I w podobny sposób negatywnie wpłynął na stosunki z Polską, z czego, jak widać z tekstu, jest wyraźnie zadowolony.
Z Gintarasem Songailą Litwini mają podobny problem jak Niemcy z Eriką Steinbach. O niej słyszymy, że jest trzeciorzędnym politykiem, szerzej w Niemczech nieznanym, ale w sprawach polityki historycznej Niemiec odegrała w ostatniej dekadzie rolę pierwszoplanową. Songaila też jest postacią z politycznej trzeciej ligi, a jego związek narodowców, zanim nie przyłączył się do partii konserwatywnej, nie miał żadnego znaczenia. Już jako kandydat partii konserwatywnej w wyborach do Sejmu w 2008 roku Songaila zdobył ledwie 5092 głosy, czyli 16 razy mniej niż obecny premier i przywódca konserwatystów Andrius Kubilius. Ale w decydującym momencie dla stosunków polsko-litewskich to jego projekt ustawy o pisowni polskich nazwisk wygrał w parlamencie z projektem premiera Kubiliusa. Było to podczas ostatniej wizyty w Wilnie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, 8 kwietnia 2010 roku, dwa dni przed katastrofą smoleńską. To wielka zagadka politycznej duszy litewskiej, dlaczego poseł o tak małym poparciu społecznym potrafił przeforsować antypolski projekt wbrew swojemu, popularnemu, premierowi. Na dodatek Songaila domagał się odsunięcia Kubiliusa od władzy za uleganie polskiej presji.
Warto tu jeszcze przypomnieć, że Songaila, zanim zajął się polityką, walczył z „polską presją" na innych polach. W połowie lat 90. był dyrektorem Telewizji Litwy Wschodniej, później nazwanej Telewizją Bałtycką, której głównym celem było zajęcie częstotliwości wykorzystywanej wcześniej przez Telewizję Polską.
Na temat poglądów Songaily każdy może sobie wyrobić zdanie, czytając jego tekst, w znacznej mierze poświęcony historii. Ja odniosę się tylko do kilku fragmentów tego tekstu dotyczących raczej współczesności. Przede wszystkim „niszczenie polskiego szkolnictwa" na Litwie jest faktem. Przegłosowana w marcu i podpisana przez prezydent Dailę Grybauskait? ustawa o szkolnictwie ograniczy nauczanie w języku polskim i spowoduje zamknięcie wielu polskich szkół. To jest pogorszenie sytuacji polskiej mniejszości niezgodne z konwencjami międzynarodowymi. I co bardzo ważne – stało się to wbrew wyraźnie wyrażonej woli Polaków na Litwie, którzy zebrali 60 tysięcy podpisów przeciwko ustawie (co jak na 200-tysięczną mniejszość jest liczbą olbrzymią). Nie jest jasne, skąd Gintaras Songaila czerpie przekonanie, że młodzi Polacy nie mogli do tej pory dobrze opanować języka litewskiego? Dyrektor największej szkoły polskiej na Litwie, wileńskiej imienia Jana Pawła II, protestował przeciwko takim twierdzeniom, jego zdaniem uczniowie polskich szkół posługują się litewskim bardzo dobrze. Zdziwienie budzi też argument, że należy lituanizować polskie szkoły, bo „mniejszość chce funkcjonować na rynku pracy". To rodzice powinni decydować o tym, jaką drogą na rynek pracy będą zmierzały ich dzieci. Poza tym Litwa jest krajem, z którego wyjątkowo duży procent młodzieży szuka szansy na rynkach pracy w Wielkiej Brytanii i Irlandii, a tam doskonała znajomość litewskiego przydaje się umiarkowanie.
Gintaras Songaila zarzuca też Polsce, że bez konsultacji z Litwą wprowadziła Kartę Polaka, dokument zaświadczający polskie pochodzenie osób mieszkających na wschód od polskich granic. Nie jest to prawdą, dyplomacja litewska znała projekt poparty ostatecznie w 2007 roku w polskim Sejmie przez prawie wszystkich posłów (z trzema wyjątkami). Znający projekt ambasador Egidijus Meil?nas jest teraz wiceministrem spraw zagranicznych w rządzie Kubiliusa. A pierwsze Karty Polaka wręczył na Litwie przedstawicielom mniejszości polskiej prezydent Lech Kaczyński zaraz po spotkaniu z prezydentem Valdasem Adamkusem, co było przewidziane w programie wizyty w Wilnie.
Gintaras Songaila zapewnia, że wierzy w otwartość Polaków na argumenty litewskie, w ich wrażliwość i zrozumienie. Jednocześnie sam wykazuje się kompletnym brakiem wrażliwości, domagając się, by Polacy uznali za przyjazny gest nadanie wileńskiej ulicy nazwy Lecho Kačynskio, w tej właśnie litewskiej wersji. Brzmi to jak ponury żart, zwłaszcza jak się weźmie pod uwagę, jakim wstrząsem dla Lecha Kaczyńskiego (odwiedzającego Wilno częściej niż jakąkolwiek stolicę, co pokazuje wagę, jaką przywiązywał do stosunków z Litwą) było przyjęcie jak się później okazało – dwa dni przed jego tragiczną śmiercią wspomnianej już ustawy przygotowanej przez Songailę.
Równie ponurym żartem jest domaganie się od Polski, by wykonała gest wobec Litwy, przepraszając za „okupację" Wilna i Wileńszczyzny w dwudziestoleciu międzywojennym. Już samo stawianie warunków Polsce przez posła zasłużonego dla zepsucia wzajemnych stosunków jest nie na miejscu. To od Litwy, która wbrew obietnicom czołowych polityków ustawowo pogorszyła sytuację polskiej mniejszości, należy oczekiwać gestów i inicjatyw na rzecz polepszenia relacji. Polska uznaje i będzie uznawać, że Wilno jest częścią Litwy, ale nie znaczy to, że ma zaprzeczyć swojej historii. Nasze oba kraje po odzyskaniu niepodległości musiały ukształtować swoje granice, także na drodze wojen, powstań, buntów i plebiscytów. W podobny sposób Wilno trafiło do Polski jak Kłajpeda do Litwy. Wilno było w tamtych czasach miastem zamieszkanym w znacznej części przez Polaków i Żydów oraz przez niewielką społeczność litewską. Czyli posługując się ulubionymi przez Songailę kategoriami etnolingwistycznymi, trudno go było wówczas nazwać miastem litewskim. W Polsce nikt poważny nie domaga się od Litwinów przeprosin za przyjęcie Wilna w 1939 roku w darze od Sowietów. Można by znaleźć jeszcze jakieś inne powody do składania przeprosin za wydarzenia z historii mniej lub bardziej odległej, ale to nie jest dobry punkt wyjścia do debaty nad poprawą stosunków między Litwą i Polską. Takie postulaty w niczym nie pomagają. Z różną oceną historii narody mogą żyć, ale powinny się pogodzić z tym, że nie narzucą swojej wizji drugiej stronie.