Dariusz Rosiak o złudzeniach anarchizmu w erze internetu

Systemy obalają ludzie, a nie portale internetowe, zresztą Julian Assange nie jest chyba na tyle naiwny, by wierzyć w swoje własne manifesty

Publikacja: 11.12.2010 00:01

Dariusz Rosiak o złudzeniach anarchizmu w erze internetu

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Jeśli ktoś do niedawna miał jeszcze wątpliwości, to teraz ma jasność: w Internecie nie ma tajemnic. Nie istnieje nic takiego jak „bezpieczne archiwum elektroniczne”, nie ma instytucji, która z czystym sumieniem może powiedzieć swoim klientom: u nas wasze informacje są tajne. Sformułowanie „tajemnica korespondencji elektronicznej” z hukiem dołącza do największych oksymoronów, jakie mogą przyjść człowiekowi do głowy, takich jak „humanizm socjalistyczny”, „centralizm demokratyczny”, że nie wspomnę o „piwie bezalkoholowym”. To wszystko przez WikiLeaks, portal, który wszedł w posiadanie ponad 250 tysięcy amerykańskich szyfrówek dyplomatycznych, i jego założyciela Juliana Assange’a, uznawanego za mesjasza wolnego świata albo terrorystę, którego należy się pozbyć – zależy od tego, kto uznaje.

[srodtytul]Larum dla Amerykanów[/srodtytul]

Przecieki z serwisu WikiLeaks są pierwszą tak poważną i wielowątkową konfrontacją między światem tradycyjnego porządku, reprezentowanym przez dyplomację amerykańską, a światem internetowej wolności, chaosu i anarchii, której uosobieniem jest Julian Assange i jego portal. W pierwszej odsłonie tej konfrontacji medialne trąby grały larum dla Amerykanów. I nie chodzi tu o treść tych depesz. W istocie, jak pisał Fareed Zakaria w magazynie „Time”, przecieki pokazują, że „Waszyngton prowadzi mniej więcej taką samą politykę prywatnie, jak deklaruje to publicznie”.

Z korespondencji nie dowiadujemy się niczego, co w zasadniczy sposób zmienia naszą wiedzę na temat polityki amerykańskiej wobec Iranu, Afganistanu, Korei Północnej, Pakistanu, Rosji czy Europy. Timothy Garton Ash przyznał w dzienniku „The Guardian”, że po przeczytaniu niektórych przecieków jego uznanie dla umiejętności analitycznych i przenikliwości amerykańskich dyplomatów wzrosło, a nie osłabło.

Moglibyśmy się niepokoić, gdyby Amerykanie mieli jakiekolwiek złudzenia co do rzeczywistego charakteru państw takich jak np. ich sojusznicy Pakistan czy Arabia Saudyjska. Wśród Polaków ocena Rosji jako państwa zinfiltrowanego przez mafię albo analiza roli Polski w czasie kryzysu gruzińskiego również powinny budzić uznanie. Najwyraźniej Amerykanie trzeźwo patrzą na nasz rejon świata, a jakie wyciągają z tych analiz wnioski i jak się przekładać one będą na politykę USA wobec Polski, Europy, Rosji – to zupełnie inna sprawa.

A jednak akcja WikiLeaks to potężny cios dla Ameryki. Czym innym jak nie upokorzeniem może być opublikowanie tak ogromnej liczby amerykańskiej korespondencji dyplomatycznej wbrew intencjom władz? Ameryka nie umie chronić swoich tajemnic państwowych – taki przekaz płynie na cały świat i bez względu na mniej lub bardziej istotną treść ujawnionych depesz ten wniosek jest poważnym ciosem dla wiarygodności USA.

Działanie WikiLeaks nie zmieni reguł światowej dyplomacji, jednak amerykańska dyplomacja, przynajmniej przez jakiś czas, będzie miała większe problemy z dotarciem do najlepszych źródeł informacji i opinii na świecie. Te źródła – politycy, działacze społeczni, dziennikarze i inni dobrze poinformowani ludzie, gotowi dotąd, z różnych powodów, szczerze się dzielić z Amerykanami poglądami oraz wiedzą – zastanowią się teraz dwa razy. Kryzys zaufania zapewne nie potrwa długo, nie ma bowiem w tej chwili kontrkandydata do roli mocarstwa numer 1 i reszta świata musi współpracować ze Stanami. Jeśli jednak reakcją władz na wycieki będzie zniszczenie WikiLeaks, to popełnią one poważny błąd.

Zdaniem mediów WikiLeaks to specyficzny twór, o czym za chwilę, ale jednak instytucja medialna, której zadaniem nie jest ochrona tajemnic państwowych ani polityków przed zakłopotaniem wynikającym z ich ujawnienia. Jeśli Hillary Clinton zleciła szpiegowanie urzędników innych państw w ONZ, to obowiązkiem mediów, które dotrą do tej informacji, jest udostępnienie tej wiedzy Amerykanom. Jeśli Amerykanie nie mają zamiaru rozmieszczać na terenie Polski swoich rakiet na stałe, to Polacy mają prawo wiedzieć, co stoi za tą decyzją. Jeśli dostęp do tego typu informacji stanowi zagrożenie dla państwa (w przypadku materiałów ujawnionych przez WikiLeaks może do dotyczyć garstki depesz), to wina nie leży po stronie WikiLeaks, ale instytucji i osób, które na przeciek pozwoliły.

Amerykanie powinni odpowiedzieć sobie, jak do tego doszło, tym bardziej że odpowiedź wcale nie jest trudna.

250 tysięcy depesz, które wyciekły dzięki WikiLeaks, to tylko mały wycinek tajnej dokumentacji amerykańskiej. Co roku służby federalne utajniają około 16 milionów dokumentów. Według dziennika „The Washington Post” dostęp do tych dokumentów posiada około 854 tysięcy ludzi. „Ściśle tajny świat stworzony przez rząd w reakcji na ataki terrorystyczne 11 września 2001 roku stał się tak ogromny, tak niekontrolowany i tak tajny, że nikt nie wie, ile to wszystko kosztuje, ilu ludzi jest w nim zatrudnionych, ile programów realizowanych jest w jego ramach ani ile instytucji wykonuje tę samą pracę” – pisali Dana Priest i William Arkin w „The Washington Post”.

WikiLeaks można zamknąć lub doprowadzić do bankructwa, Bradley’a Manninga, który najprawdopodobniej przekazał depesze portalowi WikiLeaks, skazać nawet na 52 lata więzienia (tyle mu grozi za złamanie tajemnicy państwowej), Juliana Assange’a osadzić w areszcie, ale to nie wystarczy. Obecny kryzys pokazuje, jak bardzo nowoczesna technologia zmieniła dostęp do informacji. Jeśli Manning, 23-letni nic nieznaczący analityk wywiadu, potrafił zgrać tak ogromną dokumentację dyplomacji amerykańskiej i przekazać ją innej organizacji, to znaczy, że po pierwsze, było to prozaicznie proste, a po drugie, można mieć pewność, że wcześniej czy później ktoś inny powtórzy jego wyczyn.

Amerykanie w strachu przed terrorystami zapędzili się sami w ślepy zaułek, dzieląc społeczeństwo na dwie grupy: po jednej stronie stoi coraz bardziej rozbudowana armia ludzi mających dostęp do tajnych informacji, po drugiej opinia publiczna pozbawiona dostępu do źródeł informacji i narażona na polityczną manipulację. Dzięki współczesnej technologii WikiLeaks i podobne grupy mogą się stać potężnym narzędziem dla dziennikarzy, polityków, działaczy społecznych na całym świecie do rozbicia takiego podziału. I w tym zresztą tkwi umiarkowana nadzieja, którą można wiązać z działalnością uosabianą przez Juliana Assange’a. Choć jemu samemu niezupełnie o to chodzi.

[srodtytul]Sabotażysta[/srodtytul]

W natłoku codziennie nowych informacji publikowanych przez media, którym WikiLeaks przekazał przecieki, ginie istota zadania, jakie postawił przed sobą Assange. Tymczasem jego własne słowa wiele wyjaśniają. Na początku grudnia amerykański bloger zunguzungu, naprawdę nazywający się Aaron Bady, przeanalizował dwa długie posty Assange’a z 2006 roku, w których Australijczyk tłumaczy cel swojej działalności.

Wyłania się on z nich jako postać niewiele mająca wspólnego z biznesowymi geniuszami z Doliny Krzemowej, takimi jak założyciel Facebooka Mark Zuckerberg czy dyrektor Google’a Eric Schmidt, dla których internauta jest produktem sprzedawanym firmie reklamującej się w serwisie. Bady dowodzi, że Assange jest raczej staroświeckim anarchistą, dla którego w centrum uwagi pozostaje nie żadna internetowa wolność, ale etyczny wymiar życia publicznego. „Naszym celem nie jest stworzenie społeczeństwa bardziej transparentnego – mówił Assange w wywiadzie dla »Time’a« – naszym celem jest stworzenie społeczeństwa bardziej sprawiedliwego”.

Nie oceniajmy na moment działań Assange’a od strony etycznej, politycznej ani nawet logicznej, ale spróbujmy zrozumieć, co pisze. Assange otwarcie głosi potrzebę »radykalnej zmiany zachowania reżimu« – w domyśle amerykańskiego. I nie chodzi tu o to, że ujawnienie kompromitujących informacji służyć ma ograniczeniu hipokryzji dyplomacji albo nadaniu polityce bardziej etycznego wymiaru. Taką rolę przyjmują tradycyjne media, a ujawniona przez nie informacja, np. na temat korupcji urzędnika czy morderstwa dokonanego przez autorytarny reżim, nie jest celem samym w sobie. Informacja w tradycyjnym systemie mediów ma posłużyć politykom, działaczom, wyborcom albo antyrządowym rebeliantom – to oni swoimi działaniami dokonują rzeczywistej zmiany politycznej. Dla Assange’a taka rola mediów to za mało.

Jak pisze Bady, WikiLeaks jest przedsięwzięciem mającym na celu obalenie systemu. Według Assange’a wszystkie autorytarne rządy (rząd amerykański jest najlepszym tego przykładem) są u swych korzeni »spiskami«, których celem jest zniewolenie ludzi. Instytucje państwa i korporacje to organizacje »funkcjonariuszy współpracujących w sposób tajny, ze szkodą dla społeczeństwa« – pisze Assange w swoim politycznym credo z 2006 roku. Linia frontu przebiega między osaczoną jednostką i ciemiężącymi ją instytucjami państwa i rynku. Pamiętajmy, że według zapowiedzi szefa WikiLeaks następne przecieki dotyczyć będą amerykańskich banków.

Tajność, ograniczenie dostępu do informacji jest podstawowym źródłem siły spisku i określa metodę działania reżimu. Ta metoda to spiskowa interakcja (conspirational interaction), czyli dynamiczne połączenie elementów autorytarnego reżimu. Jedynym sposobem realnego osłabienia systemu – pisze Assange – jest umniejszenie jego zdolności kontrolowania informacji i utrzymywania tajności. Czyli przecieki – tylko one mogą rozbić system. Portal WikiLeaks nie został zatem powołany po to, by doprowadzać do kompromitacji polityków i odwoływania posłów, »ponieważ ich działania u nikogo nie wywołują już poczucia, że dzieje się coś skandalicznego«.

Celem Assange’a nie jest także dążenie do prawdy, dlatego często wysuwane pod adresem WikiLeaks pretensje o to, że podanie suchej informacji bez poznania kontekstu nie zbliża nas do poznania pełnego wymiaru wydarzeń, o których mowa w przecieku, są trochę nie na temat. Assange traktuje siebie jako sabotażystę, a nie odkrywcę prawdy. WikiLeaks zaś to wysokiej technologii instrument do niszczenia systemu.

Czym więcej przecieków, czym bardziej chaotycznie zalewają one instytucje systemu, tym bardziej chaotycznie i nieskutecznie system próbuje się przed nimi bronić: spisek można zniszczyć w sytuacji, gdy wskutek paranoi systemu nastąpi jego implozja od wewnątrz – instytucja nie będzie w stanie spiskować przeciw ludziom, czyli spełniać swojej podstawowej funkcji życiowej, i załamie się. „Możemy zmarginalizować działanie spisku poprzez ograniczanie jego możliwości działania w ukryciu do tego stopnia, że nie będzie w stanie rozumieć, a zatem skutecznie reagować na bodźce otoczenia” – pisał Assange w 2006 roku.

[srodtytul]Element systemu[/srodtytul]

Filozofia Assange’a jest naiwna, archaiczna, narcystyczna i obarczona grzechem pierworodnym arogantów o umysłach ukształtowanych przez Internet: jest nią przekonanie, że świat, który znajduje się w komputerze, jest wszystkim, co istnieje. Że nie ma niczego, co wykracza poza wpływ sieci, a świat wirtualny i rzeczywisty to jedno i to samo. W tym sensie Assange jednak niewiele różni się od Zuckerberga i Schmidta, którzy również uważają, że sfera wyjęta spod oglądu publicznego powinna przestać istnieć. Oni na upublicznianiu prywatności chcą zarabiać pieniądze, Assange chce obalać amerykański ustrój, ale obie postawy łączy przekonanie, że nic nie powinno pozostać tajemnicą, a wszystko powinno być jawne.

To jest oczywiście podejście sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem i naturą ludzką. Zupełnie naturalne jest, że niektóre rzeczy trzymamy w tajemnicy przed innymi, podobnie jak całkowicie normalnym ludzkim zachowaniem jest to, że różnym słuchaczom mówimy różne rzeczy. Szefowi w pracy nie opowiadamy tego samego co żonie przy kolacji. A czynienie zarzutu amerykańskim dyplomatom, że w tajnych depeszach mówią niepochlebne rzeczy o lokalnych politykach i fachowo analizują motywacje graczy na scenie międzynarodowej, jest po prostu niemądre.

Niemądry jest także pogląd, że fundamentalnym źródłem władzy »reżimów« takich jak amerykański jest kontrolowanie przepływu informacji. Przekonanie takie nie różni Assange’a specjalnie od innych wyznawców spiskowych teorii o świecie rządzonym przez tajny spisek Żydów, Komisji Trójstronnej, Ruskich albo Amerykanów. Dyplomacja nie opiera się na depeszach, tylko na ludziach i instytucjach, które – już to widać – dadzą sobie radę z kryzysem. Wcześniej czy później dyplomaci znów będą niedyskretni na przyjęciach, być może część uzyskanych od nich informacji nie znajdzie się w formie zapisanej depeszy, ale i tak trafi do właściwego adresata.

Systemy obalają ludzie, a nie portale internetowe, zresztą Assange nie jest chyba na tyle naiwny, by wierzyć w swoje własne manifesty. W końcu z publikacją przecieków zwrócił się do pięciu potężnych tradycyjnych instytucji medialnych, wiedząc, że same przecieki niepoddane należytej redakcji byłyby zwykłym chłamem informacyjnym niezrozumiałym dla nikogo. Dopiero połączone w sensownie opowiedzianą historię dokumenty te mogą stanowić podstawę politycznej refleksji czy reform instytucji. Chcąc nie chcąc z naiwnego rewolucjonisty Assange zmienia się w element systemu.

Wątpliwa jest również deklarowana przez WikiLeaks bezstronność polityczna. Owszem, wśród wczesnych hitów WikiLeaks znalazły się: ujawnienie korupcji i zabójstw politycznych w Kenii, dokumentacja przestępstw na tle seksualnym dokonywanych przez wojska ONZ w Demokratycznej Republice Konga czy procedur postępowania z więźniami dla strażników obozu Guantanamo, opublikowanie zebranych tajnych biblii Kościoła scjentologicznego. Na strony WikiLeaks trafiły również słynne e-maile z Uniwersytetu Wschodniej Anglii w sprawie wpływu człowieka na ocieplenie klimatyczne oraz listy członków Brytyjskiej Partii Narodowej. Jednak w tym roku WikiLeaks koncentruje się wyłącznie na atakowaniu dyplomacji amerykańskiej, korzystając zresztą obficie z ochrony prawnej, którą zagwarantować mu może wyłącznie liberalna demokracja. Jak wiadomo, Assange nie utrzymuje swoich serwerów w miejscu, gdzie panuje jakaś dobrze rozwinięta technologicznie dyktatura, np. w Iranie, Chinach albo w Wenezueli, choć teoretycznie byłoby to możliwe. Australijczyk wybiera znienawidzone przez siebie państwa liberalne – z tego, co mówił, wynika, że serwery WikiLeaks działały w Szwecji, Islandii, Belgii i w USA w stanie Nowy Jork. Po ich zablokowaniu również nie szukał schronienia u Władimira Putina ani Hu Jintao, a pieniądze zbierał za pomocą międzynarodowych korporacji płatniczych. Tylko w tym systemie i jego instytucjach może mieć zagwarantowane bezpieczeństwo prawne dla swojej działalności.

Stworzenie dla WikiLeaks systemu, w którym Assange odpowiada wyłącznie przed własnym sumieniem, odrobinę podważa jego prawo do wyższości moralnej oraz statusu idealistycznego rewolucjonisty, podobnie zresztą jak zarzuty przestępstw na tle seksualnym (oskarżenie o wymuszanie seksu bez prezerwatywy chyba skreśla go ostatecznie w oczach obozu poprawności politycznej, prawda?), ale może rewolucjonistom więcej wolno.

[srodtytul]Jaka prawda zwycięży?[/srodtytul]

I jeszcze jedno. Przekonanie Assange’a, że zniesienie zasady poufnej komunikacji w instytucjach doprowadzi do rozpadu systemu, jest szaleństwem, ale skutki takiego myślenia są bardzo konkretne nie tylko dla rewolucjonistów. Np. założenie, że każdy ma prawo wiedzieć wszystko o wszystkim, prowadzi prostą drogą do zwykłego voyeuryzmu, którego zresztą pełno w przeciekach WikiLeaks. Jaki publiczny interes tłumaczy ujawnienie faktu, że Kaddafiemu towarzyszy wszędzie kształtna blondynka z Ukrainy? Albo jaki interes ma opinia publiczna, by wiedzieć, jakiego rodzaju papieru toaletowego używa sekretarka ambasadora USA w Dubaju? Tego typu informacje przedstawiane w otoczeniu ważnych i istotnych dla zrozumienia procesów politycznych ubierają cyniczne podglądactwo w szaty służby publicznej, co w efekcie przyczynia się do degeneracji życia publicznego, szukania sensacji za wszelką cenę. Bez względu na idealistyczno-rewolucyjne pobudki Assange’a taki będzie jeden ze skutków ubocznych jego operacji.

Być może zatem nie należy się dziwić, że swój niedawny artykuł w „The Australian” Assange zaczyna od pięknie brzmiącego cytatu: „W wyścigu między tajnością a prawdą nieuniknione jest zwycięstwo prawdy”. Słowa te napisał w 1958 jego rodak Rupert Murdoch, dziś szermierz specyficznie rozumianej prawdy, czyli takiej, której granice wyznacza finansowy interes jego medialnego imperium. Z takim przewodnikiem duchowym Julian Assange niewątpliwie ma przed sobą różową przyszłość. Może kiedyś, jak już odsiedzi wyrok w Szwecji za seks bez prezerwatywy, zostanie naczelnym jakiejś popularnej gazety.

Jeśli ktoś do niedawna miał jeszcze wątpliwości, to teraz ma jasność: w Internecie nie ma tajemnic. Nie istnieje nic takiego jak „bezpieczne archiwum elektroniczne”, nie ma instytucji, która z czystym sumieniem może powiedzieć swoim klientom: u nas wasze informacje są tajne. Sformułowanie „tajemnica korespondencji elektronicznej” z hukiem dołącza do największych oksymoronów, jakie mogą przyjść człowiekowi do głowy, takich jak „humanizm socjalistyczny”, „centralizm demokratyczny”, że nie wspomnę o „piwie bezalkoholowym”. To wszystko przez WikiLeaks, portal, który wszedł w posiadanie ponad 250 tysięcy amerykańskich szyfrówek dyplomatycznych, i jego założyciela Juliana Assange’a, uznawanego za mesjasza wolnego świata albo terrorystę, którego należy się pozbyć – zależy od tego, kto uznaje.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą