We wrześniu 2009 roku pojawiły się nawet doniesienia o śmierci Kashmiriego, którym zaprzeczył on osobiście, udzielając wywiadu, w którym stwierdził jednak, że Amerykanie wiedzą, co robią, próbując go zabić. Oni świetnie znają swoich wrogów. – Wiedzą, do czego jestem zdolny – przekonywał wówczas.
3 czerwca tego roku, kilkadziesiąt minut przed północą w jednej z baz położonych w Stanach Zjednoczonych znów padł rozkaz do ataku. Chwilę później z cicho wiszącego na pakistańskim niebie amerykańskiego samolotu wystrzeliły rakiety. Lecąc z prędkością 1,5 tys. km na godzinę, nie dały terroryście żadnych szans. W serii eksplozji zginął zarówno Ilyas Kashmiri, jak i jego ośmiu ludzi, co tym razem potwierdziła grupa bojowników Harakat-ul-Jihad al-Islami.
Pakistańscy politycy tradycyjnie zaprotestowali przeciw używaniu dronów na ich terytorium, choć według medialnych doniesień wywiad tego kraju często po cichu dostarcza Amerykanom dokładnych informacji o tym, gdzie powinni posłać swoje śmiercionośne zabawki.
Na straży córek prezydenta
Predatory mają jednak na koncie służbę nie tylko nad Pakistanem czy Afganistanem. Od 2003 roku latały czasem z uzbrojeniem, czasem bez niego również nad Irakiem, wykrywając na czas wiele pułapek zastawionych nie tylko na amerykańskich, ale także na polskich żołnierzy. Obecnie są zaś niezwykle ważnym orężem w wojnie przeciwko siłom libijskiego dyktatora Muammara Kaddafiego, który patrząc w niebo, musi mieć świadomość, że w każdej chwili w powietrzu może zawisnąć predator, a wówczas od śmierci dzielić go będzie jedynie czas, który operator maszyny będzie potrzebował na zdobycie potwierdzenia rozkazu likwidacji celu i naciśnięcie spustu. Amerykańskie drony niszczą również bazy terrorystów w Jemenie.
Bezzałogowce stały się ulubioną bronią Baracka Obamy, który korzysta z nich o wiele częściej niż prezydent George W. Bush. W ciągu dwóch kadencji republikańskiego prezydenta drony atakowały 45 razy. Po zmianie gospodarza w Białym Domu liczba ta wzrosła do 51 już w ciągu pierwszego roku urzędowania Obamy.
Demokratyczny prezydent tak bardzo polubił predatory, że wspomniał o nich, żartując podczas kolacji z korespondentami akredytowanymi przy Białym Domu. Byli na niej obecni również Jonas Brothers, ulubiony zespół córek prezydenta. – Chłopcy, tylko żadnych głupich pomysłów, bo mam dla was dwa słowa: drony Predator – uprzedzał Obama. – Nawet nie zobaczycie, że się zbliżają. Myślicie, że żartuję... – śmiał się prezydent. Ten żart wywołał jednak kilka tygodni temu w Ameryce falę oburzenia. Przeciwnicy używania dronów podkreślali, że laureat Pokojowej Nagrody Nobla zapomniał chyba, że według raportu przygotowanego przez Petera Bergena i Katherine Tiedemann z waszyngtońskiej New America Foundation aż jedną trzecią ofiar dronów stanowią cywile. Jeszcze większą liczbę niewinnych ofiar ponad 700 rocznie podają źródła pakistańskie. Tym liczbom zaprzeczają jednak nie tylko amerykańscy wojskowi, ale także liczni eksperci.
Pakistańskie media powtarzają wysoką liczbę ofiar, szerzoną przez antyamerykańską propagandę, nie próbując jej nawet zweryfikować. Tymczasem w precyzyjnych atakach z użyciem dronów zginęło tak naprawdę bardzo niewielu cywilów – mówi „Rz" Brian Williams z Uniwersytetu Massachusetts specjalizujący się w kwestiach afgańskich i stosunkach islamsko-amerykańskich. – Z moich własnych badań wynika, że dzięki dronom udało nam się zlikwidować bardzo dużo czarnych charakterów. Dalsze ich używanie w Pakistanie uważam jednak za strategiczny błąd. Pakistańczycy bardzo niechętnie patrzą bowiem na ataki dronów, co na pewno nie ułatwia nam zdobywania sojuszników w tym trudnym regionie – dodaje.
Paryż na celowniku?
Amerykańscy obrońcy praw człowieka podnoszą też kwestie legalności użycia dronów.
"Prezydent Obama powinien odpowiedzieć na fundamentalne pytania dotyczące tego, jak jego administracja określa, czy dana osoba powinna być celem" – przekonuje Kenneth Roth, dyrektor organizacji Human Rights Watch w przesłanym „Rz" oświadczeniu.
W liście, w którym jego organizacja pół roku temu wysłała do prezydenta Baracka Obamy, żądał zaś precyzyjnego określenia, kiedy atak bezzałogowcem jest dopuszczalny, a kiedy nie. – Czy śmiercionośna broń może być użyta, zgodnie z prawem wojny, przeciwko osobie podejrzanej o terroryzm przebywającej w apartamencie w Paryżu, centrum handlowym w Londynie czy na dworcu autobusowym w Iowa City?" – pytał Biały Dom Kenneth Roth.
Czy używanie bezzałogowych samolotów do zabijania wrogów łamie międzynarodowe prawo wojenne? – Nie. Drony są pełnoprawnym narzędziem walki, a zainstalowane na nich bardzo skomplikowane systemy inwigilacji oraz możliwość wielogodzinnego krążenia nad celem pozwalają na dużo bardziej precyzyjne rozróżnienie celów wojskowych od obiektów cywilnych niż w przypadku wielu starszych rodzajów uzbrojenia – mówi „Rz" prof. David Glazier z Loyola Law School w Los Angeles, specjalista od prawa międzynarodowego i były oficer amerykańskiej Marynarki Wojennej. – Ewentualne kontrowersje może wzbudzać fakt, że w samolocie tym nie ma żadnego człowieka. Ale jeśli można zgodnie z prawem zakładać pola minowe, to tym bardziej drony należy uznać za legalne – zauważa.
Profesor Uniwersytetu Notre Dame Mary Ellen O'Connell zauważa w rozmowie z "Rz", że to, czy Stany Zjednoczone używają dronów zgodnie z prawem czy nie, zależy od miejsca ataku. - W Pakistanie w wielu przypadkach dronów używano legalnie. Na przykład w 2009 roku władze w Islamabadzie jasno poprosił Amerykanów o użycie broni przeciwko antyrządowym rebeliantom w prowincji Buner. Wówczas użycie dronów było legalne. Z kolei w Jemenie wszystkie amerykańskie ataki na członków al Kaidy z użyciem dronów są moim zdaniem niezgodne z prawem międzynarodowym - przekonuje Mary Ellen O'Connell, podkreślając, że amerykańskie władze nadużywają pojęcia ataku w samoobronie. Termin ten nie daje bowiem USA prawa do likwidowania wrogich Ameryce osób w dowolnym kraju na świecie.
Szef HRW przyznaje, że operacje z użyciem dronów w pewnych wypadkach mogą być legalne, ale ostrzega, że brak jasnych granic sprawia, iż nieuchronnie naruszane będzie prawo międzynarodowe, co stworzy niebezpieczny precedens dla opresyjnych reżimów na całym świecie.
– Amerykańscy przywódcy nie przemyśleli do końca tej kwestii. Bo jeśli Stany Zjednoczone uznają, że prawo wojenne pozwala im zabijać swoich wrogów poza granicami kraju, to muszą też przyznać, że prawo takie mają też inne kraje – tłumaczy „Rz" prof. Glazier. Co powiedzieliby Amerykanie, gdyby władze Meksyku, kraju, który ogłosił przecież wojnę z kartelami narkotykowymi i do walki z nimi rzucił armię, przeprowadziły atak z użyciem dronów na terenie Teksasu lub Arizony? I gdyby potem tłumaczyły jeszcze, że musiały zaatakować, bo Stany Zjednoczone nie robiły wystarczająco dużo, by aresztować danego króla narkotyków? Amerykanie byliby wściekli, ale nie widzimy problemu w tym, żeby tak samo zachowywać się wobec innych państw – zauważa prof. Glazier. – Trzeba się też zastanowić, jak zareaguje prezydent Stanów Zjednoczonych, gdy swoich przeciwników zacznie za pomocą dronów likwidować Rosja, Chiny lub inny kraj, bo ta technologia nie jest w końcu aż tak droga i tak skomplikowana. Jest więc tylko kwestią czasu, gdy wiele innych państw będzie miało swoje samoloty bezzałogowe – dodaje.
Wciąż nie rozwiązana jest też kwestia statusu agentów CIA obsługujących drony. Według profesora Glaziera, gdyby przyjąć taką interpretację prawa, jaką stosują teraz USA wobec więźniów w Guantanamo, to jako cywile operatorzy bezzałogowców nie mają statusu kombatanta, mogliby więc czysto teoretycznie zostać postawieni przed sądem w krajach, w których przeprowadzili ataki, i odpowiedzieć karnie za zabitych i rannych oraz za zniszczenie mienia.
Mucha-szpieg i zabójczy koliber
Na razie mało kto przejmuje się jednak takimi dylematami. Jak zauważył „New York Times", Pentagon, który jeszcze dziesięć lat temu miał do dyspozycji zaledwie 50 dronów, dziś ma ich już 7 tysięcy. Na przyszły rok resort obrony poprosił już Kongres o niemal 5 miliardów dolarów na nowe drony.
Niektóre z nich, tak jak np. Global Hawk, mogą już startować i lądować praktycznie bez pomocy człowieka, opierając się na wprowadzonych wcześniej współrzędnych i danych z satelitów. Mogą też krążyć w powietrzu przez niemal dwa dni bez konieczności lądowania. To m.in. one pozwalają Pentagonowi podglądać, co robi Kim Dzong Il ze swoimi arsenałami.
Jeden z najnowszych samolotów bezzałogowych MQ-9 Reaper może zaś zrzucać na obiekty wroga ukochane przez amerykańskich dowódców 500-funtówki (bomby o wadze ponad 220 kg). Dorównuje więc pod tym względem myśliwcom F-16, ale nie tylko nie naraża na śmierć pilotów, ale również pozwala na ogromne oszczędności. Akcje dronów nad Irakiem w przeliczeniu na godzinę lotu kosztowały bowiem zaledwie jedną dziesiątą tego, co misje F-16.
Dzięki dodatkowym pieniądzom już wkrótce amerykańskie drony mogą stać się jeszcze groźniejszą i trudniejszą do wykrycia bronią. W Wright-Patterson Air Force Base w Ohio zaledwie kilka kilometrów od krowiego pastwiska, na którym bracia Wright szykowali światu lotniczą rewolucję, amerykańscy inżynierowie pracują nad dronami miniaturkami. Według nowojorskiego dziennika urządzenia o wielkości muchy lub małego ptaka mają latać podobnie jak motyle, ćmy czy jastrzębie. Niektóre będą tylko szpiegować, inne będą też mogły przenosić bomby.