Profesor Maciej Urbanowski postanowił przy okazji polemiki na temat poezji Wencla po raz kolejny podsumować moją metodę krytyczną (w tekście [link=http://www.rp.pl/artykul/576864.html" "target=_blank]„Nie kpić z rozpaczy”[/link], „Rz” z 11.12). Gdy wytknąłem mu ongiś, że zestawianie „Doliny nicości” Wildsteina z arcydziełami literatury polskiej to jednak przesada, on zamiast przyznać, że nieco się w swych sądach zagalopował, nazwał moją metodę krytyką ułatwioną. Fakt, że jest ona ułatwiona. Ale przecież ułatwiona przez kiksy, jakie popełniają profesor i jego koledzy nieodróżniający promocji od krytyki literackiej.
Teraz, gdy poddaję surowej ocenie „Dziennik” Mrożka, który jacyś niedouczeni krytycy śmią równać z pisarstwem Gombrowicza, gdy bez namaszczenia piszę o twórczości Wencla, nazywa mnie bokserem, oskarżając o „zadawanie ciosów poniżej pasa, szarpanie przeciwnika, a nawet szarpanie za bokserki”.
Kłopot polega na tym, że ja nikogo za bokserki ciągać nie chcę, tylko wyraziście referuję i oceniam, co sami pisarze o sobie piszą.
Przecież faktem jest, że duża część „Dziennika” Mrożka to alkoholowy bełkot, wieńczony często przyznaniem się do ataku czkawki czy utraty świadomości.
Z kolei Wencel, pisarz ekstrawagancki, sam przed publicznością – by pozostać przy metaforach Urbanowskiego – ściąga bokserki. Chętnie bym mu je przytrzymał, chociaż w rękawicach bokserskich nie jest to zbyt wygodne, i przed tymi aktami ekshibicjonizmu uchronił.
Przypomnę fakty. Oto w jubileuszowym 33. numerze „Frondy” z 2004 roku redaktorzy urządzili dziwną zabawę i w formie dekalogu opublikowali swe publiczne spowiedzi z łamania bożego prawa. Wojciech Wencel wziął przykazanie szóste i nadesłał opowieść o swym uzależnieniu od internetowej pornografii, pijaństwach i niewierności. Numer pisma zdobiła okładka przedstawiająca spowiadającego się Supermana.