Plus Minus poleca, 23-24 lipca 2011

Igor Janke o Cezarym Grabarczyku i Krzysztofie Kwiatkowskim, Piotr Zaremba opowiada o tym, że z faktu, iż nie griozi nam totalitaryzm, nie powinna wynikać bezczynność w naprawianiu polskiej demokracji, Dariusz Rosiak o świniach i ludziach

Aktualizacja: 23.07.2011 01:10 Publikacja: 22.07.2011 19:00

Plus Minus poleca, 23-24 lipca 2011

Foto: ROL

Łódzką wojnę ministrów

ogłasza Igor Janke w tytule reportażu otwierającego najnowsze wydanie Plusa Minusa, którego bohaterami są Cezary Grabarczyk i Krzysztof Kwiatkowski. „W tej wojnie na porządku dziennym jest wypychanie się nawzajem list, wyrzucanie swoich ludzi z pracy w instytucjach, marginalizowanie ich w partii. Głośno ani jeden ani drugi polityk tego nie przyzna. Donald Tusk zakazał im tego surowo. Kiedy obaj chcieli kandydować na szefa struktur łódzkich i zapowiadało się publiczne zwarcie, zostali wezwani do premiera, który jasno im oświadczył: żadnych konfliktów na zewnątrz.  Otwarty atak na przeciwnika wiązałby się więc ze zbyt dużym ryzykiem. Premier ciągle niepodzielnie panuje w partii i nie wolno mu się narazić.

- Konflikt? Nie ma żadnego konfliktu. Czytam o tych wymysłach tylko w prasie – mówi mi patrząc głęboko w oczy Cezary Grabarczyk w swoim  ministerialnym gabinecie w centrum Warszawy. – Podczas prawie godzinnej rozmowy ani przez moment nie daje się zwieść i konsekwentnie przekonuje mnie, ze nie zajmuje się sprawami łódzkimi a interesują go tylko drogi i koleje. Spółdzielnia, o której piszą media, to też wymysł. – Nic takiego nie istnieje – mówi i wyglądał  że z głębokim przekonaniem.

Minister sprawiedliwości też oczywiście twierdzi, że zajmują go wyłącznie sprawy resortu. Konflikt z Grabarczykiem? - Współpracujemy ze sobą, pracując razem na sukces Platformy – odpowiada Krzysztof Kwiatkowski.

Trudno napisać wprost, że ministrowie mówią nieprawdę, ale napiszmy tak:  obaj twierdzą rzecz dokładnie odwrotną niż niemal wszyscy moi łódzcy rozmówcy, którzy w detalach relacjonują kto stracił pracę, gdzie ludzie Kwiatkowskiego zostali wycięci i kogo udało się ministrowi sprawiedliwości utrzymać na jakimś stanowisku albo wepchnąć na listę wyborczą. Mapa stanowisk w łódzkiej administracji, spółkach miejskich i państwowych to mapa wpływów Grabarczyka i Kwiatkowskiego.

- Konflikt jest i to głęboki – przyznaje Iwona Śledzińska-Katarasińska, posłanka PO, była szefowa zarządu regionu łódzkiego partii. Miastem kiedyś opanowanym przez czerwonych, potem przez „czarnych” dziś niepodzielnie włada Platforma. Woja polityczna toczy się wewnątrz partii. PiS jest w głębokiej defensywie, SLD próbuje walczyć, ale liczy się PO i  jej dwóch potężnych ministrów.”

? ? ?

Piotr Zaremba opowiada w eseju Między ułomną demokracją a niespełnioną dyktaturą o tym, że z faktu, iż nie grozi nam totalitaryzm, nie powinna wynikać bezczynność w naprawianiu polskiej demokracji.

„Kiedy ojciec Rydzyk ogłosił w Brukseli, że mamy w Polsce totalitaryzm, Jarosław Kaczyński, a po części nawet i sam szef Radia Maryja zrobili z tego potem metaforę. Ale już była szefowa MSZ Anna Fotyga przyjęła tę tezę bez dzielenia włosa na czworo. Analogią, która pojawia się niemniej często jak PRL w ustach prawicowych opozycjonistów, jest  zestawienie Polski z Białorusią. Ale choć obecnemu rządowi zdarzały się gesty, które sam nazywałem białoruskimi, trudno uznać symetrię tych przypadków. Konkurenci Łukaszenki w wyborach prezydenckich powędrowali do więzienia. Konkurenci Tuska i Komorowskiego organizują za państwowe pieniądze swoją kolejną kampanię wyborczą.

Co jednak począć z wcale licznymi przykładami deptania i naruszania demokratycznych standardów? Można odpowiedzieć najprościej: w przekonaniu często zacnych i rzetelnych ludzi, że demokracja się kończy, kryje się przeświadczenie, chwalebne choć cokolwiek ahistoryczne, że ten ustrój występował zwykle w swojej wzorcowej postaci.  Jako historyk Ameryki mogę poświadczyć: ta najstarsza, najbardziej wyrobiona i zapewniająca swoim elitom realną lekcję wolnego politykowania demokracja, była przez cały okres swoich dziejów narażona na najróżniejsze patologie. Miała na przykład partyjnych bossów, którzy rządzili swoimi miastami lub regionami po kilkadziesiąt lat i nie tylko byli skorumpowani (to akurat nie musi zaprzeczać wolności), ale terroryzowali przeciwników, przyzywali na pomoc mafię, a bywało że po prostu fałszowali wybory. Patologie sięgały i na same szczyty. Czy wpływ szefa FBI Edgara Hoovera, kierującego tą instytucją od roku 1924 do 1971, opierał się wyłącznie na jego fachowości? Czy poszczególni prezydenci, także liberałowie jak Fraklin Delano Roosevelt, nie zlecali mu inwigilowania przeciwników, zbierania brudów i plotek przez co uzależniali się od niego coraz bardziej? Ależ tak.

W XIX wieku w USA kupowano prawie jawnie urzędy, potem państwo to miało wiele razy problem z prawami jednostki. A przecież jako całość pozostawało demokracją, nawet jeśli jego poszczególne fragmenty przypominały chwilami inną rzeczywistość.

Elity w takich niedemokratycznych demokracjach bywają jak kierownictwa wielkich amerykańskich trustów na przełomie XIX i XX wieku. Osiągały one stan częściowej kontroli nad rynkiem i dzierżyły go długo. Potem ulegały zarówno pewnym działaniom państwa, jak i własnej słabości, strupieszałości, niezdolności przystosowywania się do nowych warunków.

Ktoś powie, że Polska nie może brać na siebie porównań z dziedzictwem dawnej, czasem XIX-wiecznej demokracji w różnych krajach, bo równa do demokracji dzisiejszej, już ukształtowanej, z pobudowanymi instytucjami pośredniczącymi, z gwarancjami i standardami. Problem polega jednak na tym, że każda faza w dziejach demokracji rodzi swoje patologie, a przynajmniej dylematy.

Przez dziesięciolecia Zachód borykał się z przewagą pieniądza i radził z tym sobie w różny sposób – oddzielając politykę od gospodarki, zwalczając szeroko rozumiane konflikty interesów, jednym słowem próbując ograniczyć oligarchię. A dziś, gdy poczyniono na tej drodze istotny postęp, pojawiają się nowe ograniczenia. Choćby instalowany przez lewicę system politycznej poprawności narzucający ludziom, co mają myśleć. Polska jest na skrzyżowaniu starych i nowych trendów. Powinna przebyć w przyśpieszonym tempie zmiany, które w niektórych krajach trwały setki lat i na dokładkę wystrzegać się też przyspieszonej aplikacji nowinek znieprawiających demokracje współczesne – z ową poprawnością na czele.

Jest to wyzwanie na miarę gigantów, tymczasem częściej do roboty biorą się ludzie przeciętni, a czasem karły. Te wywody brzmią jak usprawiedliwienie Polski Tuska, ale nim nie są. Państwo, jednocześnie nadgorliwe i nieskuteczne, zbyt silne i natrętne w jednych miejscach, a słabe i bezradne w innych, to pięta achillesowa polskiej modernizacji.

Z chaotycznych prób zrobienia z tym czegoś przeszliśmy do stanu nieomal pełnego zaniechania. Nie jest to jednak konsekwentne budowanie dyktatury, nawet aksamitnej, a na poły machinalne konsumowanie władzy i powodzenia, które same wpadły w ręce. Nawet gdy towarzyszą temu decyzje z punktu widzenia swobód nadzwyczaj ryzykowne – jak, pierwszy przykład z brzegu, powierzenie resortowi edukacji gromadzenia danych wrażliwych o uczniach”.

? ? ?

Dariusz Rosiak przy okazji swojej podróży po Suwalszczyźnie uczestniczył w świniobiciu. Pokłosiem tego doświadczenia i lektury głośnej książki Jonathana Foera „Eating Animals” jest reportaż Świnie i ludzie.

„Mam oczywiście swoje poczucie winy za tę świnię i swoje usprawiedliwienia. Usprawiedliwienia biorą górę, bo poczucie winy mizerne jakieś. Nie  umiem zaakceptować ekologicznej ideologii natury, w której człowiek jest tak samo ważny jak świnia. To jest pytanie o to, co ma być regułą świata: sentymentalne przepoczwarzenie biblijnej wizji wiecznej szczęśliwości, w której jak u Izajasza "wilk będzie mieszkał z barankiem, a lampart z koźlęciem leżeć będzie, także cielę i lwie szczenię i karmione bydło pospołu będą, a małe dziecię paść je będzie”? Byłoby miło, ale tymczasem naturą rządzi przemoc, wrogość, zabijanie bez litości.

Natura pozbawiona człowieczego sentymentalizmu, nas w roli obserwatorów i twórców reguł moralnych, które przewidują m.in. szacunek dla zwierząt, to po prostu zbiór istot, które się nawzajem pożerają. Żadne zwierze nie umiera ze starości w domu opieki, zwykle jest rozszarpywane przez silniejsze, a jego resztki stanowią pokarm dla padlinożerców. Nikt, oprócz człowieka nie zabija snując refleksje moralne, każda inna istota poza człowiekiem niszczy inne życie — wyłącznie dlatego, że chce je zdominować i pożreć.

Człowiek od początku dziejów uczestniczy w tym spektaklu i od dawna próbuje nadać temu wzajemnemu pożeraniu jakiś porządek. Również dlatego jemy według ściśle określonych reguł, narzucanych przez kulturę, a zwłaszcza religię - chrześcijańskie posty, muzułmański halal, rastafariański ital, czy żydowskie koszerne to próby uczłowieczenia czynności jedzenia zwierząt. A chłop, hodowca ma być strażnikiem tego sensu, obrońcą reguł świata, w których zabijanie nie jest wyłącznie pozbawianiem życia, ale częścią  porządku wyrastającego ponad chaos.

Dramat Ameryki, który opisuje Foer polega na tym, że chaos zwyciężył, a jego triumf jest zapewne nieodwracalny. Horror przemysłowego tuczu zwierząt i wytwarzania jedzenia niszczy kraj i przede wszystkim ludzi. I tych, którzy pracują dla jednej z czterech firm produkujących całość jedzenia w USA (tak, w ojczyźnie wolnego rynku produkcja jedzenia jest zmonopolizowana przez garstkę korporacji) i tych którzy potem tę żywność jedzą.  W Ameryce mniej niż jeden procent calej żywności spożywanej przez ludzi pochodzi z normalnych gospodarstw rolnych, tzn.  takich, w których świnie mają chlew ze ściółką, krowy chodzą po łące i jedzą trawę, a kury ganiają po podwórku i wyjadają ziarna. W Ameryce praktycznie nie ma wolnego chowu drobiu, autor pisze o jednej jedynej fermie amerykańskiej na której indyki chodzą, a nie umierają żywcem tuczone w klatkach. Świnie i krowy żyją dzięki antybiotykom, które nie aplikuje się im po to, by leczyć z chorób, ale, by utuczone ponad własne siły, chore i pozbawione większości możliwości rozrodu jak najdłużej przeżyły w nieustannej agonii.

Wiem, że uczestniczyłem w zabijaniu, ale każda próba przełożenia tego na metaforę kończy się fiaskiem. Nie widziałem człowieka w tej świni, nie widziałem świni w człowieku, który ją zabijał. Widziałem dobrych, życzliwych ludzi i ich świnię. Zabijaną według reguł znanych człowiekowi od wielu pokoleń, akceptowanych przez każdego dorosłego chłopa. Potem jadłem zrobione z niej mielone. Na wsi poruszasz się gdzieś na granicy tego, co ludzkie i tego co zwierzęce. Jak wszyscy. I tak jest dobrze”.

? ? ?

„Przed stu laty narodzili się styliści, specjaliści od ‘nadawania twarzy’. Jako pierwsi tworzyli iluzję piękna na potrzeby gwiazd” – pisze Paulina Wilk w artykule Chłopczyce żyją wiecznie poświęconym postaci Antoniego Cierplikowskiego, który w pierwszych latach XX wieku wyjechał z Sieradza do Paryża, gdzie stał się sławnym Antoine, fryzjerem gwiazd wczesnego kina i salonów.

„Nowatorski zakład przy Rue Cambon był nieduży, w wąskim korytarzu tłoczyły się zamożne klientki, przeglądając czasopisma. Mistrz Antoine podejmował je we fraku, czasem błękitnym lub liliowym, choć te kolory rezerwował zwykle na uroczyste okazje i sesje zdjęciowe. Serwował kobietom nie tylko kurację upiększającą, ale seans, podczas którego był ich powiernikiem, ojcem, psychologiem i przyjacielem. Podkreślał, że kobietom potrzebna jest przede wszystkim rozmowa, a fryzura ma odzwierciedlać stan ich ducha. Jean Cocteau mówił o nim: „poeta”. Sam Cierplikowski opowiadał, że traktuje kobiety jak dzieła sztuki – interesuje go nie tylko fryzura, ale cała sylwetka, szuka związku między charakterem a wyglądem. Wszystko to w czasach, gdy o uczuciach i wyrażaniu siebie mało kto wspomina. Zygmunt Freud z trudem forsuje teorie o podświadomości i popędach, a projektant Paul Poiret – nazywany Picassem krawiectwa – rewolucjonizuje damskie stroje, szyjąc egzotyczne pantalony i odsłaniając paniom łydki. Antoine przygląda się kobiecym pragnieniom i nie tylko strzyże, projektuje też suknie i akcesoria. W wolnych chwilach rzeźbił, zresztą zasady rzeźbiarstwa stosował we fryzjerstwie – korzystając ze specjalnych, zasychających past tworzył z włosów trwałe konstrukcje, które wraz z sukniami grały we francuskich rewiach i superprodukcjach Metro Goldwyn Meyer.

Europa szybko pokochała „chłopczycę”, na krótko strzygły się wszystkie kobiety, które chciały być częścią szalonej epoki swingu. Gwiazdy Antoine’a są wieczne – zatrzymane w fotograficznych kadrach, udoskonalone i upozowane – stały się ikonami otoczonymi aurą świętości, tyle że przewrotnej, bo świeckiej, popowej. O aktorkach, którym „dał twarz” (jak uczesanej przez niego Josephine Baker, pierwszej czarnej kobiecie zdobiącej okładkę „Vogue’a” w 1926 r.) mówiono, że były boginiami. Powojenne media, w szczególności kino i telewizja, nakręciły koniunkturę na atrakcyjny wizerunek, umożliwiły jego powielanie i błyskawiczne rozprzestrzenianie. Ale jeszcze w latach 60. gwiazdy i publiczność oddzielała przepaść, ikony piękna były odrealnione, służyły do uwielbiania i podziwiania, choć coraz skuteczniej je naśladowano.

Tragiczne rozszczepienie realnego życia i publicznego wizerunku Marylin Monroe było alarmującą zapowiedzią epoki rozdwojenia i uprzedmiotowienia – człowiek popularny tracił prawo do bycia sobą, stawał się zakładnikiem własnej „twarzy”. Andy Warhol przepowiedział ten koszmar nam wszystkim, każdemu gwarantując piętnaście minut sławy, a po nim – zapomnienie, unicestwienie, nieustanne powielanie szampańskiego kwadransa. Dziś ta przepowiednia stała się rzeczywistością. Po drodze była jeszcze epoka telewizyjnych idoli: Jacksona, który cywilną śmiercią przypłacił to, że nie był w stanie utrzymać wizerunku muzycznego geniusza i wiecznego młodzieńca. Zmienił się w monstrum korygując swą urodę, a gdy po latach próbował wrócić do grona „żywych ikon”, o ironio, zatrzymało się jego serce. Madonna poradziła sobie w tym maratonie lepiej, bo przyjęła inną metodę: zamiast walczyć o zachowanie jednego wizerunku, często go zmieniała: była chłopczycą, Marylin, Evitą, sadomasochistą, hippiską, młodniejącą z każdym dniem joginką. Ale talia kart się skończyła: od trzech lat jest tylko blondynką po pięćdziesiątce i pierwszych operacjach plastycznych.

Trzymanie fasonu, to dziś wymóg decydujący o istnieniu. Zawsze był podstawą akceptacji społecznej, ale jego znaczenie jest coraz większe. Wszystko, co robimy, pokazujemy innym: wysyłając zdjęcia, wieszając je w sieci, zamieszczając filmy w serwisach internetowych. Jesteśmy obecni w wielu miejscach jednocześnie, eksportując swoje twarze na nośnikach, a tych jest coraz więcej. Dlatego zawsze należy być gotowym na spojrzenia publiczności, nawet siedząc ze znajomymi w kawiarni”.

Łódzką wojnę ministrów

ogłasza Igor Janke w tytule reportażu otwierającego najnowsze wydanie Plusa Minusa, którego bohaterami są Cezary Grabarczyk i Krzysztof Kwiatkowski. „W tej wojnie na porządku dziennym jest wypychanie się nawzajem list, wyrzucanie swoich ludzi z pracy w instytucjach, marginalizowanie ich w partii. Głośno ani jeden ani drugi polityk tego nie przyzna. Donald Tusk zakazał im tego surowo. Kiedy obaj chcieli kandydować na szefa struktur łódzkich i zapowiadało się publiczne zwarcie, zostali wezwani do premiera, który jasno im oświadczył: żadnych konfliktów na zewnątrz.  Otwarty atak na przeciwnika wiązałby się więc ze zbyt dużym ryzykiem. Premier ciągle niepodzielnie panuje w partii i nie wolno mu się narazić.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Kryzys demograficzny, jakiego nie było. Dlaczego Europa jest skazana na wyludnienie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Agnieszka Fihel: Migracja nie załata nam dziury w demografii
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał