– Zarobiłam w kapeli ojca. Byłam też... hm... konsultantką Avonu. To był czad!
Mamie przeszkadzało to, w jakim towarzystwie się obraca.
– Miałam paczkę w Żywcu. Słuchaliśmy Nirvany. Siedzieliśmy w pubie. Ale dla mnie najważniejsze było to, że w nowej paczce znaleźli się studenci, ludzie inteligentni, wrażliwi. Czułam, że spotkałam osoby, z którymi mogłam pogadać o wszystkim, co mnie interesuje.
Rozbrat z subkulturami nastąpił, gdy zdała sobie sprawę, że nie kocha już Kurta Cobaina.
– To była szczera miłość czternastolatki, ale w końcu wygasła.
Wtedy odbył się pierwszy casting do „Idola” w Żywcu. Śledziła pierwsze edycje, ale na udział była za młoda. Przed kolejną edycją koleżanka wysłała jej SMS, że ma kolejną szansę.
– Zamiast siedzieć na czereśni i zajadać się owocami, pomyślałam: pojadę do Żywca na 30 minut sprawdzić swoje możliwości.
Sprawdzian wypadł pomyślnie. Przed przesłuchaniami w Katowicach zaliczyła warsztaty jazzowe w Krakowie, zorganizowane przez Akademię Muzyczną, z udziałem amerykańskich nauczycieli. W Katowicach śpiewała przed jury w składzie: Maciej Maleńczuk, Ela Zapendowska, Marcin Prokop, Jacek Cygan. Przeszła.
– Nigdy nie miałam poczucia, że dzięki „Idolowi” można złapać pana Boga za nogi. Po każdym awansie cieszyłam się, że zabawa trwa. I myślałam, że jak się skończy – trudno. Tylko to mnie uratowało.
Uczestnicy „Idola” byli skoszarowani w Wesołej, pod Warszawą.
– Po każdym etapie grzecznie wracałam do hotelu i ćwiczyłam następną piosenkę. Nie pozwolono mi jeździć na imprezy, bo nie skończyłam 18 lat. Ale też moja mama wbijała mi do głowy, że mam tak niesamowitą szansę, że w końcu poczułam odpowiedzialność.
[srodtytul]Obiecywali złote góry[/srodtytul]
Jeszcze w trakcie programu wokół Brodki zaczęły krążyć rekiny show-biznesu, menedżerowie, którzy proponowali odejście z „Idola”, opiekę prawną i kontrakt.
– Obiecywali mi złote góry: że nagram płytę, jaką chcę. Na szczęście sprawdziłam wcześniejsze dokonania moich rzekomych dobroczyńców. Okazało się, że produkowali muzykę najgorszą, jaką sobie można wyobrazić. Próbowali jeszcze wywierać nacisk poprzez moich rodziców. Były obiady, kolacyjki. Ale się nie dałam.
W grupie dała się wyczuć atmosfera wyścigu szczurów. Potworzyły się grupy, były złośliwe komentarze.
– Dopiero wtedy zrozumiałam, że jestem zagrożeniem dla innych. Każdy z tych ludzi chciał się wybić, porzucić stare życie i zacząć nowe. Pamiętam łzy zawodu.
Zagrożenie stanowili też jurorzy.
– Myślę, że Marcin Prokop, zajmując miejsce Kuby Wojewódzkiego, który właśnie w „Idolu” rozpoczął karierę, chciał lansować wizerunek złośliwca. Ale mnie traktowano dobrze. Lubił mnie Maciek Maleńczuk. Jego komentarze były rzetelne.
„O, k.... ” – powiedziała Brodka, kiedy dowiedziała się, że wygrała.
– Potwierdziłam, że to była dla mnie kompletnie zaskakująca sytuacja. Tak naprawdę, nie chciałam wygrać. Byłam przerażona tym, co się stało z poprzednimi zwycięzcami. Wszyscy uważali, że lepiej być laureatem, ale nie na pierwszym miejscu, bo mniejsza wtedy jest presja, a większa swoboda. Bałam się, że padnę ofiarą ograniczeń fonograficznego kontraktu. Nie miałam świadomości, że ktoś robi na mnie interes. Mogłam skorzystać z prawnika wytwórni. Wiele zapisów zmieniłam. Ale kontrakt, jaki mam, jest bandycki. Nic nam nie wolno. Dlatego jak mi się coś nie podobało – nie robiłam tego. I nikt mi papierem przed nosem nie machał, nie szantażował. Radykalnych błędów nie popełniłam.
[srodtytul]Wojna z tabloidami[/srodtytul]
Kiedy Monika sprowadziła się do Warszawy, skończyła 17 lat. Nie miała prawa jazdy, jeździła komunikacją miejską. Ciągle błądziła. W pogotowiu był telefon. Dzwoniła. Próbowała opisać, gdzie jest, i naprowadzano ją na cel podróży.
Zamieszkała w dwupokojowej służbówce wytwórni, w tak zwanym trójkącie bermudzkim na Pradze, obok ulicy Białostockiej.
– Pamiętam płonące samochody na ulicy.
Zdarzało się, że w nocy krzyczano przez domofon: „Brodka!”. Ktoś dobijał się do drzwi. Ktoś je otwierał...
– Czasami firma mnie uprzedzała, że z drugiego pokoju skorzysta inny artysta. A jak nie – miałam wrażenie, że zaraz ktoś mnie zarżnie.
Tymczasem na przykład to byli chłopcy z Cool Kids of Death.
– Robili w nocy imprezę, a ja o siódmej musiałam iść grzecznie do szkoły.
Żywność ginęła jak w akademiku.
– Poznałam wielu artystów. Również z milszej strony.
Gorzej było w szkole. W warszawskich liceach nie chciano przyjąć Brodki w połowie roku. Poza szkołą sportową na Konwiktorskiej.
Pierwszego dnia miała rozmowę z dyrektorem.
– Powiedział: masz do wyboru klasę pływaków, piłkarzy i koszykarzy. Do piłkarzy nie idź, bo oni myślą tylko o seksie. Koszykarze marzyli o NBA. Wybrałam koszykarzy.
Ważny szczegół: Monika ma 162 centymetry wzrostu.
Nowi koledzy podchodzili do niej jak do ognia. Trudno było się zaprzyjaźnić. Odnalazła się w Warszawie dopiero po maturze, kiedy przestała myśleć o zaliczeniu sprawdzianów. Ale przedtem czuła podwójny strach – przed nauczycielami i tabloidami.
– W dniu matury miałam fotoreporterów przed szkołą, a wcześniej artykuły, że się nie uczę, tylko chodzę na imprezy. A przecież siedziałam w domu i zakuwałam. To mnie przygnębiało. Kiedy musiałam się skoncentrować na egzaminie – kolorowe media były przeciwko mnie. To był kolejny powód, dla którego chciałam uciec z popowego mainstreamu. Uwolnić się od plotkarskiego towarzystwa.
Na początku, kiedy przyjechała do Warszawy, chodziła na imprezy, bo to była nowość.
– Chciałam zobaczyć, jak to wygląda. Po każdej, przelotnej nawet, rozmowie byłam swatana przez tabloidy z bliżej mi nieznanym mężczyzną. Nie odpowiadała mi też sztuczność towarzystwa. Zostałam wychowana w kulcie szczerości i naturalności. Tymczasem widziałam zakłamanie. Ludzie, którzy spotykają się w modnych knajpach i przychodzą z pieskami mieszczącymi się w torebce – to nie moje towarzystwo. Przestałam chodzić na przyjęcia. Przestałam bywać.
Po maturze chciała zdawać na reżyserię.
– Nie miałam jednak odwagi i wybrałam fotografię, studia na Akademii Fotografii. Dużo się tam nauczyłam. Fotografia bywa kreacją, ale wolę tę jej dziedzinę, która polega na chwytaniu chwili. Od zdjęć modowych, studyjnych bardziej interesuje mnie reportaż, podróż. Mając dobry aparat, można zrobić dobre zdjęcia nawet z samochodu. Jest kilka zdjęć, z których jestem dumna.
[ssrodtytul]Miłość bez podcinania żył[/srodtytul]
Najnowszy, trzeci album Brodki jest tak naprawdę jej debiutem. Zmieniła styl. Z jednej strony jest bardzo osobisty, autorski – podkłady brzmią dziwnie, z drugiej zaś strony linie melodyczne są przebojowe.
– Bardzo mnie cieszy taka ocena. Chciałam zrobić płytę dziwną, oryginalną, a jednocześnie wpadającą w ucho. Jestem wychowana na klasycznej piosence, na Beatlesach. Melodia jest dla mnie podstawą.
Brodka zmieniła producenta. Został nim Bartek Dziedzic, człowiek idealnie pasujący do zamysłu wokalistki. Pracował m.in. z Lechem Janerką, produkował jego płytę „Fiu- Fiu”, a jednocześnie tworzy dla reklamy, ma wyczucie rynku.
– Nie pracowałam jeszcze z kimś, kto tak strasznie jak Bartek angażuje się w projekt. Został współkompozytorem.
Przez rok tworzyli płytę jak cukiernicy tort, z kolejnych warstw. Kiedy mieli kilka motywów, pojechali na Żywiecczyznę w strony Brodki, żeby zarejestrować brzmienia instrumentów ludowych. Ale jeśli ktoś nie wie, że są użyte w nagraniach, musi wzmóc uwagę, by je usłyszeć w piosenkach. Nie dominują ich. Są tylko kolorem, jednym z wielu muzycznych smaków.
– Nie chciałam, żeby powstała płyta folklorystyczna. Dudy, trombity, drumle, skrzypce, perkusyjny wakat podbijają rytm, ale nie grają pierwszoplanowej roli. Na początku myślałam, że w każdej piosence zagra mój ojciec. Ale instrumenty ludowe mają ograniczoną skalę, tonację. Nie da się ich przestroić jak gitary. Można zagrać ledwie kilka dźwięków.
Piosenki, które po kilku miesiącach nie wytrzymywały próby czasu – wyrzucili. Zostało 11.
– Bałam się, że płyta będzie kompromisem. Sugerowano mi, że powinnam zrobić mały krok w stronę zmian i zaryzykować dopiero na kolejnym albumie. Postanowiliśmy nie czekać, postawiliśmy na jedną kartę, poszliśmy pod prąd. Bartek pytał perkusisty, w jakim tempie się nie gra. I właśnie w takim tempie graliśmy. Czasami graliśmy to, co inni muzycy uznaliby za obciach. Po przednich płytach wiedziałam, który artysta mnie inspirował. Teraz wszystko wyszło od nas. Poczynając od tej płyty, chcę zacząć tworzyć własny, rozpoznawalny styl. Wprowadzić do polskiej muzyki kolor i energię.
Brodka chciała napisać wszystkie teksty, ale pomagał jej Radek Łukasiewicz z Pustek i Jacek „Budyń” Szymkiewicz z Pogodno.
– Nawet kiedy śpiewam o miłości, chcę, żeby słuchacz nie podcinał sobie żył. Dlatego bawię się słowami.
Zwraca uwagę słownik młodej wokalistki. Niewspółczesny, niedzisiejszy. Frazy „piątka klepka”, tytuł „Granda”.
– Miałam ochotę użyć wielu słów, które wychodzą z obiegu. Bardziej mi się podobają, mają charakter. Śpiewam o „piątej klapce”, „porachuję kości”, „cni mi się do niego”. Tytuł zawdzięczam starszej pani, którą słyszałam w radiu. W srogą zimę wracała do domu, pociągi się spóźniały. Powiedziała: „Panie, z tymi pociągami to jest granda!”. A kiedy spotkałam się z moją ciocią ze Śląska, usłyszałam, że chciałaby pograndzić z moją mamą, czyli zabawić się, zrobić lekką rozróbę. Tytuł „Granda” świetnie się nadaje do tego, co zrobiłam na płycie.