Warszawa podczas niemieckiej okupacji

Z profesorem Tomaszem Szarotą rozmawia o Edwardzie Gierku i kolejkowych staczach z filmów o PRL i podczas niemieckiej okupacji

Aktualizacja: 29.03.2011 18:04 Publikacja: 26.03.2011 00:01

Sprzedawcy oleju na targowisku na placu Kercelego w Warszawie podczas niemieckiej okupacji

Sprzedawcy oleju na targowisku na placu Kercelego w Warszawie podczas niemieckiej okupacji

Foto: EAST NEWS

Rz: Czy Edward Gierek dobrze znał historię, czy tylko przeczytał pierwsze wydanie pana książki z 1973 roku?

Tomasz Szarota:

Wątpię, by przeczytał. Dlaczego akurat Gierek miałby czytać „Okupowanej Warszawy dzień powszedni"?

Ponieważ na filmach z PRL widać zawodowych staczy kolejkowych, a pod koniec lat 70. zespoły rockowe śpiewały o tym, co „we środy można jadać". Z pańskiej wznowionej właśnie przez Czytelnika książki dowiaduję się, że stacze pojawili się już w czasie niemieckiej okupacji, podobnie jak przymusowe dni bezmięsne.

Rzeczywiście, w czasie okupacji dniami bezmięsnymi były wtorki i piątki. Niemcy nakazali też zbiórkę surowców wtórnych, akcje szczepień i odszczurzania. Po wybuchu wojny ze Związkiem Sowieckim władze okupacyjne dokonywały ponadto zbiórki, czyli rekwizycji futer, przede wszystkim w getcie, a także butów, nart, wszystkiego, co mogło się przydać wojsku. Niemcy w ogóle prowadzili politykę oszczędnościową, zwłaszcza kosztem Polaków. Zmuszali do ograniczania zużycia gazu i prądu. Ustanowili też czas letni.

Podobieństwa pewnych rozwiązań stosowanych przez Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą i wcześniej przez niemieckie władze okupacyjne wynikały jednak nie ze znajomości historii, lecz ze wspólnego podłoża ideologicznego. „Naziści" to przecież niemieccy narodowi socjaliści, którzy w Rzeszy także świętowali 1 maja.

Niemieccy okupanci chcieli, jak się zdaje, ograniczyć przepisami każdą dziedzinę życia. Na przykład nawet na świadczenie w getcie usług przewozowych omnibusami konnymi panowie Kohn i Heller musieli otrzymać koncesję.

Istotnie, władze niemieckie wydawały mnóstwo rozporządzeń. Dotyczyły represji, segregacji rasowej, kultury. Były regulacje ograniczające swobodny ruch mieszkańców, takie jak przepisy meldunkowe czy rozmaite nakazy utrudniające korzystanie z komunikacji. Do tego dochodziły przepisy wymierzone w wolny rynek dotyczące cen, zatrudnienia, płac, kontroli i sprzedaży wyrobów. Niemcy wprowadzili dowody osobiste, przy których wystawianiu pobierali odciski palców. W mojej książce wymieniam także zarządzenie, jakie odnosiło się do treści Litanii do Matki Bożej. Władze niemieckie wysłały do Kurii Metropolitalnej pismo z żądaniem, by z tekstu usunąć prośbę „Królowo Korony Polskiej, módl się za nami". Obowiązywał zakaz procesji, a z czasem święta katolickie zostały praktycznie zlikwidowane, ponieważ przenoszono je na najbliższą niedzielę.

Czemu miały służyć te dyrektywy?

Potęgowaniu grozy okupacji, a więc permanentnego zastraszania Polaków i pokazywania na każdym kroku, kto nimi rządzi. Warszawę lat okupacji niemieckiej można uznać za „miasto paragrafu śmierci".

Jak Polacy radzili sobie z nakazami i zakazami?

Pokazywali okupantom to, co dziś nazywamy gestem Kozakiewicza. Prowadzili życie w drugim obiegu. Obok oficjalnej prasy wychodziły pisma podziemne. Szkoły zostały zamknięte, ale istniało tajne nauczanie. Obok rewii działających legalnie urządzano tajne przedstawienia teatralne w mieszkaniach.

Ludzie wchodzili też do szarej strefy. Przepisy zabraniały handlu pewnymi towarami, które po prostu trzeba było sprzedawać, a ponadto zmuszały do ukrywania rzeczywistych dochodów, by zmniejszyć podatki. Dodam jeszcze, że z wydanych przez okupanta nakazów, zakazów, zarządzeń i rozporządzeń Warszawa często się śmiała.

Przedstawiony przez pana w książce opis stolicy, do której przybył Adolf Hitler, przywodzi niektórym na myśl środki bezpieczeństwa wprowadzane w mieście obecnie podczas odwiedzin różnych dygnitarzy. Czy słusznie?

Proszę ocenić samemu. Hitler wylądował na Okęciu 5 października 1939 roku. Świadkowie, których sprawozdania przytaczam w książce, twierdzą, że tego dnia ulice były opustoszałe. Po mieście jeździł samochód, z którego przez megafon wciąż powtarzano po polsku: „Panowie cywile schodzą do bram. Nie wolno wychodzić na ulicę, podchodzić do okien, gdyż będzie strzelano". Kolumnę samochodów poprzedzali motocykliści z przyczepkami. Znajdowali się w nich policjanci z bronią gotową do strzału. Później jechał wóz pancerny z tkwiącym we włazie żołnierzem z karabinem maszynowym. Za nim samochód z doczepionym działem przeciwlotniczym. Następnie jeszcze jeden wóz i dopiero wtedy otwarta limuzyna z Hitlerem. Hitler odebrał defiladę w Alejach Ujazdowskich i zwiedził gabinet naczelnika Piłsudskiego w Belwederze. W tym czasie wszystkie okoliczne ulice zostały zamknięte, a mieszkańców pobliskich domów trzymano pod strażą.

Ja w wyniku „wizyty" Hitlera straciłem ojca. Moi rodzice wynajmowali mieszkanie w domu przy Alejach Ujazdowskich 17. Z okna było widać miejsce, gdzie miała stanąć trybuna dla Hitlera. 4 października Niemcy sprawdzali wszystkie pobliskie kamienice i mieszkania. Przyszli też do moich rodziców, którzy na zamówienie Stefana Jaracza zajmowali się tłumaczeniem antyhitlerowskiej sztuki mej babki Eleonory Kalkowskiej. Policja zabrała rodziców do siedziby gestapo w alei Szucha. Matkę Niemcy tymczasem puścili, bo nosiła mnie pod sercem. Aresztowali ją parę miesięcy później, była więźniarką Pawiaka. Tak czy inaczej uratowałem jej życie. Ale ojciec został rozstrzelany 13 listopada 1939 roku w Natolinie.

Czy rodzące się polskie podziemie zamierzało dokonać w Warszawie zamachu na Hitlera?

Tak. Plany zamachu przygotowywano. Akcja została jednak odwołana, gdyby ją przeprowadzono, rozmiary represji byłyby zapewne niewyobrażalne.

Jak wielu Polaków w Warszawie było w czasie okupacji w ruchu oporu?

Kiedy spytać o to dziś, 80 proc. badanych twierdzi, że miało kogoś w konspiracji. Ja to widzę inaczej. 70 proc. ludzi starało się po prostu przeżyć, w nic się nie wikłać. Ta liczba zmniejszała się zresztą, ponieważ wobec nasilania przez Niemców terroru, kiedy można było zginąć bez powodu, coraz więcej Polaków wolało ponieść śmierć w walce. Wstępowali więc do konspiracji. Pozostałe 30 proc., mniej więcej, stanowili z jednej strony podejmujący uznaną przez podziemie za naganną jakąś formę współpracy z okupantem, czyli kolaboranci, oraz motłoch i zwykli bandyci, a z drugiej ludzie należący do szeroko pojętego ruchu oporu. Dokładniejszy opis wielkości którejś z tych grup jest bardzo trudny. Bo czym był ruch oporu? Walką z bronią w ręku zajmowała się garstka, kilkaset osób. Natomiast w wydawaniu prasy konspiracyjnej, podziemnym życiu kulturalnym, tajnym nauczaniu uczestniczyły tysiące ludzi. A ci, którzy wbrew zakazom, prawda, że nie tyle z pobudek patriotycznych, ile z chęci zysku, dostarczali żywność do miasta, narażając się nawet na śmierć, czy nie prowadzili walki z okupantem? Swego czasu był nawet pomysł, by szmuglerom postawić po wojnie pomnik.

Co dzięki szmuglerom jedzono?

To, o czym mówiła piosenka:

„Teraz jest wojna, kto handluje,

ten żyje,

Jak sprzedam rąbankę, słoninę,

kaszankę,

To bimbru się też napiję".

Słowa pozostałych zwrotek znajdzie pan w mojej książce. Ale na co dzień okupacyjny jadłospis był uboższy. Wobec trudności z zakupem żywności głównym daniem obiadowym stały się zupy. Przepisy kulinarne podawała prasa jawna, na przykład na sosy z resztek zup, „doskonałą" sałatkę lub „bardzo smaczne" kotlety z wygotowanej włoszczyzny. Podstawą jadłospisu stały się ziemniaki. Niektóre książki kucharskie wydane wówczas zatytułowane były „Sto potraw z ziemniaków" lub „Ziemniaki na pierwsze..., na drugie..., na trzecie". Poradniki podpowiadały, jak wykorzystać nawet obierki.

Jak?

Wysuszyć i zmielić na mączkę, z której można upiec placki.

Porządkowanie i regulowanie wolnego rynku przez niemieckiego okupanta prasa podziemna uznawała za „walkę z życiem". Czy to nie przesada?

W 1943 roku władze okupacyjne postanowiły rozprawić się z rynkiem w Warszawie. Policja wydała zarządzenie, że handel może odbywać się tylko na wyznaczonych targowiskach, m.in. na placu Narutowicza, a także na placu Szembeka, na bazarze Różyckiego, na Koszykach i w halach Mirowskich oraz na znajdującym się przy nich Wielopolu. Pozostałe miały być zamknięte. Ludzie mówili, że okupanci „chcą nas zupełnie zagłodzić". Za łamanie przepisów groziły surowe kary. Podobnie jak za sprzedaż wielu wyrobów, na przykład pieczywa.

Właśnie, na zdjęciu w pańskiej książce widać, że pieczywo pszenne sprzedawano w biały dzień, na przykład na placu Żelaznej Bramy. Ja słyszałem, że za sprzedaż białego pieczywa w czasie wojny groziła śmierć. Jak więc było?

Rozkazu, by karać śmiercią za sprzedaż białego pieczywa, nie znalazłem. Ale zachowały się niemieckie przepisy, by karać śmiercią za podobne przestępstwa, na przykład za kradzież prądu. Kara śmierci groziła właściwie za wszystko.

Czy karuzela na placu Krasińskich kręciła się, gdy płonęło getto, czy nie?

Nowe wydanie mojej książki rozszerzone jest między innymi o świadectwo Ludwika Chmielowca, który twierdzi, że prawdopodobnie w poniedziałek wielkanocny 26 kwietnia 1943 roku karuzela „załamała się i więcej się nie kręciła".

W „Campo di Fiori" Czesław Miłosz ukazał więc obraz nieprawdziwy?

Kiedy Ryszard Matuszewski stwierdził, że w „Campo di Fiori" została użyta licentia poetica, napisałem do Miłosza. Poprosiłem, żeby wyjaśnił, w jakich okolicznościach powstał ten wiersz. Poeta odpowiedział mi w liście, że w niedzielę, 25 kwietnia, jechał tramwajem z Mokotowa na Żoliborz. Na placu Krasińskich chciał zobaczyć, jak wygląda getto. Zapewnił mnie, że to, co ujrzał, opisał w wierszu. Karuzela była czynna w czasie powstania w getcie, które wybuchło 19 kwietnia, kręciła się też w niedzielę, kiedy widział ją Miłosz. Jeśli ta sprawa pana ciekawi, zachęcam do lektury innej mojej książki, „Karuzela na placu Krasińskich". Oczywiście umieszczenie przez władze okupacyjne wesołego miasteczka na placu Krasińskich, tuż przy murze getta, nie było dziełem przypadku. Niemcy otworzyli je w pierwszych dniach sierpnia 1942 roku, kiedy z pobliskiego Umschlagplazu wyruszały pierwsze transporty Żydów do Treblinki.

Czy to prawda, że w czasie okupacji warszawiacy chętnie chodzili do kina?

Chodzili, przede wszystkim młodzi. Mimo hasła „Same świnie siedzą w kinie". I mimo bojkotu kin, który ogłosiły władze państwa podziemnego. Ani kina, ani teatry nie były puste. Ci sami chłopcy, którzy strzelali do Niemców, mogli stać w kolejce po bilety na niemieckie filmy, nie wszystkie były przecież propagandą. Wyświetlano niemal wyłącznie filmy niemieckie, przy czym dzieła wartościowe były dla Polaków zakazane. Polacy mogli chodzić na filmy przygodowe i erotyczne: „Podwójne życie Ingi", „Panienki z przedpokoju", „Podróż poślubna we troje". Bardzo rzadko, ale pokazywano jednak także przedwojenne filmy polskie. Jeśli ktoś chciał zobaczyć Adolfa Dymszę, na ekranie czy na scenie, kupował gazetę, w której był program kin i teatrów, i szedł oglądać.

Dymsza występował w czasie okupacji?

Tak, między innymi w Teatrze Komedia. Dlaczego miałby nie występować? Z czego żyć? Z pracy kelnera U Aktorek, najbardziej wziętej, ale i najdroższej kawiarni, i przyjmować napiwki od Niemców? Ale sztuka z jego udziałem „Szczęście Frania" nie cieszyła się powodzeniem.

Wspomniał pan o gazetach z programem kin i teatrów. Kto je wydawał? Kto kupował?

Jedyną gazetą dostępną jawnie, wydawaną oczywiście przez okupanta, był „Nowy Kurier Warszawski", zwany szmatławcem lub kurwarem. Pojawił się w sprzedaży na ulicach już w październiku 1939 roku. Niemcy wykorzystali tytuł przedwojennej gazety, dodając małą czcionką „nowy". „NKW" miał wcale niemało czytelników. Zamieszczał bowiem na przykład wiadomości o przydziałach kartkowych, kiedy je wydawano, gdzie, co i ile. Pismo publikowało też ogłoszenia o pracy, a dzięki odrębnej rubryce można było poszukiwać zaginionych. Władze Polski podziemnej wzywały do bojkotu czasopism niemieckich, ale ten apel nie mógł się spotkać z całkowitym przyjęciem. Jeśli na przykład ktoś chciał zawiadomić o pogrzebie, nawet być może kogoś zabitego przez Niemców w Auschwitz, to jak miał to zrobić? Jedynym sposobem ogłoszenia tej wiadomości było zamieszczenie nekrologu w „NKW". Z tych nekrologów czerpiemy dziś informacje pomocne przy sporządzaniu opracowania „Straty osobowe i ofiary represji pod okupacją niemiecką".

Podczas okupacji ukazywały się też inne pisma jawne wydawane pod kontrolą Urzędu Propagandy, m.in. poradniki...

... a nawet pornograficzna „Fala"! Zawierała teksty pseudoliterackie i akty. Zdjęcia publikowane były w cyklach tematycznych: „Panie w lustrze", „Poranek Ady", „Faworyta szejka". To był miesięcznik niezbyt wysokich lotów. Niemniej kiedy – zbierając materiały – przeglądałem „Falę" w Bibliotece Narodowej i miałem kilka numerów pisma na stoliku, wzbudziłem ciekawość. Pan przede mną odwrócił się nawet i spytał, czy może przejrzeć.

Do kogo skierowana była „Gazeta Żydowska", w której, jak pan pisze, można było znaleźć treści antypolskie?

Rozchodziła się w getcie. Niemcy wydawali ją w Krakowie. Była to ze strony okupanta wyjątkowa perfidia. Niejedyna, niestety, w niemieckiej polityce dotyczącej spraw polsko-żydowskich. W 1940 roku na Wielkanoc w Warszawie doszło do pogromu Żydów. Obszerniej mówię o tym w książce „U progu zagłady", która ukazała się w 2000 roku. Piszę w niej, że organizatorami wielkanocnego pogromu w Warszawie byli Niemcy, ale Żydów bili i wybijali szyby młodzi Polacy. Jednym z czołowych uczestników rozruchów był Andrzej Świetlicki, przed wojną bliski współpracownik Bolesława Piaseckiego i działacz ONR-Falangi. Kilka tygodni po zajściach Niemcy go rozstrzelali. Zrobił swoje, nie był już potrzebny. W czasie samego pogromu natomiast nie zginął nikt. Niemcy rozpędzali napastników pałkami – patrzcie, jak bronimy Żydów! Później przekonywali władze gminy żydowskiej, że dla własnego dobra i bezpieczeństwa Żydzi powinni przenieść się do getta. Że w ten sposób Niemcy chcą ich obronić przed antysemickimi Polakami. I rzeczywiście, mury getta robotnicy żydowscy zaczęli wznosić 1 kwietnia 1940 roku, tuż po pogromie.

Twierdzi pan, że szmalcownicy wydający Żydów to był jednak margines. Rzuca pan wyzwanie autorom, którzy specjalizują się w oskarżaniu Polaków za odpowiedzialność za zagładę?

Istotnie, lektura pewnych publikacji prowadzi do wniosku, że Polacy mają jakąś nadzwyczajną skłonność do szmalcownictwa i donosicielstwa. Ja upieram się i obstaję, że donosili nie wszyscy, tylko margines, choć, niestety, znacznie w warunkach okupacyjnych powiększony. Cytuję słynne słowa warszawskiego robotnika: „Jak jest zawierucha, to śmiecie idą w górę!". Zdecydowana większość warszawiaków swej postawy podczas okupacji nie musi się wstydzić. Przeciwnie, mogą być z niej dumni.

LIST do redakcji

W ostatnim „Plusie Minusie" ukazała się rozmowa ze mną pióra Krzysztofa Masłonia („Gołego patosu nie zauważyłem"). Otóż chciałbym poinformować Pana i czytelników, że ta rozmowa się owszem odbyła, ale dwa lata temu. Nie była też przeznaczona dla „Rzeczpospolitej". Stanowić miała posłowie do mojej powieści „Moc truchleje" wydanej w 2009 roku przez Oficynę Wydawniczą Volumen w serii „Kanon Literatury Niezależnej". Wydrukowanie jej tu i teraz, z pominięciem daty i okoliczności powstania, jako udającą rzecz aktualną, w kontekście filmu Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie, jest posunięciem cokolwiek nieprzyzwoitym. Łączę wyrazy stosowne do okoliczności

—Janusz Głowacki

Odpowiedź Krzysztofa Masłonia

Autoryzowana rozmowa z Januszem Głowackim nie odbyła się dwa lata temu, ale nieco później i nie za moją przyczyną nie została wykorzystana przez wydawnictwo Volumen w edycji „Kanonu". I nie wydaje mi się, że z tego powodu stanowić miała własność osoby „wywiadowanej". Ponieważ autor powieści „Moc truchleje" nie wyraził ochoty na rozmowę z „Rz", w której mógłby przedstawić swój aktualny stosunek do Lecha Wałęsy, „Solidarności" itd., uznałem, że równie ciekawe będzie dla czytelnika zapoznanie się z tym, jak pisarz widział Sierpień '80, zanim zaczął pisać scenariusz do filmu Andrzeja Wajdy. Czyli, jak rozumiem, w innej epoce.

Rz: Czy Edward Gierek dobrze znał historię, czy tylko przeczytał pierwsze wydanie pana książki z 1973 roku?

Tomasz Szarota:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy