Przy plastikowym stoliku na plastikowych krzesłach siedzi czterech facetów i kończy kurczaka. Obok stolika biega kilkuletni chłopiec, pewnie syn jednego z nich. Podają mi rękę na powitanie, ale ponieważ mają tłuste dłonie, ściskam je w przegubie i przedstawiam się.
– Dario uspokój się – mówi ojciec do dziecka.
– On jest Dario, ja też jestem Dario – mówię. – Tylko że Dariusz.
– A ja Mario – mówi ojciec.
– Ja też mam na imię Dariusz – mówi drugi. Trzeci się nie przedstawia, czwarty też nie.
Jeśli to prawda, to mój rozmówca jest chyba jedynym Dariuszem w 60-milionowej Demokratycznej Republice Konga. Co za niezwykły zbieg okoliczności!
Nikt się nie uśmiecha. Patrzą na mnie podejrzliwie, a najbardziej podejrzliwie patrzy najstarszy. Nic nie mówi, słucha tylko, i wiem, że mnie nie lubi.
– Słyszałem, że rynek minerałów w Gomie się kurczy, czy to prawda?
– To zależy. Jest niby embargo, duże firmy ograniczają wydobycie, bo się boją, że nie sprzedadzą towaru, ale my robimy swoje. Ja wczoraj wróciłem z Dubaju, gdzie sprzedałem 50 kilo. Papa właśnie przywiózł dziś rano z lasu 11 kilo złotego pudru.
– 12 – mówi Papa i to będzie cała jego kwestia podczas naszej 20-minutowej rozmowy.
– Papa jest szefem naszych kopaczy – wyjaśnia Mario. – Od niego dostajemy towar. On angażuje ludzi. Na naszej odkrywce w buszu w regionie Walikale pracuje około setki kopaczy.
Papa jest ich nadzorcą i pierwszym ogniwem w łańcuchu. Przemytnicy, z którymi rozmawiam, od niego dostają towar, oni też dogadują się z kupcem.
– Mówisz mi na przykład, że chcesz 20 kilo złota z dostawą w Kigali za tydzień. I ja ci to gwarantuję. Potem wsiadamy razem do samolotu i lecimy do Dubaju. W Dubaju wpłacasz w znanym nam banku pieniądze za złoto, a my przekazujemy kruszec do odlewni, gdzie przerabiany jest na sztabki.
Wyjmuje małą kamerę cyfrową i pokazuje mi film, który – jak twierdzi – nagrał kilka dni temu w Dubaju. Na niewyraźnych zdjęciach ludzie w ciemnym pomieszczeniu przetapiają jakąś rudę i wlewają rozpalony materiał do formy.
– Czy wszystko, co wychodzi z Gomy, przechodzi przez Kigali? – pytam.
– Prawie wszystko. Znamy każde przejście graniczne, wiemy, jak przerzucić towar, żeby uniknąć nieopłaconych celników czy policji. W Gomie jest co najmniej kilkanaście takich miejsc, z których możemy łatwo przejść do Gisenyi w Rwandzie. Mamy swoje szlaki, mamy swoich ludzi, system działa bez zarzutu. Złoto jest ciężkie, nie zabiera dużo miejsca, nie trzeba nam kontenerów. Transakcję zawieramy w Dubaju. Musisz tam ze mną polecieć. Dostaniesz towar dopiero wtedy, gdy wpłacisz pieniądze w naszym banku. Ktoś w Gomie wyciąga je po tej stronie i jesteśmy kwita. Potem Hindusi w Dubaju przerzucają towar dokąd chcesz.
– Dlaczego nie rozliczacie się tutaj, albo w Kigali?
– Bo to zbyt niebezpieczne. Sam nie wywieziesz stąd towaru, musi to zrobić ktoś za ciebie. Czyli my. W Rwandzie też nie warto się rozliczać ani przetapiać, bo tam policja wszystko kontroluje, łatwo wpaść, a jak tam wpadniesz, to idziesz siedzieć na całe życie. Tutaj też jest niebezpiecznie, bo można trafić na bandziorów. Ja trafiłem w zeszłym roku. – Pokazuje mi ramię z głęboką jeszcze świeżą szramą. – Robiłem interes z jakimiś Niemcami. Zapłacili mi gotówką za trzy kilo, a potem kazali przyjść w inne miejsce po należność za kolejne siedem. Zamiast płacić, rzucili się na mnie, ledwo z życiem uszedłem, potem operowałem to ramię w RPA.
– Nie boicie się o siebie, swoje dzieci?
– Jeśli wszyscy zachowują się przyzwoicie, to system działa niezawodnie. Na każdym etapie trzeba płacić. Najpierw kopaczom, potem ich nadzorcy, potem wojskowym, którzy kontrolują kopalnie, potem policji i agentom bezpieki z Gomy, celnikom, ludziom na granicy, odbiorcy w Dubaju. Ale to wszystko działa.
Pytam, czy w okolicach ich kopalni kręcą się rebelianci. – Ciągle ktoś się kręci – i wymienia nazwy grup działających w okolicy. – Albo FDLR, albo Mai Mai, kiedyś było CNDP, ale teraz oni są częścią armii kongijskiej. A armia nas rżnie na kasę jak wszyscy inni. Nie ma między nimi różnicy.
Legalnie też pracujemy
Kelner kręci się wokół nas, ale oni nie przejmują się jego obecnością. Papa siedzi bez słowa, trzej pozostali się rozkręcają. Opowiadają mi o mechanizmach systemu, który najwyraźniej znany jest każdemu w Gomie, włącznie z policją, armią, ekspertami i dowódcami z MONUSCO. Na spotkanie z przemytnikami przywiózł mnie człowiek pracujący dla lokalnej bezpieki, oni bez skrupułów proponują mi zakup złota. Czuję, że rozmawiają ze mną właśnie dlatego: myślą, że złapali kolejnego kupca.
Pytam, jak długo chcą tak pracować. – Tak długo, jak się da, i dopóki nie będzie innej lepszej pracy. W tym, co robimy, jesteśmy dobrzy i chcemy na tym zarabiać. Co w tym złego?
– Ale może powinniście zacząć handlować legalnie? Będzie bezpieczniej.
Mario wyciąga umowę zawartą przez niego niedawno z odbiorcą z Hongkongu na 20 kilogramów złota.
– Legalnie też pracujemy, bo musimy być kryci od każdej strony. Tylko że z każdego kilograma na tej dostawie muszę zapłacić 1150 dolarów podatku. Czyli na wysyłce tracę ponad 22 tysiące. A żołnierzy opłacić trzeba i tak. Po co mam tracić pieniądze bez sensu?
Pytam, jak oceniają zakaz importu niecertyfikowanych minerałów z Kongo wprowadzony przez USA. – A co nas to obchodzi? Jak Obama chce, to niech sobie wprowadza embargo, to jest jego problem, nie nasz. Tutaj w Gomie ludzie od kilkudziesięciu lat żyją z handlu minerałami i nikt tego nie zmieni. Nikomu nie zależy na zmianie tego, co jest teraz, i dlatego to co jest, zostanie.
Crispin zaprasza mnie do swojego domu na obiad. Poznaję jego piękną żonę Christine, jest architektem (– Teraz opracowujemy projekt wodociągów dla miasta – mówi – mnóstwo roboty mamy), jego synka Freddy'ego, jemy smaczny obiad złożony z fufu (klucha z manioku i kukurdzy) warzyw i miniaturowych rybek z Kivu w sosie pomidorowym. Na pytanie, czy chce mieć dużo dzieci, Crispin mówi, że co najwyżej piątkę. – To mało? – próbuję uściślić. – Mój wujek ma 18 z czterema kobietami. Cztery domy, cztery rodziny. Jakoś daje radę, każdej coś podsypie. Ale niektóre dzieci nawet go nie znają. Tutaj tak się żyje – mówi Crispin.
W obiedzie towarzyszy nam jego mechanik, Benedict. – Kivu to najpiękniejsze miejsce na świecie – mówi. – Tylko teraz Kongo jest jak słoń powalony na kolana. Malutka Rwanda nic nie ma, ani złota, ani diamentów, ani koltanu, ani cyny, a wygląda przy nas jak potęga. Wystarczy przejść granicę. Tutaj, w Kivu, jest mnóstwo rzeczy do robienia, a my uparliśmy się na te minerały. Chociaż mój szwagier od dawna przeczuwał, że robienie w minerałach nie ma sensu. Kupił 20 hektarów pola pod Gomą i kukurydzę sadzi. Wszyscy się z niego śmiali, a on pięknie na tym wyszedł – dostarcza towar do Ugandy, do Rwandy, nawet do Kenii. Rodzinę ma, dzieci, pieniądze. Kukurydza to jest przyszłość. Kukurydza albo krowy.