Cztery długie lata zajęło Jarosławowi Rymkiewiczowi komplikowanie życia Mickiewiczowi i sobie. Powtarzać przez tyle czasu rodzinie i znajomym, że nie ma go dla nich, bo pracuje nad rozwiązaniem zagadki, która nikogo innego nie interesuje – to musiało być dość krępujące. Detektywistyczna terminologia (zagadka, rozwiązanie) jest tu zresztą jak najbardziej u siebie. Kilka tysięcy fiszek pełnych poszlak i nie wiadomo dokąd prowadzących tropów. Ile topól stało w alei prowadzącej do dworku Maryli? Siedem czy dziewięć? I skąd te rozbieżności w źródłach, kto je nasadzał, a kto wycinał? A może jeszcze kto inny nie potrafił liczyć? Czy, a raczej jak bardzo i kiedy dokładnie, Mickiewicza bolały zęby – w końcu człowiek (a poeta też człowiek, nie można o tym zapominać), którego bolą zęby, jest kimś zupełnie innym, inaczej kocha i tworzy niż ten, któremu tego oszczędzono. I najważniejsza rzecz – jaką część uzębienia dał sobie wyrwać, a jaką przypiec albo pozłocić? Bo skąd mamy pewność, że zaloty wieszcza nie odbywały się bez zęba na przedzie?
No właśnie, pomiędzy tymi wszystkimi szczegółami są też one. Mało tego, w liczbie trudnej nawet do ustalenia. Joasia, Johasia i Johalka to ta sama czy trzy osobne, różne w swoich szczegółach, istnienia? Józia i Zuzia, Aniela i Ela – kiedy Mickiewicz bawił się imionami, a kiedy ich właścicielkami, co robił częściej? Bo że było w tym coś z wciągającej, uzależniającej gry, wiemy z jego korespondencji z kolegami filomatami. Ich sprawozdań, w których mierzyli temperaturę uczuć do poszczególnych niewiast wymyślonym przez nich przyrządem, erometrem. Tego Maria rozgrzała do 80 stopni, tamtego Krysia do marnych 45. Biedaczka, może to nie jej wina, tylko jego bolących zębów? Ta opowieść pruje się od szczegółów.
Jedno jest pewne: miłości Mickiewicza nie było na imię Maryla, tylko Legion. A w jego szeregach przelotne, wakacyjne miłostki i ryzykowne romanse z bogatymi, żonatymi szlachciankami. Czasami nie nadążał z podmienianiem imion w balladach i dedykacjach otwierających kolejne dzieła. Życie było szybsze i bardziej skomplikowane od poezji. Więc w imię (i w imieniu) tej ostatniej biografowie postanowili się zemścić na życiu Mickiewicza. Wykastrowali jego los, ścieśnili go do bezpłodnego w swoim założeniu przebiegu i skutkach romansu z Marylą. Wyprosili z romantycznej miłości całą konkretność. Jaskrawie niepoważne groźby pojedynków i szarość świtów, którymi poeta uciekał przed wściekłością zdradzanych mężów. Kolory podwiązek jego kochanek i adresy, pod którymi umawiał się z nimi na schadzki. Nawet imion tych kobiet nie oszczędzili wojownicy o czystość romantycznej formy.
Dopiero sto kilkadziesiąt lat później w ich (szczegółów i kobiet) obronie stanął Rymkiewicz i napisał książkę „Żmut". Słowo to oznacza bezładnie i beznadziejnie splątane włosy, nici albo taśmy. „Żmut" pochodzi z litewskiego, a jego niedokładnym odpowiednikiem jest polski kołtun. Kołtun, którego obcięcie, jak wierzono w czasach Mickiewicza, było niebezpieczne dla życia tego, a częściej chyba tej, której skołtuniły się włosy. Wierzono więc, że w tym poplątaniu i nieładzie pulsuje życie; życie, którego nie było, dopóki nie zrobił się bałagan. Biografowie Mickiewicza, a razem z nimi polski romantyzm, tak jak przyjęło się go rozumieć i uczyć, stanęli po stronie porządku, a nie życia. Obcięli kołtun spleciony z jego romansów i miłości. Ogolili na łyso legion jego kochanek, potraktowali je jak kolaborantki. Ukarali je za to, że za plecami podręczników kolaborowały z życiem.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
tel. 800 12 01 95