Tygrys na glinianych łapach

Delhi. Tydzień przed rozpoczęciem wielkich igrzysk sportowych sypie się centrum miasta i indyjski sen o potędze

Aktualizacja: 25.09.2010 01:13 Publikacja: 25.09.2010 01:01

Program „oczyszczania” Delhi kosztował 65 mln dol., a wystarczy spędzić w mieście godzinę, by mieć p

Program „oczyszczania” Delhi kosztował 65 mln dol., a wystarczy spędzić w mieście godzinę, by mieć pewność, że się nie powiódł

Foto: AFP

Dalej niemożliwe, madame – taksówkarz hamuje i wyciąga brodę, żebym spojrzała wprzód. Tam, gdzie był bazar, leży kupa gruzu. Na Pahargandżu, w dzielnicy sklepików i tanich hoteli, spadają balkony, okna, całe ściany. Zostały schody prowadzące donikąd i umywalki przyklejone do resztek muru. Ulica wygląda jak po nalocie, który zrujnował frontony budynków. Gdzie nie spojrzeć – obraz klęski, ale trudno się porządnie rozejrzeć, gdy wokół fruwają cegły i stalowe pręty.

Kulę się we wnęce, która jeszcze niedawno była uroczym sklepikiem z szalami, teraz jest obszarpaną jamą. Z dawnego wystroju został, o dziwo nietknięty, szklany żyrandol z kloszem w kształcie lilii. Wisiał pośrodku sufitu, ale teraz połowa pomieszczenia zniknęła, więc dynda dziwacznie tuż przy ulicy, nad głową właściciela. Mężczyzna pluje łupinami pistacji i spokojnie obserwuje. Trwa burzenie. Pierwsze piętro domu naprzeciwko właśnie znika – podłoga została rozwalona młotami, wystają już tylko żeliwne szyny – na jednej przykucnął bosy robotnik w rozdartej koszulce. Przykłada tarczę piły, ucięte żelastwo ląduje z hukiem na hałdzie cegieł. Grupa gapiów odskakuje i zasłania twarze. Pył szybko się unosi, a oni wracają na miejsca, jakby wykupili rezerwację i nie chcieli stracić dobrego widoku. Rumowisko jest pełne ludzi: mieszkańcy i handlarze są zaciekawieni, ale nieporuszeni. Patrzę pytająco na sprzedawcę szalików. Ociera wąsy z resztek orzeszków i wyjaśnia: – Igrzyska Wspólnoty Brytyjskiej. Upiększanie!

Upiększanie – tak indyjski rząd nazywa rozgrywającą się od wielu miesięcy katastrofę, która zmieniła Delhi w rejon udręki i chaosu. Wszystko ma być gotowe na 3 października, gdy rozpocznie się tu pierwsza wielka impreza sportowa w historii niepodległych Indii. Dotąd Hindusi organizowali jedynie Igrzyska Azjatyckie, mniej prestiżowe, bo o kontynentalnym, a nie światowym zasięgu. Tym razem ma przyjechać kilka tysięcy sportowców, reprezentujących byłe terytoria Korony Brytyjskiej. Będą rywalizować m.in. w lekkoatletyce, pływaniu, squashu, rugby i hokeju na trawie.

Hindusi wystawią największą liczbę zawodników, ale w rywalizacji medalowej mają szansę uplasować się na równi z maleńkim Barbadosem. Najludniejsza demokracja świata nie inwestuje w sportowców, nie ma nawet spójnej strategii szkolenia zawodników (jedyny istniejący projekt został zawieszony w związku z przygotowaniami do igrzysk!). Indie mają natomiast sen o wielkości, dotkliwe kompleksy i globalne ambicje, pęczniejące tym mocniej, że kraj gładko wyszedł z kryzysu – indeksy giełdowe zwyżkują, a prognozy mówią, że wskaźnik wzrostu gospodarczego za kilka miesięcy będzie dwucyfrowy.

Miliardy rupii wpompowane w nadchodzącą imprezę mają zaprezentować światu nowoczesny kraj, sprawnie i skutecznie zarządzany, czysty i wygodny. Czyli wszystko, czym Indie nie są.

Hindusi próbują ulepszyć swą stolicę na dzień chwały – tworzą infrastrukturę, budują w pośpiechu marzenie. Tak nierealne, że rozpada się im w rękach, tonie w skandalach korupcyjnych i monsunowych ulewach. Walą się nowe mosty i dachy stadionów, niewykończoną wioskę sportową zamieszkują bezpańskie psy, kolejni zagraniczni sportowcy odwołują udział w zawodach. Wszystko idzie źle – płynąca przez miasto Jamuna wystąpiła z brzegów, pojawiła się plaga komarów i gorączka dengi. Zamiast igrzysk dumy narodowej Hindusi przeżywają wstyd.

[srodtytul]Sen dla bogaczy[/srodtytul]

Runął kolejny balkon, a amator pistacji wskazał mi plastikowy taboret. Sam też usiadł, to potrwa. Góry gruzów rosną, ale nikt ich nie układa, nikt tą wielką rekonstrukcją nie zarządza. Trudno powiedzieć, co się dzieje – budują czy niszczą? Sklepikarz uspokajająco kiwa głową i rysuje stopą, wsuniętą w skórzany klapek, linię na skraju swego lokalu. – Wszyscy muszą się cofnąć aż dotąd. Będzie szerzej, będzie beton.

Granicą jest ściana niewielkiego meczetu – pozostał nietknięty. Nie tylko dlatego, że zarząd Delhi wykazuje się w sprawach religii wyjątkową delikatnością. Meczet jako jedyny budynek w okolicy nie rozrósł się na ulicę. Otaczające go sklepy i stragany z czasem zajmowały coraz więcej miejsca, zwężając słynny Main Bazaar do przesmyku, przez który od rana do nocy przeciskały się tłumy. Tysiące stóp grzęzły w rozmokniętym błocie, krążąc między torbami z cekinów, jaskrawymi salwarami i słupami szklanych bransoletek.

Na Main Bazaar można znaleźć wszystko: od tanich jutowych toreb z twarzą Sziwy, po wyszukane i drogie tkaniny. Na tzw. krowim rondzie, okupowanym przez zwierzęta i rikszarzy, siadają Hinduski z tubkami ziołowej henny – potrafią wymalować najwykwintniejsze wzory. To miejsce jest dla wielu przyjezdnych pierwszym spotkaniem z prawdziwą naturą Indii – zagmatwanym współistnieniem wielu ludzi i wielu interesów, skłębionych na zbyt małej przestrzeni.

Próba upiększenia go przypomina zamach na utrwaloną od wieków rzeczywistość – zamiar imponujący, może nawet słuszny, ale skazany na niepowodzenie. Sposób, w jaki Hindusi wzięli się do rzeczy, pokazuje, że światowe standardy tu nie obowiązują. Każdy upiększa po swojemu i własnym sumptem, byle szybciej, bo jedyne, co urzędnicy zweryfikują, to termin. Nadzór budowlany, kontrola bezpieczeństwa – to pojęcia z odległej baśni. Trzech mężczyzn stoi przed rozbieranym domem. W gumowych klapkach, z gołymi głowami, trzymają w dłoniach sznurek – tak zapewniają ochronę, nie pozwalają przejść, aż spadnie ostatnia cegła. Kilku innych walczy z iskrzącym kablem, który zamókł w porannej ulewie. Kijem od szczotki podrzucają go, aż zaplącze się o wystający kawał ściany. I w porządku, wracają do gry w karty. Obok jakiś staruszek wciska zaprawę między bloki nowiutkiego chodnika, a młody chłopak wykłada na kupę gruzów kolorowe torby – może i jest koniec świata, ale zarabiać trzeba.

Miasto grzęźnie w korkach, na eleganckim kolonialnym rondzie Connaught Place remont spowodował kompletny paraliż – samochody, riksze i rowery poruszają się, jakby szarpała nimi czkawka. Przejścia dla pieszych, które nawet w zwykłych warunkach trudno pokonać, teraz zniknęły. Śmieciarki nie mają jak dojechać, więc z kontenerów wysypują się zwały gnijących odpadków, kruki mają używanie. Wejścia do eleganckich restauracji zachlapał bury tynk, połowę lokali w ogóle zamknięto, szyby i szyldy pokrywa gęsty pył – zasnute smogiem Delhi do reszty straciło kolory. Wszystko wokół brzydnie i szarzeje, zamiast nabierać nowego blasku.

Mimo ogromnego wysiłku miasto wygląda jakby rozpadało się na kawałki. Bo Delhi tym właśnie jest – tworem splątanym z różnych elementów, kombinacją siedmiu historycznych miast, które wrosły w siebie. Potężne mogolskie budowle trwają oblepione ubogimi chatkami albo prowizorycznymi konstrukcjami z blachy i folii. W uliczkach dzielnic mieszkaniowych pojawili się wiejscy przybysze ze swoimi krowami, kozami i tobołkami. Przycupnęli i zostali, bez bieżącej wody i prądu.

W Starym Delhi wszystkie ulice wyglądają jak Main Bazaar, po zmroku trudno się przez nie przebić, a przecież każdej poszerzyć i upiększyć się nie da. Na obrzeżach rozkwita zupełnie inny świat: osiedla drapaczy chmur, gdzie mieszkania kosztują fortunę, bram pilnują strażnicy, a obok podziemnego garażu są baseny, przedszkola i sklepy. Tam mieszkają bogaci, dla których rozgrywa się cały ten spektakl ulepszania rzeczywistości.

[srodtytul]Eksmisja pod wiadukt[/srodtytul]

Potężne środki z państwowego budżetu, zamiast trafić do biednych, rozpłynęły się w mglistej wizji międzynarodowego prestiżu. Koszt igrzysk 18-krotnie przekroczył wydatki zaplanowane w 2003 r., gdy Indie zdobyły tytuł gospodarzy. Przez pięć lat nie działo się nic, jeszcze półtora roku temu większość architektonicznych i urbanistycznych zmian istniała tylko na papierze, galop zaczął się w ostatniej chwili. Decyzja o organizacji igrzysk w Delhi zapadła podczas konferencji w Hawanie. Hindusi uwiedli głosujących okazałym bufetem, skocznymi bollywoodzkimi przebojami i „darowiznami” sięgającymi 100 tysięcy dolarów. Do dziś Indie, w których niemal połowa mieszkańców żyje poniżej granicy ubóstwa, wydały na igrzyska ponad 10 miliardów dolarów.

Powstało 26 nowych wiaduktów, 318 mostów kolejowych, linia metra biegnącą na przedmieścia oraz międzynarodowy terminal lotniska, zdolny obsłużyć 60 mln pasażerów rocznie, w całości wyłożony miękkim brązowym dywanem. Kupiono m.in. 775 niskopodłogowych autobusów, prezentujących się jak kosmiczne stworzenia na zrujnowanych delhijskich ulicach. Powstało kilkanaście marnej jakości stadionów, bieżni i hal sportowych, natychmiast podtopionych przez letnie ulewy. W dniu pompatycznego otwarcia stadionu im. Jawaharlala Nehru, politycy i dziennikarze stali po kostki w wodzie, bo dach przeciekał. Nie zakończyła się budowa wielu obiektów i wioski sportowej – największe zagraniczne drużyny zapowiedziały, że będą trenować w Chinach, a do Indii przyjadą tuż przed zawodami.

W Nowym Delhi, pełnym szerokich alei, ogromnych rond i rozległych rządowych rezydencji, nikt nie chodzi piechotą, ale leżą tam nowiutkie chodniki z drogiego piaskowca i kładki dla pieszych, bardzo potrzebne w innych, zatłoczonych dzielnicach miasta. Przy drogach krążą kobiety z tacami pełnymi żwiru. Układają krawężniki i kostkę, na której później koczują z rodzinami. Rozbierają kawałki nowych chodników – z płyt budują paleniska i gotują ryż. Pod wysokimi wiaduktami natychmiast wyrosły nielegalne osady biedoty. Gdy samochody mkną na zawieszonych w powietrzu jezdniach, ubodzy kryją się w ich cieniu.

[wyimek]

Miliardy rupii wpompowane w nadchodzącą imprezę mają zaprezentować światu nowoczesny kraj, sprawnie i skutecznie zarządzany, czysty i wygodny. Czyli wszystko, czym Indie nie są.[/wyimek]

A biedaków miało w mieście nie być – z okazji igrzysk władze Delhi postanowiły pozbyć się 120 tysięcy żebraków, wywieźć ich do rodzinnych miast i wsi. Z chodników powinno też zniknąć 60 tysięcy bezdomnych, a ze slumsów 80 tysięcy dzikich lokatorów. Organizacje pozarządowe oszacowały, że najwyżej jedna czwarta wysiedlonych dostanie mieszkania zastępcze. Na celowniku znalazło się także 45 tysięcy bezpańskich psów oraz spacerujące swobodnie krowy, osły, konie, kozy, szczury, węże, potężne byki blokujące całe pasy ruchu, a nawet słonie i wielbłądy przywożone z okazji świąt religijnych. Łącznie program „oczyszczania” kosztował 65 mln dolarów, a wystarczy spędzić w mieście godzinę, by mieć pewność, że się nie powiódł.

[srodtytul]Korupcyjny maharadża[/srodtytul]

Były indyjski minister sportu mówił tygodnikowi „Tehelka”, że gdyby choć jeden procent wydatków poświęconych upiększaniu został przekazany na kształcenie sportowców, Hindusi wkrótce świętowaliby medale olimpijskie. Ale problemem jest nie tylko to, że ogromne sumy zostały zainwestowane bezmyślnie, przypadkowo i na wyrost. Chodzi o kwoty, które zniknęły.

Indie słyną z koszmarnego łapówkarstwa, a nową ikoną korupcji jest 66-letni Suresh Kamladi, arogancki brodacz, który wsławił się pilotując samoloty bojowe podczas dwóch wojen z Pakistanem, a teraz stoi na czele Indyjskiego Komitetu Olimpijskiego i odpowiada za organizację igrzysk. Choć komitet jest instytucją prywatną i powinien rozliczać się zgodnie z zasadami rentowności, wszystkie wydatki, jakie poniósł do tej pory, pokrył indyjski rząd. Oficjalnie środki z budżetu są jedynie pożyczką, faktycznie nie została ona zabezpieczona. Premier Manmohan Singh i przewodnicząca Indyjskiego Kongresu Narodowego Sonia Gandhi sponsorują skandaliczne wydatki Kamladiego. Oboje długo milczeli, gdy wiosną dziennikarze zaczęli zadawać niewygodne pytania. Wreszcie premier powołał specjalną grupę do zbadania nieprawidłowości, ale to fasada – nikt nie liczy na sprawiedliwość.

Oczom Hindusów ukazał się dywan, utkany machlojkami na zdumiewającą skalę. Koszt igrzysk jest tak wielki, ponieważ co najmniej kilka firm otrzymało niedorzecznie zawyżone kontrakty bez przetargów. Najbardziej spektakularne nadużycia to m.in. bieżnie treningowe wypożyczane za 20 tys. dolarów dziennie i brytyjskie samochody za 4 tysiące funtów za dobę. Kamladi zarządził, że kontrakty będą otrzymywać wyłącznie firmy mające doświadczenie w organizacji wydarzeń sportowych, dlatego wszystko – od sprzętu sportowego po papier toaletowy – zapewniają zagraniczni partnerzy. Produkują towary w Indiach, ale sprzedają je po europejskich cenach, dziesięciokrotnie wyższych niż lokalni handlowcy.

Na wszystkie pytania Kamladi ma tę samą, bezczelną i szczerą odpowiedź: „Dopóki cieszę się poparciem Sonii i Manmohana, nie mam powodów do zmartwień. Poczekajcie do igrzysk – dziś narzekacie na korupcję, ale kiedy wydarzenie się powiedzie, wszystko to pójdzie w zapomnienie”. Tak się sprawuje władzę w Indiach, a Kamladi wie, co mówi. Od 30 lat zasiada w parlamencie, jest typowym przedstawicielem klasy politycznej. Dorobił się na sprzedaży samochodów, ma sieć salonów, a w rodzinnym Pune wielki kompleks handlowy. Do tego dwa piękne domy, jeden na nazwisko brata – willa stoi na wzgórzu w środku parku krajobrazowego objętego zakazem budowy. Na dodatek poselska pensja Kamladiego właśnie podskoczyła – indyjscy parlamentarzyści przyznali sobie podwyżki, od sierpnia zarabiają 313 procent więcej.

Kamladi to jeden z wielu decydentów, dzięki którym Indie – pomimo realnych sukcesów – tkwią na dnie. Od miesięcy wszystkie pieniądze z budżetu Delhi płyną w stronę igrzysk, miasto nie wydało ani rupii na obiecaną budowę osiedli dla najuboższych, odmówiło udziału w tworzeniu kolejnej, liczącej 85 km linii metra i przestało wypłacać skromne zasiłki 200 tysiącom staruszków, kalek oraz wdów. Szeregowi urzędnicy czekają na pensje, instytucje kulturalne zawiesiły programy edukacyjne, a ludzie figurujący na rządowej liście plemion i kast, którym konstytucja gwarantuje szczególne traktowanie i pomoc finansową, zostali z niczym.

[srodtytul]Froterowanie marzeń[/srodtytul]

Indyjski tygrys człapie na glinianych łapach – imponująco prezentuje się tylko z daleka. Od 20 lat nie mówi się o Indiach inaczej niż jak o „drugiej najszybciej rozwijającej się gospodarce świata”. Ostatnie prognozy są jeszcze bardziej entuzjastyczne – Hindusi mogą prześcignąć chińską gospodarkę już za pięć lat. Międzynarodowy Fundusz Walutowy przewiduje, że zakończą ten rok ze wzrostem gospodarczym na poziomie 9,4 procent.

Bombajska giełda lubi takie wróżby i odpowiada rekordowymi wskaźnikami, ale na ulicy sprawy wyglądają inaczej. Dwucyfrowe wskaźniki wzrostu to na razie tylko przepowiednia, natomiast dwucyfrowa inflacja była faktem przez wiele miesięcy. W ciągu roku pożarła 10 procent wartości waluty. Choć Hindusi doświadczyli ostatnio gwałtownego skoku płac, to są jak Alicja – im bardziej pędzą, tym bardziej stoją w miejscu. Najpierw podrożała żywność, potem paliwo, a za nim wszystko inne. Nie podnoszą się jedynie ceny usług internetowych i telefonii komórkowej – telefony posiada już około 60 procent Hindusów, czyli znacznie więcej niż tych, którzy mają pełne brzuchy i dostęp do toalet. Inflacja najsilniej uderza w ubogich.

Wyjątkowo obfity monsun zniszczył część upraw i ceny żywności na razie nie spadną. Podczas gdy na północy powodzie pochłonęły część żyznego Pendżabu, Bengal Zachodni, nazywany spichlerzem Indii, cierpi z powodu suszy – wróciły ponure symptomy rozpaczy: krótkie notki o zdesperowanych rolnikach, popełniających samobójstwa. A minister spraw wewnętrznych musiał niedawno wytłumaczyć, dlaczego tony zboża gniją w magazynach.

Sukces, którym Hindusi chcą się chwalić przed światem, to zamek stawiany na plecach biedoty – im więcej w Delhi ekskluzywnych kawiarni, tym więcej żebraków, którzy czekają pod szklanymi drzwiami, by wybłagać kilka monet. Żeby miasto mogło w październiku błyszczeć, z górskich wiosek ściągnięto ponad 60 tysięcy niewykwalifikowanych robotników, którzy pracują za głodowe pensje i pewnie na dobre utkną na ulicach 16-milionowego miasta. Co najmniej 50 osób zginęło podczas prac budowlanych. Część kobiet zwożonych przez pośredników do pracy, już trafiła do stręczycieli. Ceny usług erotycznych podskoczyły – w czasie igrzysk za noc z Hinduską trzeba będzie zapłacić trzykrotnie więcej niż zwykle. Rosjanki są tańsze, ale i je trzeba rezerwować z wyprzedzeniem.

Igrzyska jeszcze się nie zaczęły, a już przysporzyły Hindusom więcej nieszczęść niż chwały. Przypomniały, że ten fenomenalny kraj ma nie tylko

niewyobrażalny potencjał, ale też nieudolnych, skarlałych przywódców i samolubne elity, które bezwzględnie pożerają zasoby. Żeby uporać się z ubóstwem, Indie najpierw musiałyby pokonać własną nieudolność i niefrasobliwość.

Wśród dziennikarskich lamentów nad utopioną fortuną znalazł się jeden trzeźwy głos. Publicysta Manju Joseph zapytał: „A czego się po sobie spodziewaliśmy? Że naród, który nie potrafi przejść przez skrzyżowanie, nie zachowując się jak republika klownów, może zorganizować międzynarodowe zawody? Że kraj pozbawiony talentu planowania, szacunku dla porządku i moralności podźwignie gigantyczne wydarzenie?”. Porównał swój naród do rowerzysty, który od zawsze jeździ jak nieudacznik, a teraz, gdy wylądował na chodniku, robi zdziwioną minę.

?

Po otwartym niedawno nowym lotnisku kręci się armia sprzątaczy – froterują, polerują, zamiatają i myją. Wystrojeni w uniformy, z trudem ukrywają dumę, gdy jeżdżą w tę i z powrotem na elektrycznych wózkach czyszczących kamienne podłogi. Spacerują przeszklonymi korytarzami, pucują szyby i pieszczą wzrokiem swoje nowoczesne cudo. Strażnicy i policjanci każą podnosić się wszystkim, którzy – zgodnie z rozpowszechnionym w Indiach zwyczajem – spędzają długie godziny oczekiwania leżąc wygodnie na ziemi, bez butów. Jedno ostre stuknięcie pałką, a prędko się podnoszą – kto raz widział, jak policjanci okładają biedaków bambusową laathi, nie będzie dyskutował. Ja też grzecznie wstaję. Rozpromieniony chłopak szoruje miejsce, w którym siedziałam, jakby chciał zamazać ślady używania. Ten jeden skrawek nowej, lepszej rzeczywistości Hindusi chcą zachować w nietkniętym stanie. To jedno spełnione marzenie jest dla nich bezcenne.

[i]Paulina Wilka z New Delhi[/i]

Dalej niemożliwe, madame – taksówkarz hamuje i wyciąga brodę, żebym spojrzała wprzód. Tam, gdzie był bazar, leży kupa gruzu. Na Pahargandżu, w dzielnicy sklepików i tanich hoteli, spadają balkony, okna, całe ściany. Zostały schody prowadzące donikąd i umywalki przyklejone do resztek muru. Ulica wygląda jak po nalocie, który zrujnował frontony budynków. Gdzie nie spojrzeć – obraz klęski, ale trudno się porządnie rozejrzeć, gdy wokół fruwają cegły i stalowe pręty.

Kulę się we wnęce, która jeszcze niedawno była uroczym sklepikiem z szalami, teraz jest obszarpaną jamą. Z dawnego wystroju został, o dziwo nietknięty, szklany żyrandol z kloszem w kształcie lilii. Wisiał pośrodku sufitu, ale teraz połowa pomieszczenia zniknęła, więc dynda dziwacznie tuż przy ulicy, nad głową właściciela. Mężczyzna pluje łupinami pistacji i spokojnie obserwuje. Trwa burzenie. Pierwsze piętro domu naprzeciwko właśnie znika – podłoga została rozwalona młotami, wystają już tylko żeliwne szyny – na jednej przykucnął bosy robotnik w rozdartej koszulce. Przykłada tarczę piły, ucięte żelastwo ląduje z hukiem na hałdzie cegieł. Grupa gapiów odskakuje i zasłania twarze. Pył szybko się unosi, a oni wracają na miejsca, jakby wykupili rezerwację i nie chcieli stracić dobrego widoku. Rumowisko jest pełne ludzi: mieszkańcy i handlarze są zaciekawieni, ale nieporuszeni. Patrzę pytająco na sprzedawcę szalików. Ociera wąsy z resztek orzeszków i wyjaśnia: – Igrzyska Wspólnoty Brytyjskiej. Upiększanie!

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał