jest rzeczą oczywistą, że ludzie nie będą szczególnie przyjaźnie nastawieni do idei lustracji politycznej czy majątkowej i nie będą szczególnie zachwyceni ostrą krytyką polskiej transformacji.
Druga część należy do zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich. To, że 80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, którego interesy z natury rzeczy bywają rozbieżne z polskimi, należy ocenić jako realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Fakt, że w Polsce o czymś tak zupełnie oczywistym nie można w ogóle dyskutować, świadczy, że proces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko. Tymczasem jest rzeczą oczywistą, że inwestorom zagranicznym nie zależy na podnoszeniu kultury obywatelskiej, na jakości przekazu, lecz przede wszystkim na zysku.
W ostatnich latach media w Polsce stały się stroną w politycznym konflikcie i nie usiłują nawet pozorować bezstronności. Same są częścią sporu, który dotyczy fundamentów polskiego państwa. Niektórzy redaktorzy naczelni i dziennikarze nie kryją ambicji kreowania polityki, kierując się wzorem Adama Michnika, mimo że nie da się go powtórzyć po 20 latach niepodległości i bez jego biograficznego kapitału symbolicznego. Jedni chcą stworzyć nową lewicę, inni lepszą prawicę. W latach 2005 – 2007 diagnoza zagrożenia demokracji służyła w gruncie rzeczy jej ograniczeniu, gdyż chodziło o to, by jak najszybciej anulować wynik wyborów, stworzyć nową większość, w czym wyrażał się brak szacunku dla współobywateli i Rzeczypospolitej.
[srodtytul]Nadzieja na przyszłość[/srodtytul]
W niemieckich dyskusjach o zjawiskach kryzysowych zwykło się cytować słynną frazę Hölderlina: „Wo aber Gefahr ist, wächst das Rettende auch” – w niebezpieczeństwie rodzi się także to, co przynosi ratunek. Dzisiaj sytuacja w polskich mediach jest tak zła, że powoli narasta świadomość, iż należy dokonać zmiany. Polacy widzą, że media nie gwarantują obiektywizmu w sensie „spojrzenia znikąd”, jak mówił Thomas Nagel. Jeszcze do niedawna wydało się im, że takie spojrzenie „znikąd” to perspektywa europejska lub perspektywa elit. Obecny upadek „autorytetów” jest zjawiskiem przykrym, ale otrzeźwiającym.
Wirtualna rzeczywistość wystarczała Polakom tak długo, jak długo nie doskwierały im realne problemy. Rzeczywistość sprawi, że sprawy wizerunku zejdą siłą rzeczy na plan dalszy i wróci polityka. A wówczas powinniśmy także podjąć trud takiej prawnej regulacji struktury mediów, w tym między innymi ograniczenia roli korporacji zagranicznych, aby podobny upadek standardów, który zagraża naszej wolności politycznej, się znowu nie powtórzył. Albowiem to media powinny służyć polskiej demokracji, a nie polska demokracja mediom.
[i]Skrócona wersja tekstu przygotowanego dla magazynu "Ius et lex". Autor jest profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracownikiem „Rzeczpospolitej".[/i]