Dlaczego? Ze względów politycznych?
Tak. I powiem, że takie konkurowanie za pomocą duchów wydaje mi się wyjątkowo przykre. Bo jeśli myśleć o ofiarach z punktu widzenia danego narodu, to czy mamy się cieszyć, że naszych rodaków zginęło więcej niż mniej? Toż przecież 3 czy 4 miliony ofiar Wielkiego Głodu na Ukrainie to i tak o te 3 – 4 miliony za dużo, niż jesteśmy w stanie pojąć.
Ta statystyka śmierci niekiedy się zapętla. Nie ulega kwestii, że ofiary Holokaustu były liczone potrójnie: przez Rosjan, Polaków lub Ukraińców i, oczywiście, Żydów.
A każdą ofiarę liczyła przede wszystkim rodzina, przyjaciele... Problem z liczeniem ofiar przez Rosjan polega teraz na tym, że nagminnie nie rozróżnia się Rosji od ZSRS. Oni przywykli do tego, że ponieśli największe ofiary i zapłacili najwyższą cenę za zwycięstwo w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Tymczasem, choć nikt rozsądny nie neguje tej niewiarygodnie wielkiej daniny krwi złożonej przez Rosjan pod Stalingradem czy Leningradem, pamiętając też o milionie rosyjskich ofiar zgładzonych w obozach jenieckich, trzeba jednak stwierdzić, że na Ukrainie czy Białorusi było gorzej. Holokaust na terenie dzisiejszej Rosji ogranicza się do przygranicznego pasa na zachodzie kraju. Tam poniosło śmierć około 60 tys. Żydów. Zagłada dokonała się gdzie indziej, w istocie poza granicami dzisiejszej Rosji.
Wśród ofiar celowych mordów dokonanych na skrwawionej ziemi nie ujął pan, między innymi, Polaków zabitych przez Ukraińców w rzeziach na Wołyniu w 1943 roku.
Napisałem o Wołyniu, tak jak o obozach i innych sprawach nieobjętych ściśle określonym tematem, bo to dla mnie zbyt ważna sprawa, bym mógł ją pominąć. Nieprzypadkowo tak wiele wysiłku włożyłem w zbadanie Wołynia, co zaowocowało m.in., „Tajną wojną" i „Rekonstrukcją narodów". Doszedłem jednak do wniosku, że czystek etnicznych, które miały miejsce na Wołyniu, nie da się wyjaśnić bez znajomości wszystkich implikacji potrójnej okupacji, jakiej doznały te ziemie. Innymi słowy przez Wołyń doszedłem do tematu „Skrwawionych ziem", gdzie postanowiłem skoncentrować się jednak na bezpośrednich skutkach działań reżimów sowieckiego i hitlerowskiego...
Rzezi na Wołyniu nie byłoby bez tych reżimów.
Ma pan rację, ale przyjąłem takie, a nie inne założenia, i dlatego rzeź wołyńską, podobnie jak np. mordowanie Żydów przez Rumunów, wyłączyłem ze swoich definicji, choć nie ze swojej książki. Co nie znaczy, że straciłem z pola widzenia te ofiary, tych ludzi.
W swojej książce poczynił pan ciekawą uwagę, że ustrój sowiecki swą zbrodniczość w pełni ukazał wcale nie w czasie wojny, ale wcześniej, w latach 30. Hitlerowi natomiast dopiero wojna była potrzebna, by odpowiednio okazale „zademonstrować swoje możliwości". Czym wytłumaczyłby pan tę różnicę?
Czasem. Momentami, kiedy ideologie skontaktowały się z upartą rzeczywistością. Różnicami samych ideologii. Sowieci mieli wszcząć europejską rewolucję, co się nie udało. Stalin musiał więc budować socjalizm w jednym kraju. I w tym kraju zastosował to, co planowane było dla innych. W roli wrogów obsadził chłopów, których wyrzucił z ich ziemi, zagłodził, poddał terrorowi. Mógł to być projekt międzynarodowy, ale że się nie udało, sprawdził go w praktyce w Związku Sowieckim. Przy czym, proszę zwrócić uwagę, w tych działaniach stosowana była terminologia wojenna. To była wojna z kułactwem, wojna wewnętrzna, domowa, ale wojna. Hitlerowi nałożyły się na siebie dwa projekty: kolonizacji Europy Wschodniej i likwidacji Żydów. Musiał wywołać wojnę, bo inaczej nie mógłby tych projektów wdrożyć.
A nie miał takich terenów, jakimi dysponował Stalin, wiedział też, że pozbędzie się Żydów, ale do czasu nie wiedział jak...
Uczestnictwo w celowych, masowych mordach skrywane było całymi latami. W całym okresie PRL nie mogła się przebić do wiadomości publicznej informacja o tym, że załogi takich obozów jak Bełżec czy Sobibór rekrutowane były z obywateli sowieckich. Z drugiej strony, w obozach koncentracyjnych skupili się strażnicy Austriacy.
Istotnie, pierwsza załoga Bełżca złożona była z przeszkolonych w Trawnikach czerwonoarmistów przewiezionych tam z obozów jenieckich. Przeważali Ukraińcy, ale byli też wśród nich Rosjanie, a nawet ludzie żydowskiego pochodzenia. Ale dowództwo było, oczywiście, niemieckie. Podobnie było w Treblince, o której Wasilij Grossman napisał aż nieprawdopodobnie dobry reportaż, w którym jednak tego jednego nie mógł powiedzieć: czyimi rękoma dokonana została zbrodnia. Jeśli zaś chodzi o Austriaków, to wspólna polityka mocarstw podczas i po wojnie doprowadziła do tego, że uznani zostali za pierwsze ofiary nazizmu. Podczas długiej powojennej okupacji takie rozumowanie stało się częścią austriackiego samookreślenia. Oczywiście, wielu Austriaków rozumie ten problem.
Jak należy rozumieć pańskie zdanie, że „o zabitych się pamięta, ale zabici nie pamiętają"?
Chcemy rozmawiać z umarłymi, ale to jest niewykonalne. Tym bardziej o tym, co było, winniśmy mówić z troską, z ostrożnością, bo zmarli nie poprawią naszych błędów. Historią możemy, choć w sposób ograniczony, dotrzeć do zmarłych. Ma historia takie zadanie. Pamięć ze swej natury pochodzi od żywych.
—rozmawiał Krzysztof Masłoń
Timothy Snyder (ur. 1969 r.) jest wykładowcą historii na Uniwersytecie Yale. Autor takich książek jak m.in. „The Reconstruction of Nations" (w 2003 r. nagroda Amerykańskiego Stowarzyszenia Historyków), „Sketches from a Secret War" (wydanie polskie w roku 2008 pod tytułem „Tajna wojna. Henryk Józewski i polsko-sowiecka rozgrywka o Ukrainę" otrzymało nagrodę Pro Historia Polonorum) czy biografia Wilhelma von Habsburga „Czerwony książę". W ostatnich dniach nakładem Świata Książki ukazała się, w przekładzie Bartłomieja Pietrzyka, jego praca „Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem". Timothy Snyder jest mężem Marci Shore, autorki pracy „Kawior i popiół" o polskich pisarzach najpierw oczarowanych, a potem rozczarowanych marksizmem (wydanie polskie Świat Książki, Warszawa 2008).