Dalej niemożliwe, madame – taksówkarz hamuje i wyciąga brodę, żebym spojrzała wprzód. Tam, gdzie był bazar, leży kupa gruzu. Na Pahargandżu, w dzielnicy sklepików i tanich hoteli, spadają balkony, okna, całe ściany. Zostały schody prowadzące donikąd i umywalki przyklejone do resztek muru. Ulica wygląda jak po nalocie, który zrujnował frontony budynków. Gdzie nie spojrzeć – obraz klęski, ale trudno się porządnie rozejrzeć, gdy wokół fruwają cegły i stalowe pręty.
Kulę się we wnęce, która jeszcze niedawno była uroczym sklepikiem z szalami, teraz jest obszarpaną jamą. Z dawnego wystroju został, o dziwo nietknięty, szklany żyrandol z kloszem w kształcie lilii. Wisiał pośrodku sufitu, ale teraz połowa pomieszczenia zniknęła, więc dynda dziwacznie tuż przy ulicy, nad głową właściciela. Mężczyzna pluje łupinami pistacji i spokojnie obserwuje. Trwa burzenie. Pierwsze piętro domu naprzeciwko właśnie znika – podłoga została rozwalona młotami, wystają już tylko żeliwne szyny – na jednej przykucnął bosy robotnik w rozdartej koszulce. Przykłada tarczę piły, ucięte żelastwo ląduje z hukiem na hałdzie cegieł. Grupa gapiów odskakuje i zasłania twarze. Pył szybko się unosi, a oni wracają na miejsca, jakby wykupili rezerwację i nie chcieli stracić dobrego widoku. Rumowisko jest pełne ludzi: mieszkańcy i handlarze są zaciekawieni, ale nieporuszeni. Patrzę pytająco na sprzedawcę szalików. Ociera wąsy z resztek orzeszków i wyjaśnia: – Igrzyska Wspólnoty Brytyjskiej. Upiększanie!
Upiększanie – tak indyjski rząd nazywa rozgrywającą się od wielu miesięcy katastrofę, która zmieniła Delhi w rejon udręki i chaosu. Wszystko ma być gotowe na 3 października, gdy rozpocznie się tu pierwsza wielka impreza sportowa w historii niepodległych Indii. Dotąd Hindusi organizowali jedynie Igrzyska Azjatyckie, mniej prestiżowe, bo o kontynentalnym, a nie światowym zasięgu. Tym razem ma przyjechać kilka tysięcy sportowców, reprezentujących byłe terytoria Korony Brytyjskiej. Będą rywalizować m.in. w lekkoatletyce, pływaniu, squashu, rugby i hokeju na trawie.
Hindusi wystawią największą liczbę zawodników, ale w rywalizacji medalowej mają szansę uplasować się na równi z maleńkim Barbadosem. Najludniejsza demokracja świata nie inwestuje w sportowców, nie ma nawet spójnej strategii szkolenia zawodników (jedyny istniejący projekt został zawieszony w związku z przygotowaniami do igrzysk!). Indie mają natomiast sen o wielkości, dotkliwe kompleksy i globalne ambicje, pęczniejące tym mocniej, że kraj gładko wyszedł z kryzysu – indeksy giełdowe zwyżkują, a prognozy mówią, że wskaźnik wzrostu gospodarczego za kilka miesięcy będzie dwucyfrowy.
Miliardy rupii wpompowane w nadchodzącą imprezę mają zaprezentować światu nowoczesny kraj, sprawnie i skutecznie zarządzany, czysty i wygodny. Czyli wszystko, czym Indie nie są.
Hindusi próbują ulepszyć swą stolicę na dzień chwały – tworzą infrastrukturę, budują w pośpiechu marzenie. Tak nierealne, że rozpada się im w rękach, tonie w skandalach korupcyjnych i monsunowych ulewach. Walą się nowe mosty i dachy stadionów, niewykończoną wioskę sportową zamieszkują bezpańskie psy, kolejni zagraniczni sportowcy odwołują udział w zawodach. Wszystko idzie źle – płynąca przez miasto Jamuna wystąpiła z brzegów, pojawiła się plaga komarów i gorączka dengi. Zamiast igrzysk dumy narodowej Hindusi przeżywają wstyd.